piątek, 9 grudnia 2016

Gdzie jest Lucia ???


Po ostatnim pobycie w Głuchołazach (miesiąc temu) postanowiłam aktualizować przewodnik po tym mieście i jego okolicach. Przewodnik jest aktualizowany cały czas, ale nasunęły mi się... hmmm... psiemyślenia i postanowiłam je upublicznić w tym oto poście :)


Od ostatniego pobytu w 2008 roku, zmieniło się dość dużo, chociaż nie zmieniło się nic. 

Dalej jest to małe, przygraniczne miasteczko, które czasy świetności ma dawno za sobą. 
Wciąż jest to miasto ludzi starszych, chociaż istnieją tu aż trzy szkoły - w tym szkoła muzyczna. 
Jest to również miasto ludzi schorowanych - w promieniu dwóch kilometrów są tu aż trzy szpitale i liczne sanatoria - zresztą, to akurat nie powinno dziwić - Głuchołazy bowiem były znane jako centrum leczenia gruźlicy (to właśnie tutaj przeprowadzono pierwsze, skuteczne naświetlania krtani. Metoda naświetlania, rzeklibyśmy dzisiaj, była nieco drastyczna, ale skuteczna...)
Nadal w malutkich sklepikach ceny przyprawiają o "odwrotny zawrót głowy"...

pamiętam, jak we wspomnianym 2008 roku postanowiłam zaszaleć... Wzięłam całe miesięczne wynagrodzenie i ruszyłam NA ZAKUPY z zamiarem wydania WSZYSTKIEGO. Weszłam do absolutnie WSZYSTKICH sklepów w Głuchołazach, wzięłam z wieszaków i półek ABSOLUTNIE WSZYSTKO co mi się podobało i w efekcie kupiłam WSZYSTKO co na mnie pasowało. Wydałam wówczas dużo  mniej niż połowę pensji, wyszłam z pięcioma pełnymi siatami i plecakiem (również pełnym), a kolega Adam - pogranicznik z Konradowa - niósł za mną jeszcze dwa pudła butów. 
Nie piszę tego po to, aby się pochwalić jak ja wiele zarabiałam - tylko aby Wam uzmysłowić niski koszt zakupowy tamże. W odległym o niecałe 20 km Prudniku wydałabym "na bidę" dwie pensje i to zakładając, że kupowałabym to samo. Bo w Prudniku jednak i sklepów jest więcej i wybór większy. 

Głuchołaskie sklepiki, do których wciąż czuję nieuzasadniony niczym, potężny sentyment..., są raczej w typie "szwarc, mydło i powidło" niż w typie galerii handlowych, ale ceny zbijają z nóg. Do tego jakość, która nie odbiega od zachodnich marek - z wszystkich rzeczy, które wówczas nabyłam, zdecydowaną większość posiadam do dzisiaj i wcale nie wyglądają na bardzo znoszone...

Co się w takim razie zmieniło?
Rynek się zmienił, mili Państwo. 
Niedawno Głuchołazy dostały unijną dotację, wykonano rewitalizację rynku i ulic przyległych. W efekcie zabytkowe kamieniczki, wieża bramy głównej oraz fragmenty murów obronnych prezentują się co najmniej nieźle. Nie jest to atrakcja turystyczna na miarę Wieliczki czy Bambergu, ale widać metrykę miasta, widać wkład ludzi i - podkreślę to z całą stanowczością - Głuchołazy bardzo zyskały na remoncie centrum. Myślę, że porównanie do niewielkich, niemieckich miasteczek (dziś zadbanych i wyremontowanych) nie będzie w żaden sposób naciągnięciem.

Ludzie się nie zmienili, na szczęście. Wciąż są cudownie plotkarscy i małomiasteczkowi - dokładnie tacy, jak powinni być w tym miejscu. (o tym za chwilę, i zapewne już w innym poście:))

Zmieniła się również mapa gastronomiczna, jeżeli można się tak szumnie wyrazić. 
We wspomnianym 2008 roku, pracując w Pokrzywnej i wynajmując maleńkie mieszkanko na osiedlu Tysiąclecia, nie miałam wielkich możliwości przygotowywania wypasionych obiadów;) Z przyjemnością zatem zrzuciłam ten przykry obowiązek na personel restauracyjno-knajpiano-hotelowy. Stołowałam się wówczas w przesympatycznej knajpce, noszącej nazwę "pizzeria Lucia". Były ich dwie - jedna Lucia w Głuchołazach, druga, bliźniacza, w Nysie przy stacji benzynowej. Napisałam wówczas tak:

Dobre jedzenie. Ogromny wybór. Przesympatyczna obsługa:) Tu szczególny ukłon dla Pana Przemka, który doskonale wie na co klient ma ochotę, choć klient sam jeszcze nie wie;) I oczywiście dla ekipy dowożącej jedzenie do domu w trybie oszałamiająco szybkim. I wielkie dzięki dla Pań w kuchni- na brokuły zapiekane z serem i pomidorami będę chyba przyjeżdżać specjalnie z Krakowa. 

I tak bardzo pamiętałam te brokuły zapiekane z serem i pomidorami, że, przyjechawszy 8 lat później pierwsze kroki (drugie, bo pierwsze poszły na osiedle;))) skierowałam w stronę przejścia granicznego w Mikulasovicach, bo przy głównej drodze oważ pizzeria się znajdowała...
I walnęło mnie jak obuchem...  - niby wiem, że scena gastronomiczna zmienia się wszędzie. Niby wiem, że knajpy otwierają się i zamykają. Mieszkam w Krakowie - żywotność restauracji liczy się tutaj raczej w miesiącach, niż w latach... I w sumie mogłam się tego spodziewać... 
Pizzeria Lucia została zamknięta dwa lata temu...
I nie jest dziwne to, że została zamknięta. 
Dziwna jest moja reakcja - straciłam w tym momencie taką "głuchołaską pewność" - może to kretyńsko zabrzmi, ale brokuły zapiekane z serem i pomidorami stanowiły stały, niezmienny punkt w planie wizyty w Głuchołazach. Przemknęło mi przez myśl "Jak to? co ja będę jeść - jakby jedzenie stanowiło immanentną część mojego jestestwa i jakby w Głuchołazach nie było, co najmniej, kilku miejsc godnych polecenia... - Gdzie jest LUCIA, gdzie MOJE brokuły, gdzie panie z kuchni??? Co jest, do cholery! Tak się nie robi!".
Może niekoniecznie świat mi się zawalił, ale mojemu żołądkowi na pewno...

Jednak, jako, że żołądek nigdy nie miał u mnie większego prawa głosu... poszłam poszukać restauracji "Mały Orient". Wówczas (osiem lat temu) mawiano o tym miejscu CHINA TOWN - i chyba (podkreślę słowo: chyba) ta nazwa była główną, a Mały Orient był tylko dodatkiem. Głowy sobie urwać za to nie dam, ale takie wrażenie mam... 

China Town- Mały Orient - nazwa nieco mylna, bo w menu są też pierogi ruskie, ale JAKIE!!! z ręką na sercu: takich pierogów i tak pięknie podanych nie jadłam jeszcze nigdzie! Miłośnicy kuchni orientalnej znajdą tu bogate menu, ale także Ci, którym ta kuchnia nie za bardzo podchodzi, znajdą dania kuchni polskiej. U Pana Sylwestra Matyji można też organizować kameralne imprezy okolicznościowe.
Dojazd jest dość prosty- należy pojechać w kierunku granicy w Konradowie. 500 m za torami kolejowymi (jadąc od centrum) skręcamy w prawo (przed przystankiem- jest znak na China town), kolejne 50 m i skręt w lewo przed skupiskiem sklepów (tu Eko i Market  też jest kierunkowskaz), jedziemy za brukowaną drogą parkingową 30 m i w prawo. Jedziemy do końca i po prawej stronie przy parkingu znajduje się właśnie restauracja China Town. 

Niejako w międzyczasie natknęłam się na pizzerię / kawiarnię, która ponoć w tym miejscu istnieje od 20 lat... O ile pamiętam dobrze, znajduje się przy ulicy Batorego, a przynajmniej na którejś z ulic odchodzących od Rynku... Nie znałam jej wcześniej, ale wstąpiłam, bo miałam ochotę na reklamowaną gorącą czekoladę. Mnie - centusia Krakowskiego -przekonała cena CZTERY złote. Ludzie dobrzy - tyle kosztuje bilet parkingowy (a właśnie -w Głuchołazach jest strefa parkingowa płatna, ale obejmuje jedynie ścisłe centrum). Czekolada akurat się skończyła, więc skusiłam się latte w tej samej cenie. To ze nie dostałam zawału z wrażenia, można spokojnie nazwać cudem...

Będąc tu tydzień później ze Sławkiem - znajomym z pobytu rehabilitacyjnego - długo szukaliśmy miejsca, gdzie można coś zjeść. Informacje, które uzyskaliśmy od pana na ulicy brzmiały tak: jest burgerownia dla turystów przy wieży (i widać, że dla turystów, bo elewacja owej burgerowni niczym nie różniła się od krakowskich, londyńskich, wrocławskich- nawet czcionkę mieli podobną....), są też - powiada dalej ten pan - dwie pizzerie. Tu blisko Adrenalina, wchodzi sie przez bramę i na podwórko. A druga przy Biedronce, tylko trzeba przejść między garażami i wejść w podziemia. 

Zdecydowaliśmy się na Adrenalinę, bo była blisko (jakby w Głuchołazach było gdziekolwiek daleko...). I był to strzał w dziesiątkę - pizza dobra, dodatków multum, obsługa miła i dużo miejscowych, co wybitnie dobrze świadczy o lokalu - czyli dokładnie tak jak lubię. Zatem - chociaż to nie Lucia - to jednak warte polecenia.

Niemniej jednak, żaden z lokali wymienionych powyżej, "nie kupił mnie" tak, jak osiem lat temu Lucia... Przez głowę przeleciała mi arcyidiotyczna myśl, że skoro Lucię zamknęli, to już nic nie ma w tych Głuchołazach... Bez sensu i w ogóle jakoś idiotycznie...
Druga - równie kretyńska w brzmieniu - myśl brzmiała... "no to chodźmy do Zdroju - co prawda turystyczne miejsce, ale kawiarnia pod Amorkiem chyba będzie czynna. To ostatnia głuchołaska ostoja... Jeśli nie, to świat się kończy..."

Kawiarnia pod Amorkiem była czynna - co prawda zmieniło się menu. i wystrój chyba też (na plus), ale grzane wino i urocza obsługa przekonało mnie do tego lokalu, chociaż wszelkie lokale tutaj są nastawione li i tylko na turystów i kuracjuszy. No, ale taka specyfika miejsca...



W miejscu, gdzie wówczas stał Amorek (czyli fontanna pod Amorkiem) jest sama fontanna, a Amorek został przesunięty w bok jakieś pięć metrów. Wiem, że różnica żadna, ale te pięć metrów - podobnie jak wspomniana LUCIA - dobitnie mi pokazało, jak to miejsce się zmieniło (choć nadal jest takie jak było) i jak bardzo te - jak to mawia moja siostra - zapyziałe Głuchołazy zwyczajnie lubię...

I kiedy już byłam pewna, że po zamknięciu Lucii, miejsca do których warto wracać w Głuchołazach, po prostu się skończyły... pojawił się ON.
Mały psiur rasy jakiś tam terrier - przeuroczy, przefajny i w ogole prze... okazało się, iż ten skaczący całuśnik (bo przecież jasnym jest, że wyściskaliśmy się z piesem na środku placyku - "pod Amorkiem" zobowiązuje :)) ma na końcu smyczy właściciela, któryż to właściciel polecił mi naleśnikarnię na rogu. 
Naleśnikarnia (Miód Malina) znajduje się w miejscu, w którym niegdyś znajdował się sklep pod Amorkiem, jedyny sklep, z wyjątkiem dyskontów, który otwarty był w niedziele, a i normalne godziny pracy miał wydłużone do 22.00 - kurort zobowiązuje... 

I wiecie co...? Po stracie Lucii (tak myśleć o jakiejś knajpie to chyba lekko dziwne jest...) znalazłam drugie miejsce, dla którego warto zboczyć z trasy, a nawet nadłożyć drogi. Brakowało takiego miejsca pod Górą Chrobrego. Już nie brakuje, chociaż... ceny nie są głuchołaskie, to trzeba przyznać. Ale ostatecznie... dla takich naleśników i takiego towarzystwa warto zapłacić cenę pół-prudnicką :)

=======================================================================

W sieci: linkownia






środa, 30 listopada 2016

Znowu świt nas zastał... - III GSM w chacie - refleksje prywatne


Moi najmilejsi...
W imieniu własnym, żony i ojczyzny...
DZIĘKUJĘ, DZIĘKUJĘ, DZIĘKUJĘ



Za to, że znowu świt nas zastał...
Za szesnastą-zero-jeden...
Za gitar multum
(znacie mnie... hasło: nadmiar gitar dla mnie NIE ISTNIEJE),
za wspólne granie,
za wspólne spanie (nawet z piesiem:)...
za po prostu BYCIE.
Szczególne podziękowania dla Artystów (kolejność przypadkowa)
I dla wszystkich grających na czymkolwiek, śpiewających,
drących się lub nucących i wyjących....

Powróćmy do artystów:

Renacie Jaśkowskiej - Mazoń
uwielbiam Twój wokal.
I jest to jeden z nielicznych przypadków, kiedy lubię kobiecy śpiew.
A Twój - powtarzam - UWIELBIAM...
Włodzimierz Mazoń
Nie wyobrażam sobie GSM bez Waszej obecności,
I tak... pojawię się w końcu na OSPie. Na razie się ustawicznie wybieram :)
Yopek Roztropek
to chyba był Twój pierwszy raz w chacie za tej kadencji?
Ale ufam, że nie ostatni. Za rok kolejny GSM i wtedy KONIECZNIE musisz dotrzeć
na biforek. Już abstrahując od samej bytności (która mnie wybitnie ucieszyła)
to solóweczki do Włodkowego grania.... Ech...
 


Debiutantom GSM - owym: Raffee (Rafał Zięba), Janusz

Kurowski, Rado Barłowski (z wtórującą spod pieca Małgosią) oraz Wojtkowi w
czapce-niewidce, za przyjęcie zaproszenia i urozmaicenie imprezy o różne pieśni
- od piosenki poetyckiej po starocie znane i lubiane.

(Staram, ale jaram, jak mawia Robert Marcinkowski)

Przy okazji - jako, że to GSMowi debiutanci... to ja Wam
powiem, że niektóre z tych utworów NIGDY WCZEŚNIEJ nie były wykonywane
publicznie. Byliśmy zatem świadkami premiery, a właściwie premier...
Na następnym GSM już będziemy mogli nucić:)



Starym wyjadaczom GSMowym... - i nie kładę tu nacisku na "starym"... właściwie nie wiem co napisać, żeby oddało to moje uczucia, które "mną szarpają"... 
A napiszę bez szarpania, a co!


Całemu duetowi "Bez Zobowiązań" i każdemu z Was z osobna... wiem z kuluarowych rozmów jak dużo trzeba było samozaparcia i świetnej organizacji, aby móc w ogóle dotrzeć na GSM. W sumie do końca nikt z nas nie był pewien, czy Wam się uda. Udało się.

I wiem, że już dziękowałam, ale podziękuję szczególnie:

 

Robertowi Marcinkowskiemu
- Przecież wiesz, że za wszystko, ale... za Łopatkę Wojciecha szczególnie.
Śmiałemu
- Ty też wiesz. Ale za dwa utwory bardzo szczególnie. Za "Sanem", którego nigdzie nie ma... i za
"Karczmę", której moja szafa grająca jeszcze się nie nauczył grać w tej wersji.
I ostatnie podziękowania (a ostatni będą piersiami, czy cuś) kieruję właśnie do owej szafy grającej...
(Bartek Rydz) Bartuś - ja wiem, że Ty zagrasz wszystko. Ale duża część tego wszystkiego to jest właśnie to za co... powtarzam się... dziękuję bardzo.
Za piosenkę ze słowem klucz, a nawet z dwoma kluczami, za tego nie tak pijanego, za to że Cię kocham, a Ty śpisz :P
No i za Esmeraldę:)
PS. Powyższy post jest osobisty (MÓJ), a moje, jak mawiają w jakiejś reklamie, zmienia wszystko.
Podziękowała
Ziellona
PS. Zdjęcia autorstwa Meteora (te z podpisem) oraz Pauli
Przestworek (te bez podpisu)










sobota, 26 listopada 2016

Park podworski Wodzickich - Poręba Wielka

Tekst i zdjęcie pochodzą z opisu skrzynki, którą znaleźliśmy w towarzystwie Wilczycy i Kazika podczas pobytu w Porębie na warsztatach wilczych... Tak naprawdę podczas pobytu na GSM w Gorczańskiej urwaliśmy się na owe warsztaty. I to było doświadczenie jedyne w swoim rodzaju...
Na razie wrzucam tekst z geocaching, ku pamięci... 
Żeby mnie skleroza nie zżarła z ciamlaniem, bo o Porębie planuję napisać już od dłuższego czasu... Zresztą... o wilkach też:)

=============================================================================
Od XVI wieku Poręba Wielka należała do dóbr królewskich. Na mocy konstytucji z 1607 roku klucz porębski* otrzymał Stanisław Lubomirski. W 1720 roku dobra odziedziczyła Marianna Lubomirska (Sanguszko). W 1749 roku Janusz Aleksander Sanguszko sprzedał dobra Michałowi Wodzickiemu. W 1764 roku dobra przeszły w ręce brata Michała - Piotra, a następnie odziedziczył je Eliasz Wodzicki. Ostatnim właścicielem majątku przed wybuchem II wojny światowej był Ludwik Wodzicki.
W czasie II wojny światowej dwór zajęli Niemcy, a w 1945 roku zabudowania dworskie zostały spalone przez partyzantów.
Wzmianki o istnieniu dworu pochodzą z XVII wieku. Wielokrotnie przebudowywany, w okresie przedwojennym przybrał formę klasycystycznego dworku polskiego: wzniesiony na planie prostokąta, dwutraktowy, z sienią i salonem na osi, otoczonymi czterema symetrycznie rozmieszczonymi pomieszczeniami. Wejście poprzedzał ganek. Budynek pokryty był czterospadowym, gontowym dachem mansardowym.

Park podworski Wodzickich
Początek historii parku dworskiego to druga połowa XIX wieku. Tradycyjna część parku - park dolny położona jest bliżej potoku Porębianka, na wysokości 510-540 m n.p.m., zaś park górny z fragmentem lasu grądowego i sad znajduje się na wysokości 510-540 m n.p.m. Granicę między nimi stanowi skarpa umocniona kamiennym murem, przez którą poprowadzona została aleja spacerowa.
W parku dolnym zachował się zabytkowy drzewostan (niestety często w opłakanym stanie), kamienny mur, umocnienia koryta potoku, mostki. Przez park prowadzi ścieżka przyrodnicza, kolejne tabliczki opisują m.in. gatunki drzew.
W odtworzonych stawach dworskich ma swoje stanowiska lęgowe wiele płazów m.in. żaba trawna i ropucha szara.
W 1934 roku park dworski został wpisany do rejestru zabytków Ministerstwa Kultury i Sztuki. Wpis ponowiono w 1992 roku. Od 1983 roku jest administrowany przez GPN.

Oficyna dworska
Została odbudowana w latach 40. XX wieku. Skarpę, na której stał budynek umocniono murem oporowym, zabudowywując pierwotne wrota wjazdowe. Wielką piwnicę podzielono ścianami działowymi.
Do 1973 roku w oficynie mieściła się siedziba Nadleśnictwa Poręba Wielka. W 1981 roku zabudowania przejął nowopowstały Gorczański Park Narodowy.



Wiąz Łokietka
Dożył prawie 320 lat i uznawany jest za najgrubszy okaz tego gatunku w Polsce. Według pomiarów z 1967 roku miał 33 metry wysokości, 212 cm średnicy, a obwód jego pnia wynosił 665 cm. Złamał się w latach 70. XX wieku pod wpływem silnego wiatru.



Lamus
Wybudowany pod koniec XVIII wieku lamus, umiejscowiony jest przy południowej bramie. Jest to jedyny zachowany obiekt w parku, który ocalał po pożarze. Drewniany budynek z piwnicami i kamienną przybudówką tzn. lodownią, pokryty jest gontem. Na dachu znajduje się sygnaturka, w której dawniej umieszczony był dzwon.



Kapliczka
Przy głównej alei parku dolnego, u podnóża skarpy warto zwrócić uwagę na kamienną kapliczkę krytę gontem. Została ona wybudowana przez Wodzickich w latach 30. XX wieku. W 2006 roku podczas wichury, została uszkodzona przez upadające drzewo. Odbudowano ją w 2007 roku.



Klucz Porębski - nazwa dla ośrodka administracyjno-gospodarczego (1200 ha), w którego skład w momencie jego powołania weszły: Niedźwiedź, Podobin, Witów, Zawada, Konina, Łostówka, Łętowe, Mszana Górna i Lubomierz.

Źródła i więcej...:
Strona GPN (polecam):http://www.gorczanskipark.pl/page,art,id,291,kategoria,Historia_dworu_w_Porebie_Wielkiej_.html
Dwory Małopolski w fotografii archiwalnej, Marzanna Raińska, Graf_ika, Warszawa 2013 (również polecam, piękna książka)
Tablice informacyjne rozmieszczone w parku

niedziela, 13 listopada 2016

Gwoździany - kościół drewniany

Kościół w Gwoździanach - opis pochodzi z geocaching.com


Kościół Nawiedzenia NPM w Kościeliskach wzmiankowany był już w 1394 r. Do naszych czasów przetrwała budowla z 1576r. Przekształcono go w XVII/XVIII wieku i odnowiono w 1878 r.
Kiedy w 1947r. ukończono w Kościeliskach nowy kościół parafialny, do którego przeniesiono wyposażenie ze starego, drewniany kościół zaczął stopniowo niszczeć. Po uzyskaniu zgody władz, przystąpiono w 1976 roku do rozbiórki kościoła w Kościeliskach następnie zinwentaryzowane i ponumerowane elementy drewnianej konstrukcji przewieziono na nowe miejsce w Gwoździanach. Nie są znane nazwiska budowniczych kościoła z 1576 roku, wiadomo jednak kto po 400 latach rekonstruował kosciół. Całością robót pod nadzorem konserwatora zabytków kierował mistrz ciesielski Paweł Lorenc, zaś budowę prowadzili m.in. Roman Ząjonc, Teodor Botor, Piotr Pawołka, Karol Szczygieł i Karol Polok przy aktywnym udziale wszystkich mieszkańców wsi. Kościółek stojący dawniej w Kościeliskach na wzgórzu, w nowym miejscu również ustawiono na wzniesieniu. Pod kościołem znajdują się sale katechetyczne, zamaskowane od zewnątrz piękną zielenią.
Świątynię odtworzono w sposób prawie doskonały tak, że stanowi ona w dalszym ciągu wysokiej klasy obiekt zabytkowy. Minister Kultury i Sztuki w 1982r. wyróżnił parafię w Gwoździanach w konkursie na najlepszego użytkownika obiektu zabytkowego nagrodą II stopnia. O starej świątyni wiemy, że była ona kościołem orientowanym, konstrukcji zrębowej na pomurowaniu z kamienia. Wieża, stanowiąca samodzielny element konstrukcyjny, została zbudowana w XVII bądź XVIII wieku. Protokół kanoniczny wrocławskiej Kurii z 1679 roku stwierdza m.in., że kościół w Kościeliskach był pod opieką ojców Augustynów z Olesna, posiadał sześć okien, dwoje drzwi, ołtarz z pomalowanych desek, „chorus”, małe organy i małą drewnianą zakrystię. Kościółek jest także wymieniony w protokóle kanonicznym z 1687 roku, w którym miejscowość nosi nazwę Kosteletz vulgo Kościeliska. W protokóle czytamy m.in.
„…kościół nie konserwowany, ołtarz nakryty obrusem, organy sprawne, w drewnianej zakrystii komoda, ambona ozdobiona…”  
Dzisiejszy kościółek, stojący w Gwoździanach od 1978 roku jest konstrukcyjnie wiernym obrazem dawnej świątyni, choć oryginalnymi częściami z dawnego kościoła są tylko belka nad drzwiami wejściowymi z datą 1576 oraz dwa krzyże znajdujące się na wieżach kościoła. Parafia dba jednak o to, by współczesne wyposażenie nie stanowiło dysharmonii z drewnianym, chociaż nieco innym od dawnego wnętrzem kościoła. Świadczą o tym rzeźbione w drewnie przez nie żyjącego już artystę z Rybnika Masorza stacje drogi krzyżowej, drewniany posoborowy ołtarz poświęcony Matce Bożej, figury świętych oraz rzeźbiona drewniana chrzcielnica.
Kościół pod wezwaniem Narodzenia NMP w Gwoździanach poświęcony został dnia 26 maja 1979r. przez Ordynariusza Diecezji Opolskiej ks. biskupa Alfonsa Nosolla. Do 1985r. stanowił on filię parafii Św. Marii Magdaleny w Dobrodzieniu, zaś od 1986r. jest kościołem nowo utworzonej parafii w Gwoździanach, w której od początku proboszczem jest ks. Henryk Kensy, który swoją funkcję sprawuje do dnia dzisiejszego a jego codzienne starania sprawiają, że parafia z dnia na dzień staje się piękniejsza.
(ze strony www.gwoździany.pl)

zobacz również:
Architektura drewniana na Górnym Śląsku

niedziela, 6 listopada 2016

Pierwsze wzmianki o mieszkańcach Lublińca będących wyznania mojżeszowego, zawarte są w danych statystycznych z drugiej połowy XVIII wieku. Z roku na rok liczba Żydów w mieście wzrastała i tak np. według spisu z 1787 r. odnotowano ich 81 a niecały wiek później 441. Wkrótce liczna i zasobna ludność żydowska zadecydowała o budowie własnej synagogi w obrębie miasta. 
 
Opis i zdjecie pochodza z https://www.geocaching.com/geocache/GC6TX3E

Dzięki zawartej umowie o zamianie posesji w 1821 r. między Mojżeszem Koenigsbergerem a Tomaszem Reinogą uzyskano teren pod jej budowę przy ul.Rosenbergerstrasse (obecnie ul. Mickiewicza). Synagoga była otoczona ogrodem, na terenie którego stał mały budynek, gdzie dokonywano uboju rytualnego, domek mieszkalny kantora, łaźnia oraz altanka. Na fotografii pochodzącej z 1922 r. można wnioskować, iż synagoga była budynkiem o dachu dwuspadowym krytym dachówką. 

W ścianie frontowej, skierowanej ku ulicy, znajdowały się nad drzwiami wejściowymi trzy duże okna, każde u góry zamknięte półkoliście. Pierwszym rabinem społeczności żydowskiej w Lublińcu był Jakub Caro. Natomiast funkcję kantora oraz rytualnego rzeźnika żydowskiego objął 1830 r. Józef Burhard (był on pradziadkiem Edyty Stein od strony matki; jego córka Adelajda wyszła za mąż za Salomona Couranta). 

Po przyłączeniu Lublińca do Polski w 1922 r. w mieście pozostało zaledwie kilku Żydów. Większość rodzin wyprowadziła się już wcześniej do większych miast z powodu braku możliwości dalszego rozwoju swych przedsięwzięć. Budynek synagogi i należne do niej obiekty spalili Niemcy w niedzielne popołudnie 3 września 1939 r. Gruz z budynku wywieziono między innymi do utwardzenia ścieżek gruntowych wzdłuż północnej zabudowy ówczesnej ul. Powstańców (dzisiejsza ul. Plebiscytowa). Gmina żydowska w Lublińcu przestała istnieć. Obecnie w miejscu gdzie stała synagoga stoi blok mieszkalny, a teren dawnego ogrodu zajmuje pawilon meblowy. Wiele osób idących wzdłuż ul. Mickiewicza w stronę rynku ul. Edyty Stein nawet nie wie, że kiedyś w tym miejscu znajdowała się synagoga. Może kiedyś to miejsce zostanie w jakiś choć bardzo skromny sposób oznaczone. 

PS. Archiwalna fotografia pochodzi z książki o historii Lublińca nieżyjącego już Pana Jana Fikusa seniora, miłośnika historii Lublińca.

czwartek, 3 listopada 2016

Na nielegalu w Piorunkowicach...

Lubimy opuszczone miejsca, choć - przyznaję - wchodzenie na teren lekko (bądź bardzo) niebezpieczny wywołuje u mnie stres.... co i tak nie zmienia faktu, że dalej to lubię. A chciałabym, a boję się. Tym razem jechałam z Maćkiem - eksploratorem mega sort... 

Podejrzewałam, że Piorunkowice padną u naszych stóp.
No ale ludzi Ci była masa - tłoczyli się, przejeżdżali, chodzili... 
Odpuściliśmy. 
Pałac oglądnęliśmy jedynie z zewnątrz. 

Chwilę później byliśmy już w Gryżowie, gdzie PONOĆ zachowały się resztki założenia zamkowego (zachowały się, choć na mapach ich nie ma). Wracając - kiedy już było ciemno - przypuściliśmy atak na Piorunkowice ponownie. Kłopot polegał na tym, że posiadaliśmy jedną latarkę (bo ja się wybierałam na pizzę do Głuchołaz:) a nie łazić po ruinach - nauczka na przyszłość: ZAWSZE miej ze sobą sprzęt...), a na samym końcu zoczyliśmy borsuka - pierwszy raz w życiu widziałam borsuka...

Wróćmy do Piorunkowic... 

Istnieje obawa, że pomyliły nam się wejścia - inaczej rzecz ujmując: chcieliśmy wejść do środka, ale o keszyku nawet nie marzyłam (Maciek do dziś był non-keszerem). Zamurowane okna, wejścia zakratowane i ja - z uszkodzoną nogą... Kiedy Maciek był już w środku powiedział "Ty... tu są schody na górę". 
Noga nie noga... przelazłam (jeśli ktoś nas obserwował musiał mieć niezły ubaw...) Środek jest zaniedbany, ruiniasty, choć wyraźnie było tu coś robione. Zaskoczyła mnie wielkość zamku i ilość pomieszczeń. Z zewnątrz sprawia wrażenie dużo mniejszego...
Po pół godzinie zwiedzania wnętrza doszliśmy do wniosku, że może jednak znajdziemy tego kesza. W tym celu przeczytaliśmy w końcu hinta... 
I tu nastąpił zonk - gdzie ten balkon? 

Mamy go!
W pomieszczeniu z balkonem
Wspinaczka na komin - może tam?
Od środka jest niewidoczny:) 
Ciemno jest, jedna latarka słabo świeci itd itd... 
Znalezienie kesza zaskoczyło mnie tak bardzo, że po prostu nie znajduję słów:)
Co więcej znalazł go fizycznie Maciek, który za Chiny Ludowe nie wiedział czego szuka - szukaj skrytki. Ukryta intuicyjnie.To była jedyna podpowiedz jaką dostał.
===============================================

Kapka informacji ze strony opecaching.pl

Pałac w Piorunkowicach zbudowali w XVII lub XVIII w. przedstawiciele rodziny von Mettich.
Przebudowany w 1820 r. w stylu klasycystycznym.
Po drugiej wojnie światowej pałac użytkowała miejscowa stadnina koni, a od lat siedemdziesiątych XX w. Rolnicza Spółdzielnia Produkcyjna. Do 1989 r. pałac był w dobrym stanie technicznym, potem doprowadzony do ruiny. Budynek jest własnością prywatną jednak nie jest ogrodzony ani zabezpieczony przed wejściem. Właściciel nie wykazuje żadnego zainteresowania jego losem. Do dawnej rezydencji przylegają resztki zdewastowanego parku krajobrazowego

=======================================
Znalezione w sieci:





niedziela, 9 października 2016

Skrytka tradycyjna

Autorem poniższego opisu jest barucci )geocacher
Opis pochodzi ze strony cache'a: 
https://www.geocaching.com/geocache/GC5Y4RN_skrytka-tradycyjna-dla-poczatkujacych?guid=2e81ed63-6bbc-4f06-8e0e-8d6219697758

Skrytka tradycyjna to zwykle pojemnik na żywność, skrzynka na amunicję czy plastikowe wiadro. W przypadku skrzynki tradycyjnej, wymagane jest aby współrzędne wskazywały precyzyjnie miejsce ukrycia skrzynki, gdyż na ich podstawie musi być możliwe jej odnalezienie. W pojemniku musi się znajdować dziennik papierowy (tzw. log book) w którym należy odnotować swoje znalezienie poprzez wpisanie swojego keszerskiego pseudonimu/nicka oraz daty znalezienia. Następnie można odnotować swoje znalezienie na stronie geocaching.com, nie trzeba spełniać żadnych dodatkowych wymogów w terenie.



Jeżeli znajdziesz kesza (czyli skrytkę) pamiętaj o kilku poniższych zasadach:
1. Miej ze sobą ołówek albo długopis, który Ci posłuży do wpisania się do log booka. Nigdy nie możesz być pewien/na, że znajdziesz coś do pisania w pojemniku.
2. Jeżeli w skrytce są przedmioty na wymianę (np. zabawki) możesz je wymieniać, ale za fanty o tej samej wartości. Nie zabieraj przedmiotów ze skrzynki jeżeli nic nie zostawisz w zamian, nie zostawiaj też rzeczy, których sam nie chciałbyś znaleźć jak np. przeterminowane cukierki, fajerwerki czy zużyty dezodorant.
3. Zachowuj się incognito, czyli nie zwracaj na siebie uwagi ludzi niewtajemniczonych w geocaching (tzw. mugoli) podczas szukania skrzynek. Nie warto podejmować skrytek, kiedy jest duże prawdopodobieństwo ujawnienia miejsca schowania pojemnika. Pamiętaj, że właściciel mniej lub bardziej starał się przygotować pojemnik tak, żeby służył jak najdłużej.
4. Loguj swoje znalezienia (“Found It”) lub ich brak (“Didn’t find It”) Ciekawy zapis znalezienia skrytki to najlepsza forma docenienia autora za założoną skrytkę. Niemile widziane są nic nie wnoszące, zniechęcające do szukania, bądź zawierające podpowiedzi logi.
5. Nigdy nie przenoś ani nie usuwaj skrzynki, nie zostawiaj też swojego pojemnika w miejscu brakującego. Możesz za to zapisać szczegóły zniszczenia skrzynki, brakującej książeczki wpisów lub niedokładne informacje o skrzynce. Właściciel skrzynki sam zadecyduje, co z nią zrobić.

niedziela, 2 października 2016

CW 50 – Wysowa



Dziś  znajduje się głęboko w lesie jednakże w czasie jego budowy teren z przodu cmentarza, obecnie porośnięty drzewami stanowiły łąki – las zaczynający się dopiero powyżej cmentarza stanowił dla niego tło.


Do dzisiaj zachowały w stanie średnim, lecz nadal czytelnym prawie wszystkie elementy architektoniczne: wały ograniczające cmentarz od terenu, schodki prowadzące na pola grobowe i kamienne obwódki samych grobów których jest tutaj w sumie 6. a niewielkiej w sumie powierzchni cmentarza liczącej ok. 135m2 pochowano 10 Austriaków (wszyscy znani z nazwisk, oraz przynależności do 3. pułku cesarskich strzelców tyrolskich i do 20. batalionu strzelców polowych [F.J.B. 20], składającego się w 1914 r. w 48% ze Słoweńców i w 31% z Włochów) oraz 50 Rosjan.




CW 49 - Blechnarka




"...Podczas gdy w rejonie Gorlic z okazji świat Wielkiej Nocy w 1915 r. jednocześnie obchodzonych przez katolików i prawosławnych gotowano się do dwudniowego zawieszenia broni w głębi gór rozgorzeć miała jedna z najkrwawszych i najgwałtowniejszych bitew karpackich. Trwająca dokładnie w Wielkanoc 1915 roku, przeszła do historii pod mianem "Bitwy Wielkanocnej".





Upadek Przemyśla i idący za tym upadek morale armii austrowęgierskiej zdopingowały Rosjan do przeprowadzenia nowej ofensywy. Przeprowadzona z ogromnym impetem , mająca na celu wdarcie się na nizinę węgierską rozwijała się błyskawicznie. Front austriacko-węgierski zaczął się chwiać i pękać. 

W wyniku gwałtownego uderzenia w dniu 3 kwietnia zdobyto rubież obrony austriackiej posuwając się do przodu od 1 do 2 km na odcinku Blechnarka - Huta Stebnicka. Zdobyte wtedy tereny Rosjanie utrzymali aż do 3 maja..."

Poległych w bitwie żołnierzy obu armii pochowano na cmentarzu nr 49. 
103 żołnierzy armii austro-węgierskiej i 196 armii rosyjskiej.
Na śródleśnym cmentarzu (a niegdyś był na górce, z widokiem) znajduje się 15 grobów pojedynczych, 17 rzędowych i 3 zbiorowe. 


 
Cmentarz zbudowany jest na planie zbliżonym do kwadratu i otoczony niskim kamiennym murem. Do środka cmentarza prowadzi dwuskrzydłowa drewniana furtka. W południowo-zachodniej części ogrodzenia znajduje się kopiec o podłużnym kształcie z dwoma wąskimi tarasami. Zwieńczony jest kamiennym krzyżem ustawionym na podłużnej płycie. Groby oznaczone są drewnianymi krzyżami łacińskimi i lotaryńskimi. Obecny wygląd cmentarza różni się od pierwotnego.


Cmentarz wojenny nr 49 potocznie określany jako położony w Blechnarce znajduje się około 3 kilometry powyżej wsi, w lesie blisko granicy polsko-słowackiej. Ostatnio odnawiany był w 1996 roku przez młodzież Niemieckiego Związku Opieki nad Grobami Wojennymi "Porozumienie ponad grobami".

Opis pochodzi z:

============================================================================

W sieci: