środa, 17 stycznia 2018

BLIŻEJ SŁOŃCA - Marcin Żyła


Gdyby admirał Beaufort był tej nocy na Babiej, to na nowo układałby swoją skalę...

Z wysokości tysiąca siedmiuset metrów wszystko widać lepiej. 

Jak na dłoni prezentują się: Zawoja, Zubrzyca, Lipnica, zębaty mur Tatr... Tuż nad głowami kłębią się chmury, które oświetla wschodzące słońce. Wrażenia estetyczne- jedyne w swoim rodzaju. 

Pod jednym wszakże warunkiem. Musi być pogodnie.

Tego grudniowego popołudnia, pogoda w Krakowie złośliwie straszyła od kilku godzin. Nie zdziwiłbym się, gdyby Aga zatelefonowała z wieścią, że w tej sytuacji zostaje jednak w domu. Nie zdziwiłbym się, może tylko trochę zmartwił, że trzecia już próba wejścia na wschód słońca na Babią Górę kończy się niepowodzeniem...

Nie zadzwoniła na szczęście i zgodnie z umową spotkaliśmy się na dworcu. Wychodząc z domu, nasi rodzice porozumiewawczo pukali się w czoła; noc, ciemno, zimno, śnieg- a oni jadą w góry... Ale cóż, nigdy nie mówiliśmy, że jesteśmy do końca normalni! Autobus o dziesiątej wieczorem dojechał na miejsce, do Zawoi- Markowej, wysadził tam nas- jedynych pasażerów na ostatnim odcinku- i zawrócił. Na końcowym, leśnym przystanku trasy zrobiło się całkiem ciemno. Dobrze, że Chociaż gwiazdy świeciły...

??? 

Gwiazdy! Czyste, bezchmurne niebo!</b> Jasność przed oczami! Nikomu, kto przez dzień cały czekał na poprawę pogody nie trzeba tłumaczyć tej radości. Ruszamy natychmiast w górę. Idzie się nam naprawdę nieźle; jest wprawdzie mokro, lecz jeszcze nie ślisko. Śniegu na szlaku leży o wiele mniej niż oczekiwaliśmy. Dokucza tylko wiatr- bardzo silny i porywisty. 
   
Niewiele ponad godzinę zajmuje marsz do schroniska na Markowych Szczawinach. Tam- automat i krótkie telefony do domów; że wszystko w porządku, że pogoda świetna, że nad ranem wychodzimy... W środku bawią się goprowcy z Grupy Beskidzkiej- jadalnia i przedsionek na piętrze czerwienieją od ich swetrów. Naprędce napełniamy czymś żołądki i- w wyśmienitych humorach- zasypiamy na kilka godzin. 

Budzę się. Która godzina? Cholerny zegarek, zawsze się gdzieś zapodzieje. Zresztą, nieważne. Na zewnątrz mocno wieje. 

Znowu się budzę. Ten wiatr nie daje spokoju. Jest zegarek! 
Czwarta. 
Piąta.

- To był żart, z tym wschodem słońca- mówię do Agnieszki, pełen nadziei że pierwsza zaproponuje rezygnację z ataku na szczyt. Nic z tego. Jeszcze kwadrans leżymy, potem szybkie wstawanie. Na werandzie, gdzie śpimy, jest bardzo zimno; im szybciej się ruszasz, tym mniej odczuwasz temperaturę. Reszta towarzystwa śpi. Goprowcy skończyli imprezę dwie godziny temu i teraz chrapią po kątach. "Zawsze chciałem mieć taki czerwony sweter"- mówię sobie w myśli, ale koleżanka w porę tłumi moje złodziejskie zapędy kubkiem gorącej herbaty. 

Po trzech kwadransach zamykamy za sobą drzwi schroniska. Ścieżka szybko wyprowadza nas na główny grzbiet w rejonie przełęczy Brona. Wiatr szaleje tutaj równo. Wznieca tumany śniegu, które opadając- niczym gęsta, mleczna mgła- znacznie skracają pole widzenia. Dobrze znany szlak wiedzie na szczęście wśród karłowatych drzew; trochę chroni to przed wiatrem, pozwalając nabrać tyle oddechu, ile się chce; nie zaś tyle, ile "wwiewa" do gardła śnieżny żywioł. 

Przed Kościółkami żarty się kończą. Dmucha tak, że narciarskie kijki niewiele pomagają w utrzymaniu równowagi. Na zawietrznej stronie grzbietu leżą głębokie zaś py, a właśnie tędy prowadzi szlak. Próbujemy najpierw pokonać głęboki, kopny śnieg, ale wisi on nad bardzo stromym stokiem, który niżej urywa się do Kotłów przepaścią. Dlatego wycofujemy się i- wykorzystując kosówkę- przechodzimy na drugą stronę grzbietu. 

Wbite w śnieg tyczki ułatwiają odnajdywanie drogi. Ustawiono je w mądrych, "logicznych" miejscach, oszczędzając turystom błądzenia. Odwracam się do Agnieszki- idzie w zabawnej, skośnej pozie. Ja też ustawiam się pod wiatr. Gdyby admirał Beaufort był tej nocy na Babiej, to na nowo układałby swoją skalę... Bije nas po twarzy malutkimi ziarenkami lodu; uderzają tak szybko, że odczuwamy to boleśnie. Mijamy słynne, babiogórskie formy- efekt działania połączonych sił wiatru, mrozu i śniegu. Widoczność jest bardzo ograniczona i już wiemy, że ze wschodu słońca nie będziemy mieć udanych fotek. 
  
Nagle, przed nami wyłania się wysoka, skalno-lodowa baszta. To Diablak, najeżony zwykle "ruchomymi" głazami. Dziś nic tutaj się nie rusza- natura zamarła w obliczu zimy. Sprawnie wdrapujemy się na szczyt, błogosławiąc pomysłodawców wiatrochronu. Układamy się pod kamieniami i poimy gorącą herbatą. Szron na twarzy i ubraniach wygląda bardzo "himalajsko". Na mniej wtajemniczonych, nasze zdjęcia stąd robiłyby duże wrażenie. Ale o tym pomyślałem dopiero na dole... 

Powoli, stopniowo wstaje dzień. Słońce coraz śmielej przenika przez matowe chmury. Trudno wskazać wyraźną granicę- w pewnym momencie orientujemy się po prostu, że noc się już skończyła. czas  wracać do schroniska. Tam czeka śniadanie i gorąca herbata...


Autor: Marcin Żyła
Dziennikarz i socjolog. 
Zafascynowany geopolityką i kulturą słowiańską - ze szczególnym uwzględnieniem Serbii. 
Współtwórca idei MUWITu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz