Autor: Wojciech
... jadąc późnym czerwcowym popołudniem z Krakowa w kierunku Tatr pogoda wcale nie pozwalała sądzić, że wejście na Rysy zakończy się choćby próbź, nie mówiąc o sukcesie. Jednak poranek następnego dnia, kiedy można było zobaczyć najwyższe wierzchołki powyżej Czarnego Stawu tchnął nieco optymizmu. Tradycyjny, asfaltowy odcinek do Morskiego Oka pozostawia jak zwykle nie najlepsze wspomnienia i jednostajnie płaski ucisk na stopach. Okropność. Pozostaje rozglądać się za nielicznie dostępną z tej drogi fauną i budzącą się z zimowego snu florą.
Chmurzyska nad szczytami nie obiecują pięknego dnia, ale będąc tutaj nie można nie spróbować, tym bardziej, że resztki śniegu odbijające się w płaskiej tafli Morskiego Oka obiecują jeszcze lepsze widoki na poziomie Czarnego Stawu, a i leniwie przedzierający się błękit tatrzańskiego nieba też ciągnie do góry.
Powierzchnia Czarnego jest jak stół, z którego wystają jednak drzazgi resztek kry. Kolory i kontrasty warte są wejścia tutaj nawet gdyby nie miałoby juz być ciągu dalszego. Słonko jednak coraz śmielej sobie poczyna i grzebienie szczytów nad lewym brzegiem ciągną coraz bardziej. Jest też coraz więcej pozostałości niedawnej zimy. Coraz większe łachy mokrego, ciężkiego śniegu zdecydowanie nie ułatwiają marszu. To nie jest "normalne", przewodnikowe wchodzenie. Można zapomnieć, że cztery godziny od schroniska i najwyższy szczyt Polski ma się pod stopami.
Wprawdzie to kondycja poszła gdzieś się opalać, ale widoki za plecami są też doskonałym pretekstem do przystanięcia, do odpoczynku, do nacieszenia oczu niesamowitymi darami natury. Widok Czarnego Stawu z góry jest niesamowity. Jednak trochę wyżej, trochę potu więcej i można podziwiać razem z Czarnym Morskie Oko. Jeśli przyjrzeć się mocniej to widać ludków, którzy zadali sobie trud i dali sobie przyjemność oglądania Czarnego, a parę minut lotu orła dalej schronisko z nieco wprawdzie przysłodką, ale jakże zawsze przepyszną szarlotką.
Kolejne metry do góry, chmury zaczynają zwyciężać dzisiejszą bitwę ze słonkiem. Nic to, trzeba iść dalej. Wprawdzie nogi zaczynają słabnąć, każdy niemal krok kończy się uślizgiem. Nie wiem czy bardziej to wkurzające czy bardziej męczące. No i przychodzi niestety moment kiedy trzeba powiedzieć dość. Nieposiadanie raków jest równie wielką głupotą jaką byłaby dalsza wspinaczka. RozSądek bierze górę. Zawsze przecież można tu wrócić jeśli nogi będą jeszcze działały, jeśli nieokuta w kask głowa nie walnie w wystające ze śniegu głazy podczas nieuchronnego, kilkudziesięcio- czy stukilkudziesięcio- Metrowego, niekontrolowanego zjazdu, po którymś z kolejnych uślizgów. A może to nie rozsadek, może to najzwyklejszy na świecie pretekst żeby zawrócić, żeby już się nie męczyć, nie kompromitować własną słabością, brakiem kondycji i przygotowania....
Na pociechę pozostaje wspaniały widok pod nogami podczas powrotu. Kaczeńce nad brzegiem wody już nie w promieniach słońca, choć burza przeszła gdzieś bokiem, ostatni rzut oka na niedokończoną trasę, a i kaczki pozostają same. Siklawa jak zwykle robi wrażenie, orzechówka dotrzymuje przez jakiś czas towarzystwa, a budząca się na dobre do życia przyroda i obecne tradycyjnie na swoim miejscu Wodogrzmoty Mickiewicza dodają nieco słodyczy do skwaszonego humoru po... prawie wejściu na Rysy.
O autorze:
Wojciech to człowiek z pewnością nietuzinkowy- obce mu są hotele, SPA i inne. On bierze aparat i zapycha w góry. Dobrze że córki dbają o tatusia, bo o kartach do aparatu i zapasowych bateriach pamięta, ale z chlebem czy latarką, to może mieć już problem:) Najważniejszy jest aparat i przeżycia. Czyli- właściwy człowiek we właściwym miejscu:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz