Autor: Łukasz Majerczyk
Czym są góry? Zielonymi w lecie, białymi w zimie wzniesieniami określanymi mianem szczytów? Siedliskiem wilgoci, mgieł, deszczu, ciemności, zapachu świerkowego runa o poranku? Wschodem słońca po burzowej nocy, którą przespałeś pod cienkim śpiworem, bo zapomniałeś wziąć pod uwagę długość wrześniowych dni oznaczających nieuchronnie zbliżającą się jesień? Można tak długo przytaczać różne określenia. Nie zmieni to jednego. Góry wołają człowieka zakochanego w nich od dzieciństwa. Góry kojarzone z sianem, plackami krowimi na polnej drodze, szumiącym lasem i potokiem, zabawami na kamieńcu, budowaniem tam z kamieni w celu opanowania żywiołu.
Tych moich gór jest coraz mniej. Żeby do nich dotrzeć, pokłonić się im, muszę przecisnąć się przez tłum deptakowy u ich podnóża. Obojętnie czy to Wisła, czy Zakopane. Kręcę się wśród tandetnych reklam modnych sklepów i butików, wdycham woń oleju z Pizza Hut i Góral Burgera przesłaniającą Giewont. A on wydaje się patrzeć w dół i śmiać się z niedowierzaniem w krzyżu. Odwraca głowę ku słowackiej stronie. Tam spokojniej, mniej zjeżdżających ludzi dziwnego autoramentu, przenoszących zwyczaje warszawskie pod Tatry. Moje Tatry, które najmocniej brzmią we mnie gdy jestem daleko..
Koziniec, Antałówka – w dole widzę to miasto. Brzydkie, zapyziałe, chaotycznie rozplanowane, odpychające. W sam raz do zakopania. Z roku na rok podzielam opinię Witkacego, genialnie opisujący stosunki miasta leżącego między Trzaską a Karpowiczem. Nie lubię Zakopanego. Jest przykrą koniecznością. Przedpokojem, przez który trzeba przejść by wkroczyć na salony tatrzańskie. One zaczynają się dla mnie na granicy Bystrego. Kiedy szum gałęzi smreków pokonuje odgłosy cywilizacji, kiedy reglowe masywy walź się człowiekowi na głowę, kiedy muszę zadzierać głowę wysoko aż do bólu karku. Słyszę znajomy turkot kamieni spod okutych wibramem butów, wiatr i cisza wypełniają całego mnie, serce bije miarowo, słyszę je dobrze. Tak bije serce na widok Ukochanej nie widzianej od dawna. Wzrok nabiera jasnego spojrzenia. Radość wypełnia piękno każdego szczytu, każdej skały, każdego powalonego przez halny drzewa.
Granica między oczekiwaniem na szczęście a ekstazą zaczyna się powyżej 1500 m. Powyżej granicy lasu. Za Halź Gąsienicową, za "Mokiem", za Siklawą. Wreszcie ktoś odwzajemnia powitanie, ktoś pyta się jak daleko gdzieś tam, ile trzeba iść, czy trudno. Wreszcie widzę granitowe głazy pokryte zielonkawą odcienią mchów i porostów. Wreszcie woda szumi daleko, lekkim szmerem. Oznacza to, że cały mój zwykły świat został za mną. Nie tęsknię. Do kłopotów, wątpliwości, obowiązków, ferdydurkowskich gęb przepełnionych falszem. Oczyszcza mnie świątobliwy Mnich, nowe horyzonty otwierają się za Wrotami Chałubińskiego, czeluść Koprowej przytłacza majestatem ludzką zwykłość kłębiącą się w dole. Hruby jakby przyznawał mi rację. Patrzymy na siebie i wiemy obaj, że jesteśmy ponad to. Orzeł wypatrujący w przestrzeni zdobyczy, nawołuje swego pobratymca nadlatującego od strony Zaworów. Witają się charakterystycznym dźwiękiem, który nie sposób pomylić z żadnym z ptaków.
Powitanie na wysokościach powyżej 2000 m.
Dla wybranych.
Tylko dla orłów.
Wraz z nimi rzucam się w przestrzeń.
O autorze:
Historyk z wykształcenia i chyba zamiłowania, bo nikt nie zabiera się za kontrowersyjny temat Ognia-partyzanta z Podhala, nie kochając historii jako takiej
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz