wtorek, 27 lutego 2018

Przeklęty junkers

Góry Izerskie, bogate w niezwykłe wydarzenia, są  świadkiem wielu zadziwiających wypadków. Jednym z nich jest historia "przeklętego" samolotu, który w początku 2. wojny światowej rozbił się w pobliżu Bedřichova, co wpłynęło na przebieg drugiej wojny światowej...

Tajemniczy samolot został odebrany z fabryki 3 września 1940 r. W wersji Ju-88 A 5 F (F oznacza Fernaufklärer tj. dla dalekiego zwiadu). Samolot, z lotnisk Północnej Francji, prowadził loty zwiadowcze nad Anglią. Już 22 grudnia 1940, uległ katastrofie przy lądowisku w Jersey. Zniszczenia obejmujące 15% zostały usunięte i maszyna powróciła do służby.

Niemal w rok później, 23 grudnia 1941 r., na lotnisku w Morlaix, rozbił się ponownie! 80% uszkodzenia były tak znaczne, że został przebudowany na "daleki zwiad wersja D", która miała wmontowane dodatkowe zbiorniki paliwa- podwieszone na zewnętrznych mocowaniach bomb. (Dobitnie to dowodzi, że całe bombowe wyposażenie samolotu w jego ostatnim kursie służyło jedynie do kamuflażu i utajnienia prawdziwego celu lotu). Po przebudowie, już jako Ju-88 D2 z oznaczeniem na kadłubie F2+ AH, został przydzielony jako szkolna maszyna do drugiej lotniczej eskądry uzupełnienia. Samolot już wtedy zyskał miano przeklętego.

23 grudnia 1942, czyli w pierwszą rocznicę drugiej katastrofy i niemal w 2. rocznicę pierwszej, wystartował w tajny lot z eksperymentalną instalacją radarową na pokładzie. Pilotem był Lt. (porucznik) Siegfried Walenckowski. Poza nim załogę stanowiło dwóch inżynierów, zapewne cywilów. Zakłady doświadczalne i fabryki nie miały wówczas  własnych samolotów bojowych. Do lotów doświadczalnych wypożyczały maszyny i załogi od Luftwaffe. Junkersy Ju-88, z uwagi na swą prostotę były nazywane "Einmannflugzeug"- samolot dla jednego człowieka, tj. przy niebojowym locie z jego prowadzeniem dawał sobie radę jedynie pilot. Nazwiska cywilnych członków załogi nie zostały zanotowane w wojskowym archiwum i prawdopodobnie nigdy ich już nie poznamy.

Leciał nad Jizerskými horámi. Tego dnia w regionie rozpętała się straszna burza śniegowa. Nic nie wiemy o ostatnich godzinach i minutach lotu. Czarnych skrzynek wówczas  nie było, a nawet gdyby- i tak wszystko zostałoby utajnione. Jedno jest pewne- owego feralnego dla samolotu dnia- 23 grudnia 1942 r. samolot runął na skłon góry Milíř (836 m n.p.m.) w fojteckém lesie. Dokładnie w dzień rocznicy poprzedniej katastrofy, 2 lata i 1 dzień po pierwszej. Zginęła cała trzyosobowa załoga.

Jest to absolutnie wyjątkowy przypadek w lotnictwie, kiedy ten sam samolot ulega katastrofom przez trzy lata z rzędu zawsze w ten sam dzień tego samego miesiąca: 22 grudnia 1940, 23 grudnia 1941 oraz 23 grudnia 1942 r.

Niewiarygodny przypadek wymyka się prawdopodobieństwu. Może ciążyło nad nim fatum, które nie da się racjonalnie wyjaśnić? Mechanicy i piloci nazwali to przekleństwem. Lotnicy- przyznają to niechętnie- są w większości bardzo przesądni. Czy Porucznik Walenckowski wiedział, że 23 grudnia jest dla samolotu datą fatalną? Z całą pewnością! Nie musiał lecieć. Miał prawo bez konsekwencji odmówić. Najwidoczniej postanowił wyzwać los na pojedynek. Może odezwał się w nim polski pierwiastek przekory (Sądząc po nazwisku płynęła w nim polska krew). Niestety w milczeniu przegrał z fatum- śniegową burzą.

Łatwo sobie wyobrazić z jakim napięciem na powrót samolotu czekali członkowie eskądry i jakie ogarnęło ich przerażenie kiedy nie powrócił. O jego katastrofie dowiedzieli się dopiero 12 marca 1943 r., kiedy resztki samolotu z martwą załogą znaleźli robotnicy leśni. Nikt już nie miał wątpliwości, że na samolocie ciążyła klątwa. Możemy snuć przypuszczenia, że nawet gdyby samolot został odremontowany- nikt chyba nie chciałby do niego wsiąść, a już na pewno nie 23. grudnia.

Okoliczni mieszkańcy przemierzający drogę od Závor koło tamy Černé Nise dołem po zboczu Milířa do Rudolfova nie mieli pojęcia jaki dramat odegrał się kilkadziesiąt metrów obok. Nie wiedzieli, że trzymiesięczna niepewność o los samolotu i jego radarowego pokładowego aparatu spowodowała opóźnienie w bojowym użyciu technologii, aż do sierpnia 1943 r. Zwłoka uchroniła, albo przynajmniej przedłużyła żywot, setkom alianckich lotników. Tak oto jizerskohorský Milíř niebagatelnie zapisał się w przebiegu 2. wojny światowej na powietrznej arenie, zaś izerskie legendy i opowieści wzbogaciły się o kolejną: o tajnym, przeklętym samolocie na Milíři.

Bohemian Carnevale

Bohemian Carnevale - festiwal talentów i kreatywności, radości i barwnych maskarad odbywa się w Czechach na przełomie lutego i marca.


Barwne, wesołe korowody masek, imprezy folklorystyczne i wiele innych atrakcji czeka na turystów, którzy odwiedzą Czechy w czasie karnawału.

Urozmaicony program obejmuje imprezy zarówno pod gołym niebem, jak i w pałacach, muzeach, teatrach, restauracjach. Nie zabraknie i w tym roku królewskiego balu barokowego w maskach oraz niedzielnej imprezy karnawałowej dla dzieci.
Na Złotej Uliczce jest centrum informacji i sklepik, gdzie można  uzyskać aktualne informacje o imprezie i kupić maski karnawałowe z atelier Franzis Wussin

O tym, jak wyglada tradycyjny karnawał na Morawach dowiemy się odwiedzając gminę Strání (region Slovacko). Od  12 do 16 lutego rozbrzmiewać będzie muzyka ludowa, odbędą się liczne imprezy taneczne, przedstawienia teatralne i filmowe, pokazy rzemiosł ludowych. Wystąpią zespoły folklorystyczne z Czech, Słowacji i Belgii. Jedną z największych atrakcji będzie niewątpliwie tzw. taniec z mieczem- prastary taniec regionalny z mnóstwem figur, ze skomplikowanym układem choreograficznym, wymagający dobrej kondycji fizycznej. (www.strani.cz)

Karnawałowe zabawy odbędą się także w wielu czeskich miastach, miasteczkach i skansenach. 16 lutego ulicami Czeskiego Krumlova przejdzie barwny korowód masek (www.ckrumlov.info). Zabytkowy Telcz (Wysoczyzna) zaprasza na zabawę 14 lutego (www.telc.eu), a miasto Lednice (Morawy Południowe) 6 lutego (www.lednice.cz, www.plavby-lednice.cz).

Rožnov pod Radhoštěm (Morawy Północne), najstarszy i największy skansen ludowej architektury góralskiej w Europie Środkowej zabawę karnawałową szykuje na 6 lutego. 
Oprócz bogatego programu folklorystycznego na odwiedzających czekają regionalne przysmaki oraz zabawny konkurs na najlepszą kiełbaskę wołoską. Tradycyjnie karnawałowe szaleństwa zakończy pochówek kontrabasu, z udziałem księdza, kościelnego, ministrantów i grabarza, symbolizujący  początek postu. (www.vmp.cz).

Skansen Veselý Kopec (Wesołe Wzgórze) w regionie Hlinecko (woj. pardubickie) zaprasza 30 stycznia na wystawę masek karnawałowych i zabawny program towarzyszący. (www.vesely-kopec.eu). Jako ciekawostkę możemy dodać, że karnawałowe korowody i maski w regionie Hlinecko w przyszłości będą być może znane na całym świecie – kiydują bowiem do wpisu na listę światowego dziedzictwa kultury  UNESCO.

Na staroczeski karnawał, z  występami zespołów folklorystycznych zaprasza 20 lutego skansen Dlaskův statek niedaleko Turnova w Czeskim Raju. (www.muzeum-turnov.cz)

Tradycje karnawałowe przypomni także festiwal muzyczny Dni Bedřicha Smetany w Pilźnie, od 15 lutego do 21 marca 2010. 21 lutego przez miasto przejdzie korowód masek. (www.smetanovskedny.cz)

poniedziałek, 26 lutego 2018

Wodny doktor

Czyli: jak powstał prysznic

Kto wie... Może gdyby niepiśmienny chłop z pogórza jesenickiego nie przeżył groźnego wypadku, po którym dręczyły go straszliwe bóle, być może na tak powszechny w naszych domach sprzęt, jak prysznic, musielibyśmy czekać kilkanaście kolejnych lat?


Gdyby Vincent Priessnitz – jeden z sześciorga dzieci biednego chłopa z Grafenbergu – doprowadziwszy się do zdrowia za pomocą wody doprowadzonej ze źródła, nie wpadł w samozachwyt i nie przekonał sam siebie o swojej misji uzdrawiania, prawdopodobnie nie byłoby dzisiejszego uzdrowiska Jesenik. Trzeba jednak uczciwie przyznać, że podstawy do takiego podejścia Priessnitz posiadał spore. Plotka głosi iż swoimi metodami leczył księcia i księżnę Liechtensteinu, Lubomirskich, Sapiechów a także Mikołaja Gogola i Lwa Tołstoja. W tamtym czasie wystarczyło zaadresować list na "V. Priessnitz – Europa" i mogło się mieć granitową pewność, iż list trafi do adresata. 
Ale zacznijmy od początku....

Tradycje kulinarne i Boże Narodzenie na Cyprze

Będąc na Cyprze w grudniu trzeba poddać się miejscowym świątecznym tradycjom kulinarnym. Chociaż minęły już czasy, kiedy każdy Cypryjczyk tuczył prosię specjalnie na świąteczny stół, nadal króluje wieprzowina.

Lountza - polędwica podawana grillowanym kozim serem halloumi

loukanika wędzone kiełbaski

Bożonarodzeniowe ciasto cypryjskie- bazuje na recepturze brytyjskiego "Christmas pudding", wzbogacone cypryjskim brandy

Kourambiedes - lukrowane ciasteczka z migdałami

Vassilopitta-  tradycyjny wypiek przyrządzany na Dzień św. Bazylego (Nowy Rok). Ciasto kroi się na kawałki i dzieli pomiędzy członków rodziny w kolejności od najstarszego do najmłodszego. Kto znajdzie monetę w swoim kawałku, tego szczęście nie opuści przez cały rok.

Kalikantzari i św. Bazyli

to legendarne psotne duszki, które pojawiają się na Cyprze podczas  Świąt, aby zakłócić bożonarodzeniowy spokój. Zwinne istoty wspinają się na dachy w celu wtargnięcia do domów przez komin. Odstraszyć je może tylko dym z komina. Diabełki potrafią siedzieć godzinami płacząc i zawodząc, aby je wpuścić do środka. Jeśli to nie poskutkuje, przebierają się za ludzi i pukają do drzwi. Ale potrafią liczyć tylko do dwóch- więc bardzo łatwo rozpoznać kalikantzari. Nie należy otwierać, jeśli nie usłyszymy trzeciego puknięcia. Jeśli jednak kalikantzari dostanie się do domu- potrafi narobić wiele szkód. Najgorszą jest chyba zniszczenie posagu panny młodej. A to właśnie małe upiory lubią robić najbardziej.

Zgodnie z cypryjską tradycją to właśnie <b>Św. Bazyli przynosi dzieciom prezenty - w Nowy Rok. Jednakże również św. Mikołaj przybył na Wyspę i pojawia się tam zawsze 24 grudnia. I tak dzieci cypryjskie dostają prezenty zarówno od Mikołaja jak i Bazylego Będąc na Cyprze w Nowy Rok, warto uśmiechnąć się do św. Bazylego, który ponoć przynosi szczęście. Kobiety mogą sprawdzić w Noc Sylwestrową, czy ich mężczyzna naprawdę je kocha. Wystarczy wrzucić w ogień gałązkę oliwną i jeśli ta zacznie tańczyć i skwierczeć- wszystko w porządku.

niedziela, 25 lutego 2018

Tradycje winiarskie na Cyprze

Commandaria jest winem wytworzonym z rodzimych, czerwonych odmian Mavro i Xynisteri niedaleko miasta Kolossi. Jest to bardzo słodkie wino, które pija się do kawy i deserów. Receptura Commandarii jest najstarszą zarejestrowaną recepturą na świecie.

Historia win cypryjskich sięga 2000 lat p.n.e.

Tradycja uprawiania winorośli przybyła na Cypr wraz z osadnikami. W przeszłości wina cypryjskie były tak wysoko cenione, że pili je faraonowie egipscy, król Salomon opisywał je w swoich poematach, a ich wysoka jakość doceniana była przez Greków i Rzymian. Wino ma również swoje miejsce w mitologii- kult boga Dionizosa, który nauczył ludzi wytwarzać wino. Dziś można oglądać w Willi Dionizosa w Pafos mozaiki przedstawiające kult picia wina. Wiele osób twierdzi, że takie znane wina jak Tokaj, czy Madera bazują na cypryjskich recepturach.

Dziś na Cyprze przeważają dwie odmiany winorośli: Mavro o czarnych gronach, z których robi się wina czerwone i Xinisteri, z których robi się wina białe. Aktualnie produkcją wina na Cyprze zajmują się 4 wielkie przedsiębiorstwa z Limassol (Keo, Loel, Etko, Soda) i około 20 mniejszych, regionalnych. Na wyspie uprawia się Cabernet Sauvignon, Cabernet Franc, Grenache, Carignan Noir, Mataro. Winnice można spotkać niemal wszędzie, najwięcej jednak w górach Troodos i regionie Limassol. Najsłynniejszym winem cypryjskim jest słodka Commandaria. Opisywali ją już greccy poeci Hezjod i Eurypides- wówczas  zwana była "Cyprus Nama", czyli "Matka". To wino było protoplastą późniejszej Commandarii. Ryszard Lwie Serce, który przybył na Cypr w XII wieku, objął wyspę w posiadanie i postanowił się tu ożenić. Rozrywkowemu królowi wyprawiono w Limassol huczne wesele. Tak upodobał sobie weselne wino, Commandarię, że nazwał je "Winem Królów, Królem Win". Podobno zbyt duża ilość wypitej Commandarii przeszkodziła królowi w spełnieniu obowiązków nocy poślubnej. Produkcją Commandarii zajmowali się przez długi czas  Templariusze. Po burzliwych dziejach rolę tę przejęli Joannici a następnie dynastia Lusignanów. Commandaria jest winem wytworzonym z rodzimych, czerwonych odmian Mavro i Xynisteri niedaleko miasta Kolossi. Jest to bardzo słodkie wino, które pija się do kawy i deserów.
<b>Receptura Commandarii jest najstarszą zarejestrowaną recepturą na świecie.

Systembolaget czyli alkohol w Szwecji / alcohol in Sweden

Systembolaget to państwowy sklep monopolowy- z winem, mocnym (czyli dla nas normalnym)piwem i wódką. W każdym mieście jest tylko jeden. Sklepy te czynne są  od poniedziałku od piątku (rzadko w soboty) i znaleźć j można po długich kolejkach klientów;) Alkohol ustawiany jest w szklanych gablotach, gdyż prawo zabrania reklamy alkoholu. Sklepy często mieszczą się w ciemnych zaułkach i wyprawa po piwo może być naprawdę nie lada wyprawą.

Nobel z czekolady

Sztokholmskie Muzeum Nobla na tamtejszym starym mieście (Gamla Stan) prezentuje sylwetki ponad 700 laureatów oraz przedmioty związane z Alfredem Noblem. Można tu też kupić noblowski medal. W głównym pasażu na ciekłokrystalicznych ekranach wyświetlane są  filmy, prezentujące kolejne dziesięciolecia od początku XIX wieku do czasów współczesnych. Wielką replikę noblowskiego medalu otaczają wyświetlacze prezentujące laureatów ostatniego Nobla.

Dzień św. Patryka - 17.marca

17.marca- Dzień św. Patryka


Dzień św. Patryka to najważniejsze święto dla każdego Irlandczyka. W Irlandii to święto Narodowe, dzień wolny od pracy, który poświęca się na wesołą zabawę przy muzyce i tańcu. Na całym świecie wszędzie tam gdzie mieszkają Irlandczycy i osoby irlandzkiego pochodzenia odbywają się koncerty i parady. Festiwal św. Patryka w Irlandii zaczynie się 13 marca, a kulminacja nastąpi oczywiście 17 marca. O godzinie 12.00 rozpocznie się w Dublinie parada św. Patryka (największa w Irlandii). Ruszy z placu Parnella. W tym roku parada jest zatytułowana "The Sky is the limit". Przez ponad dwie godziny przez centrum miasta maszerować będzie barwny, muzyczny i roztańczony tłum.


Święty Patryk

Święty Patryk nie był, naturalnie, piwoszem ani hulaką. Młodzieńcem będąc (synem i wnukiem osób głęboko religijnych i zaangażowanych w kościół), porwany podstępem, spędził wiele lat w niewoli u Irlandczyków. Ciężko pracował i modlił się codziennie. Pod koniec niewoli usłyszał głos, mówiący mu, że musi odejść i że czeka na niego niedaleko statek, co okazało się prawda. Po udanej ucieczce, wrócił do domu i oddał się sprawom religii i wiary. Po latach wrócił do Irlandii, gdzie skutecznie zajmował się misjonarstwem. Nie przyjmował darów od możnych ani nie pobierał pieniędzy za chrzciny, co sprawiło, że stał się w pewnym sensie banitą, nie cieszył się mirem monarszym. Raz z tego powodu zostali mocno poturbowany i obrabowany.

Irlandzka koniczynka

Irlandzka koniczynka, jako tradycyjny symbol Irlandii wzięła się stąd, ze ponoć św. Patryk- patron Irlandii- nie wiedział jak wytłumaczyć Irlandczykom czym jest Trójca Święta. W końcu wpadł na pomysł i pokazał koniczynkę, która posiada trzy listki, tak jak Trójca Święta, Bóg w trzech osobach. A jeśli już mowa o św. Patryku to jest on patronem Irlandii. Święto św. Patryka przypada 17 marca.

Biją śledzia! - Wielkanoc w Irlandii

Irlandia obchodzi Wielkanoc zadziwiająco oryginalnie. W Wielką Sobotę mieszkańcy miast i miasteczek podążają za lokalnym rzeźnikiem i okładają śledzia, którego niesie się zawieszonego na kiju. Wszystko to, by pokazać, że najwyższy czas  zakończyć post i radować się. 

Irlandia może poszczycić się jednym z najciekawszych zwyczajów wielkanocnych w Europie. W Wielką Sobotę w miastach odbywa się pochód, podczas  którego ludzie demonstrują swoje zmęczenie długim postem i chęć rozpoczęcia świętowania. Przemarszowi przewodzi lokalny rzeźnik. Najciekawszy jest jednak fakt, że niesie on zawieszonego na kiju śledzia, którego mieszkańcy biją kijami, pałkami i czym popadnie. 

Tak zmaltretowany śledź symbolizujący post zostaje wrzucony do rzeki. Następnie rzeźnik nakłada na ten sam kij udekorowany kwiatami barani udziec, który ma zwiastować czas  ucztowania. 

Irlandczycy spędzają Święta Wielkanocne w gronie rodziny, za suto zastawionym stołem. Zazwyczaj pojawiają się na nim puddingi, ciasta oraz słodycze. Jako główne dania serwowane są : pieczony indyk oraz szynka.

Białe noce w Sankt Petersburgu

Białe noce występują na obszarach powyżej 54o 33' szerokości geograficznej północnej i południowej. W lecie na tych obszarach zmierzch i świt tak się wydłużają, że łączą się ze sobą. Mrok nocy wcale nie występuje. Ze względu na fakt wysunięcia ku północy/południu danego miejsca, okres pomroku może mieć różnoraki charakter. 

Wyróżnia się trzy rodzaje pomroku. Jeżeli Słońce chowa się poniżej horyzontu na wysokość do 6o, rozróżniamy wówczas  świt/zmierzch cywilny. W tym czasie wskutek rozpraszania promieni słonecznych jest dostatecznie jasno, aby przy bezchmurnej pogodzie móc czytać książkę. Jeżeli Słońce schodzi na wysokość 6o- 12o poniżej horyzontu, dostrzega się jedynie zarysy obserwowanych przedmiotów, a żeglarze widzą jedynie kontury wybrzeży i postury innych statków, stąd okres ten zwany jest świtem/zmierzchem nautycznym (łac. Nauta znaczy żeglarz). W sytuacji znajdowania się Słońca na wysokości 12o-18o poniżej linii horyzontu, światło słoneczne przeszkadza w obserwacji ciał niebieskich, z tej przyczyny zwie się ten okres świtem/zmierzchem astronomicznym. Występowanie poszczególnych typów zmierzchu i świtu jest uzależnione od szerokości geograficznej oraz czasu obserwacji.

Położenie Sankt Petersburga daleko na północy Europy, na równoleżniku 60°N motywuje występowanie tzw. "białych nocy". Dzięki wysokiej szerokości geograficznej, na jakiej położona jest Wenecja Północy, Słońce na przełomie lata i wiosny nie chowa się na długo za horyzontem. Najdłuższy dzień w roku w Sankt Petersburgu trwa blisko 19 godzin. 

Jednak także w pozostałe 5 godzin, mimo nastania zmierzchu, na głównych ulicach i prospektach Petersburga turystów nie brakuje. Wielu z nich przychodzi nad Newę, aby podziwiać otwieranie mostów, mimo późnej pory (zobacz tutaj grafik otwierania mostów). W czasie białych nocy ulice Sankt Petersburga są  pełne ludzi. Tak o 12 w południe, jak i w północ po Newskim Prospekcie spaceruje wielu turystów i Petersburżan. Petersburskie białe noce są  osławione przez wielu poetów i pisarzy. Były one natchnieniem dla Fiodora Dostojewskiego do stworzenia- jak to sam określił- powieści sentymentalnej ze wspomnień marzyciela, opowiadania Białe noce, bodaj najsłynniejszego utworu o urokach Petersburga. 

Białe noce trwają od 25 maja do 16 lipca, a ich apogeum przypada na czas  od 11 czerwca do 2 lipca. Szczególnie pięknie prezentują się białe noce podczas  dobrej pogody, kiedy to nad 300-letnim Petersburgiem, nad setkami petersburskich mostów, złotych kopuł, zabytków, góruje jasne, różowe niebo. Widok wprost niesamowity.


Z myślą o turystach w Petersburgu, którzy pragną podziwiać to miasto w czasie białych nocy, do godziny 5 rano przedłużono godziny otwarcia tarasu widokowego okalającego sobór św. Izaaka (Isaakijewskij sobor). 

Godziny pracy tego obiektu zmieniono na prośbę zwiedzających, pragnących zobaczyć Petersburg z wysokości około 50 metrów. Taras widokowy okala potężną wieżę z kopułą. Stąd roztacza się panorama miasta, którą  wielu chce ujrzeć na własne oczy, mimo że aby stanąć za balustradą okalającą kopułę świątyni, trzeba pokonać schody o 572 stopniach.

Hotel w katolickiej świątyni!

Budynek klasztoru Bernardynów w Mińsku ma zostać zrekonstruowany- zdecydowało tamtejsze Ministerstwo Kultury. Nie będzie on jednak ani zabytkiem ani miejscem kultu, a hotelem! W podziemiach zabytkowego kompleksu ma się znajdować parking, a wyżej centrum sportowe i biznesowe. Tak wygląda wstępny niedopracowany jeszcze projekt. Nie uwzględnia on dalszego losu znajdującego się w kompleksie klasztornym kościoła św. Józefa. Jest to plan mocno kontrowersyjny ponieważ obiekty te to XVII wieczne zabytki, o które od lat starają się bezskutecznie białoruscy katolicy.

sobota, 24 lutego 2018

13. GRUDNIA - Dzień Św. Łucji w Szwecji

Jeśli komuś zdarzy się być w Szwecji 13 grudnia będzie zaskoczony radosnymi obchodami dnia Świętej Łucji. Ciemność zimowego wieczoru rozświetlają procesje, na czele każdej z nich kroczy ubrana w białe szaty młoda dziewczyna z wiankiem świec na głowie. Wraz z "gwiezdnymi chłopcami" kręcącymi się wokół tworzą chór, śpiewają kolędy, pozdrawiają przechodniów, odwiedzają chorych. Dookoła rozchodzi się pieśń: "Sankta Lucia, ljusklara haGrandng..."

Bułeczki Łucji

Łucja była włoską święta, więc dlaczego czci się ją tak uroczyście właśnie w Szwecji, a nie w jej ojczyźnie? Jest to wynikiem przedziwnego splotu tradycji. Wszystko zaczęło się od... Św. Mikołaja. Już od średniowiecza obchodzono 6 grudnia jako dzień tego patrona dzieci i uczniów. Po nastaniu Reformacji zakazano oddawania czci świętym. Trudno było jednak zrezygnować z hojnego Mikołaja, więc praktyczni Niemcy przenieśli dawanie prezentów na dzień Bożego Narodzenia.

JUL TOMTE

Autor: Wilhelm Karud - bezdroza.pl

Choinka, szwedzki stół i Jul Tomte.

Świąteczne zwyczaje przywędrowały do Skandynawii z Niemiec już kilka wieków temu. Na początku XVIII stulecia Szwedzi zaczęli dekorować choinki wzbogacając asortyment ozdób aż do czasów obecnych. Początkowo na drzewku wieszano figurki wykonane z kory, szmatek, suchych kwiatów i słomy. Z biegiem lat dodawano kolorowy papier, barwione łańcuchy, stearynowe świeczki, łakocie i bombki. Obecnie, wnoszona do domu kilka dni przed Wigiliź żywa choinka, nie odbiega wyglądem od tych w Polsce, Kanadzie czy w Austrii. Dzięki podlewaniu drzewko powinno w zdrowej kondycji dotrwać do Dnia Knuta następującego dwadzieścia dni po Bożym Narodzeniu. Od lat każde miasteczko a także osady, osiedla, instytucje i większe zakłady pracy dekorują swoje własne drzewka sytuowane na zewnątrz budynków. Już pierwszy tydzień Adwentu mobilizuje wszystkie lokalne społeczności do tych radosnych działań. Dystyngowani prezesi firm, policjanci i drwale obok nauczycieli, młodzieży i reszty parafian wspinają się na drabiny, stukają młotkami, montują, dopieszczają i deliberują. Rzadko na ogół praktykujący Szwedzi mają wtedy okazję porozmawiać z pastorem, który zazwyczaj towarzyszy parafianom w rytuale przedświątecznych przygotowań.

Noc Walpurgii

Kiedy przybywam do nieznanego kraju, niemal pierwsze kroki kieruję zawsze na cmentarz. niemal- bo nie zawsze jest to technicznie możliwe, jednak nie ma co ukrywać iż dwa miejsca w mieście są w stanie powiedzieć wszystko o mieszkańcach: centrum młodzieżowe i właśnie cmentarz.

W centrum zazwyczaj przebywają młodzi ludzie, młoda krew, współczesna Szwecja, na cmentarzu zaś można znaleźć przeszłość. Nieważne, że nie ma nagrobków sławnych ludzi, olśniewającej architektury, zresztą nawet lepiej- jest duch narodu. Cmentarz powie całą prawdę o mieszkańcach- czy to danej miejscowości, czy całego kraju. Polskie cmentarze pokazują eklektyzm społeczeństwa, zasadę "zastaw się, a postaw się", skłonność do przesady i ułańską fantazję. Na cmentarzu w Linkoping rzuca się w oczy niesłychany wręcz porządek.

Zresztą na cmentarzach w Grebo, Atvidaberg, Rök, czy Valdstenie wygląda tak samo. Porządek, zaplanowany układ architektoniczny, wysypane żwirkiem, czyściutkie alejki, równiótko przystrzyżona trawka. Nawet ptak w locie szuka wyznaczonego miejsca na załatwienie swoich potrzeb...

Bo Szwedzi tacy są .
Uporządkowani, ułożeni, dokładni. Nawet imprezy mają stonowane. Szczerze mówiąc trudno to nazwać imprezą..

Nad Pintą Guinessa

w Irlandzkim pubie

Siedzę w Irlandzkim pubie. Na ścianie, na wielkim ekranie trwa bójka na murawie boiska. Nie wiem kto z kim gra, przeciwko komu, kto kogo bije i kto przetrzymuje piłkę,ale wiem, ze cała Irlandia dzielnie sekunduje.



Cała Irlandia to akurat pub przy Grafton Street. Tu- w Irlandzkim pubie toczy się całe życie. Irlandczycy wychodząc z pracy w piątek, kroki swe kierują od razu do pubu i tam zostają, aż do niedzielnego wieczora.


Tu wylewają swoje smutki i żale, tu oglądają mecze- nie widziałam pubu bez szklanego ekranu- tu bawią się do utraty tchu, tu, nad przysłowiową pintą Guinessa, toczą się długie dysputy polityczno-kulturalne. Przysłowiowa, bo rzadko kiedy kończy się na jednej... Zresztą Guiness to dla Irlandczyka bodaj "sól życia". Niejednokrotnie w Europie, czy Ameryce słyszy się, ze Irlandczycy są  smutni, siedzą w barze nad szklanką i mruczą coś do siebie wzdychając do "tych pól zielonych". Być może tak jest. Być może za granicą Irlandczycy nie tryskają energią i werwą,a le to tylko dlatego że brakuje im aksamitnego czarnego trunku z białą czapą.

Ponoć nie można wypić prawdziwego Guinessa poza wyspą. A najlepiej smakuje w Dublinie, gdzie jest warzony od 1759. A piwo to jest tak wyborne, jak grymaśne. Szkodzi mu dł;uga podróż, zbyt szybkie nalewanie do szklanki, zła temperatura w piwnicy, gdzie beczka jest trzymana... Nawet odległość między pipą, a beczką ma tu kolosalne znaczenie. Jednakże prawdziwy Guiness w prawdziwym Irlandzkim pubie rozkłada się aksamitem na podniebieniu i drażni wszystkie możliwe zmysły. I wspaniale scala towarzystwo w pubie...

Przy pincie Guinessa pękają wszelkie tamy, konwenanse, przeczulenia. Do końca nie wiadomo, czy to Guiness jest tak aksamitnie wyborny dzięki Irlandczykom, czy Irlandczycy są  tak otwarci i uroczy dzięki Guinessowi. Fakt jednak pozostaje faktem, masz kompleksy, chandrę, zły humor. Idź w te pędy do irlandzkiego pubu- pomaga jak ręką odjął !!! 

Dublin- luty 2007 

środa, 21 lutego 2018

Wielkanoc w Szwecji: Pask

Poprzebierane wiedźmy składają wizyty sąsiadom. W zamian za Listy Wielkanocne dostają symboliczne datki, słodycze lub poczęstunek.

W całej historii ewangelicko-luterańskiego Kościoła szwedzkiego (Svensk Kyrka) Wielkanoc (Pask) stanowiła ważne wydarzenie religijne. Poprzedza ją Wielki Tydzień rozpoczynający się w Niedzielę Palmową. Podobnie jak u nas, zamiast gałązek palmy używa się wierzbowych łozin. Na południu kraju zrywa się je kilkanaście dni wcześniej, potem rozwijają się w mieszkaniach, a nawet w biurach (podczas  procesji wielkanocnych składa się je przed wizerunkami Jezusa).

Christos Anesti- Alithos Anesti

Tradycja Wielkanocy w Chrześcijaństwie pochodzi od apostoła Pawła. Pierwsi chrześcijanie świętując Wielkanoc przejęli wiele tradycji żydowskich (szczególnie święta Paschy- Passover) dodając i tworząc nowe. Przykładem jest baranek paschalny (wielkanocny) i barwione na czerwono jajka. Już bowiem w czasach Bizancjum narodził się zwyczaj pieczenia okrągłego chleba z czerwonym jajkiem pośrodku (tsoureki). Zarówno jajko jak i czerwony kolor symbolizują rodzące się życie. 

Chorwackie eldorado


W samym centrum Rijeki archeolodzy odkryli doskonale zachowane rzymskie zabytki- m.in. fragmenty mozaiki podłogowej i pozostałości term z kompletnym systemem grzewczym.

To wspaniałe zabytki. Kamiennego sarkofagu nigdy dotąd nie znaleźliśmy w Rijece- tłumaczy "Gazecie" Josip Višnjić, archeolog z Chorwackiego Instytutu Restauracji Zabytków kierujący wykopaliskami. Podłogowa mozaika rzymska jest największą z odnalezionych do tej pory w Chorwacji. A o termach wiedzieliśmy od dawna, ale nie mogliśmy ich badać, bo znajdują się w ruchliwym punkcie miasta.

Rijeka to nadadriatycki port i trzecie pod względem wielkości miasto Chorwacji. Ma 145 tys. mieszkańców i bardzo bogatą historię. Założyli ją prawdopodobnie Celtowie ponad 2,3 tys. lat temu. Ich osada znajdowała się w miejscu dzisiejszego Starego Miasta. Żyli w niej również piraci z iliryjskiego plemienia Liburnów. Na przełomie II i I wieku p.n.e. podbili ich Rzymianie. Osadę nazwali Tarsatica i w III wieku rozbudowali do rozmiarów pokaźnej fortyfikacji obronnej. Włączyli ją do systemu obronnego chroniącego Cesarstwo Rzymskie przed najazdami barbarzyńców z północy. W 799 r. Tarsaticę ostatecznie zniszczyły wojska Karola Wielkiego. Na jej gruzach powstała Rijeka.

WyKopaliska prowadzone są w miejscu często odwiedzanym przez turystów- na placu pomiędzy ulicą Užarską a kościołem Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny z XIII wieku. W pobliżu stoi romańska Krzywa Dzwonnica pochylona w stronę świątyni niemal pod kątem 40 stopni. Według archeologów to miejsce jest sercem dawnej Tarsatiki. Od końca lat 60. wiedzieli, że są  tam pozostałości rzymskich murów obronnych i term. Przeprowadzili wówczas  badania sondażowe. Z właściwymi wykopaliskami musieli jednak czekać 40 lat- do jesieni ubiegłego roku. Wtedy to władze miasta zajęły się konserwacją instalacji kanalizacyjnych i elektrycznych w tym miejscu. Znalazły też pieniądze na prace archeologiczne.

Pierwszego odkrycia dokonano we wrześniu. Światło dzienne ujrzały rzymskie mury obronne, termy z wannami i doskonale zachowany hypokaust- system podgrzewania podłóg i wody.- Pierwsze termy powstały tam już w I wieku i służyły mieszkańcom Tarsatiki- opowiada Višnjić.- Zostały rozbudowane w III wieku, kiedy w mieście powstał garnizon rzymski i przybyło żołnierzy.

Około V wieku termy popadły w ruinę. Na ich pozostałościach została wybudowana wczesnochrześcijańska bazylika. Jako budulec posłużyły m.in. kamienie ze ścian term. Bazylika była duża, choć jednonawowa.- Mozaika podłogowa z jej wnętrza ma 18 metrów długości, ale odsłoniliśmy tylko 11, bo pozostała część znajduje się pod tym XIII- wiecznym kościołem- mówi Višnjić. Dodaje, że do tej pory odkryto ponad 40 m kw. mozaiki. Cała powinna mieć 60 m kw.- Jest bardzo dobrze zachowana. Ma bogatą kolorystykę i typowe dla tego okresu i regionu geometryczne ornamenty: romby, koła, krzyże, fale i gwiazdy.

Odsłonięcie w połowie stycznia tak dużej powierzchni mozaiki nie było dla archeologów wielkim zaskoczeniem, bo już wcześniej trafiali na tego typu znaleziska w różnych punktach starego miasta.- Prawdziwą niespodzianką było odkrycie przy murze bazyliki potężnego kamiennego sarkofagu- mówi Višnjić.- Jego wieko znajdowało się dokładnie na poziomie mozaiki. Sarkofag jest zapieczętowany. Od czasów pochówku w IV/V wieku nikt go nie otwierał. To prawdziwa rzadkość.

Wapienny sarkofag waży blisko cztery tony. Wieko przytwierdzone jest do skrzyni czterema żelaznymi klamrami. Nie ma na nim żadnych inskrypcji ani ornamentów. Ale- zdaniem archeologa- to typowe dla IV czy V wieku.

Kto został w tym sarkofagu pochowany?- Ktoś ważny, bo to bardzo drogi pochówek. Może dostojnik kościelny- zgaduje Višnjić. Nie spodziewa się znaleźć w sarkofagu nic poza kośćmi zmarłego i wodą, która dostała się do środka przez szczelinę.- W czasach wczesnochrześcijańskich nie praktykowano wyposażania grobów w cenne przedmioty.

W sobotę naukowcy próbowali otworzyć sarkofag, który trafił już do Morskiego i Historycznego Muzeum Wybrzeża Chorwacji. Nie udało się. Na wieku pojawiło się pęknięcie i trzeba czekać na pomoc specjalistów. Uczeni chcą oddać szczątki zmarłego do badań, by dowiedzieć się, w jakim był wieku, na co chorował i dlaczego zmarł.

Tymczasem chorwackie media spekulują: jak odkryte zabytki powinny być pokazane ludziom? Wiadomo, że w mieście powstanie park archeologiczny o powierzchni ponad 700 m kw. Będzie można obejrzeć w nim m.in. Principij, czyli pozostałości po zabudowaniach dowództwa rzymskiego garnizonu i po budynkach pomocniczych odkryte przed rokiem.- Ale choć znajduje się na drugim końcu ulicy Užarskiej, jest za daleko, by objąć mozaiki i termy. Dlatego wspomina się o nowym konkursie architektonicznym- mówi Višnjić.

Pomysł na mozaikę mają już czytelnicy internetowego dziennika www.rijekadanas.com. Większość domaga się przykrycia mozaiki przezroczystą powierzchnią, przez którą  można by ją podziwiać.

Przepołowiony Geniusz

Nikola Tesla, etniczny Serb, urodził się w lipcu 1856 r. Na terytorium monarchii austro- węgierskiej. Dziś jego rodzinna wioska Smiljan leży w samym środku Chorwacji. Sam Nikola podkreślał, że był jednakowo dumny zarówno ze swej chorwackiej ojczyzny, jak i swojego serbskiego pochodzenia.

Bez jego wynalazków nie powstałyby radio, telefon, telewizja, a nawet baterie słoneczne. To on wymyślił turbinę wodną, zaprojektował elektrownię na wodospadzie Niagara i stworzył pierwszego pilota radiowego do kierowania rozmaitymi urządzeniami.

Tesla już w dzieciństwie zapowiadał się na genialnego wynalazcę. Podobno jako dziewięciolatek zbudował silnik, który napędzały chRabąszcze. Niestety, zazdrosny kolega zjadł owady i pozbawił urządzenie mocy. Następne projekty bałkańskiego wynalazcy przetrwały jednak znacznie dłużej.

W USA, dokąd przyjechał jako 28-letni inżynier, Tesla współpracował m.in. z Thomasem A. Edisonem i opatentował ponad 700 wynalazków. Discovery Channel w ubiegłym roku uznał go za jednego ze stu największych Amerykanów w historii

Przed przypadającą w tym miesiącu 150. rocznicą urodzin naukowca Serbia i Chorwacja zaczęły się jednak spierać się o to, kto powinien uczcić jego pamięć. Gdy kilkanaście miesięcy temu Chorwaci ogłosili, że rok 2006 będzie rokiem Tesli, Serbowie natychmiast zrobili tak samo. Nazwiskiem wynalazcy nazwali nawet międzynarodowe lotnisko w Belgradzie. Zapowiedzieli też organizację własnych obchodów na cześć swego "najsławniejszego syna", które to miano Tesla zyskał w plebiscycie serbskiego magazynu "NIN".

Chorwaci zareagowali na ten ruch zapowiedzią, że po latach odbudują zniszczony w czasie wojny w latach 90. kompleks upamiętniający Nikolę w jego w rodzinnej wiosce.

Kluczem do rozwiązania sporu o bałkańskiego geniusza okazał się niedawny gest belgradzkiego muzeum Tesli, które zdecydowało się udostępnić kopie swoich zbiorów, w tym rysunki i projekty wynalazków, odtwarzanemu kompleksowi w chorwackiej Smiljanie. To centrum leży zaledwie kilkadziesiąt kilometrów od wybrzeża Adriatyku i ma szansę stać się dużą atrakcją turystyczną.

Topór wojenny został w ten sposób ostatecznie zakopany. W tym tygodniu na uroczystościach z okazji okrągłych urodzin geniusza spotkali się premierzy Chorwacji i Serbii, który wspólnie otworzyli odnowiony dom wynalazcy. Oba kraje odbudowały też wspólnie pomnik Tesli zburzony przez Chorwatów w 1991 r.

- Jesteśmy tu, by uczcić Teslę, Serba, syna Chorwacji, obywatela świata- mówił prezydent Chorwacji Stipe Mesić, a premier Serbii wtórował mu, podkreślając, że otwarcie muzeum może stać się symbolem pojednania dwóch bałkańskich narodów. O swoim wybitnym obywatelu, który zmarł w 1943 r. w Nowym Jorku, nie zapomniały też Stany Zjednoczone. Na chorwackie uroczystości list przysłał sam prezydent George W. Bush.

Zillertalski szary ser

 Wyrabia się go w mleczarni Erlebnis Sennerei w Mayrhofen. W samym sercu austriackiego Tyrolu, niedaleko Innsbrucka. Jest jednym z symboli Zillertalu i atrakcją turystyczną. Na miejscu można zobaczyć etap po etapie jak powstaje. 

Produkcja odbywa się według tradycyjnych receptur, ale za pomocą nowoczesnych urządzeń. Mleczarnia w Mayrhofen jest jedynym miejscem, gdzie można obserwować cały proces przetwarzania mleka w ser. Przekonać się na własne oczy, że nie dodaje się do niego sztucznych konserwantów. Zobaczyć, czym jest przyprawiany i w jakich warunkach dojrzewa. Wreszcie skosztować go, powąchać, dotknąć.

Mleko alpejskie ma najwyższą wartość, bo tutejsze bydło otrzymuje wyłącznie naturalną karmę, w postaci świeżej lub suszonej trawy. zimą dostaje dodatkowo zboże. Taki sposób hodowli, w którym wykorzystuje się tylko bogactwo natury, przyczynił się do uzykania jedynego w swoim rodzaju smaku mleka i jego przetworów.

Z zillertalskiego mleka wytwarza się nie jeden, a kilka wyśmienitych serów. Każdy o innym, niepowtarzalnym smaku, począwszy od lekkich i delikatnych, po sery ostre.

Chlubą mleczarni jest Graukäse- szary ser o 0-procentowej zawartości tłuszczu. Był on wytwarzany już średniowieczu. Ze względu na zerową zawartość tłuszczu, niegdyś jedli go ludzi ubodzy. Dziś jest produktem numer 1 zdrowej żywności, cieszącej się bardzo wysoką jakością.

wtorek, 20 lutego 2018

Osterhase napełnia koszyczek

Dzwony poleciały do Rzymu i wrócą w pierwszy dzień świąt. Za to wszędzie rozkładają się wielkanocne jarmarki

W Wielki Czwartek (Gründonnerstag) obowiązkowo trzeba zjeść coś zielonego.

Od Wielkiego Czwartku do Niedzieli Wielkanocnej po wsiach i miasteczkach krążą tzw. Ratschenbuben, chłopcy hałasujący drewnianymi grzechotkami. Ich dźwięk ma zastąpić brzmienie kościelnych dzwonów, które zgodnie z tradycją poleciały do Rzymu i wrócą dopiero w pierwszy dzień świąt.

W Niedzielę Wielkanocną dzieci z pasją oddają się zwyczajowi Nesterlsuchen, tzn. szukania koszyczków wielkanocnych (Osternester), które wielkanocny zajączek (Osterhase) wypełnił pisankami i słodyczami. Ulubioną rodzinną zabawą w Niedzielę Wielkanocną jest Eierpecken, czyli tłuczenie jajek- dwa jajka zderza się czubkami lub bokami, wygrywa ten, którego pisanka pozostanie nienaruszona.

Do największych świątecznych atrakcji należą tzw. Ostermärkte, jarmarki wielkanocne, na których można kupić pisanki, ozdoby i palemki. Organizowane są  m.in. w pałacu Schönbrunn w Wiedniu (barokowa rezydencja Habsburgów), a także na placu Freyung i lokalnie w wielu dzielnicach miasta. Jednym z najbardziej znanych jest wiedeński Kalvarienbergmarkt- ponad 350 lat tradycji! Spróbować na nim można słynnego Kalvarienbergkipferl, czyli rożka kalwaryjskiego, lub kupić figurkę Bamkraxlera- ludzika z dzwonkiem, który powoli schodzi z metalowej szyny. To nawiązanie do biblijnej postaci celnika z Jerycha Zacheusza, który według Ewangelii św. Łukasza był niskiego wzrostu i aby zobaczyć przechodzącego Jezusa, wspiął się na palmę- Jezus spojrzał do góry i spytał, czy może go odwiedzić w domu. Zacheusz szybko zszedł z palmy i podjął Chrystusa...

Austriacka stolica od lat słynie z corocznego Muzycznego Festiwalu Wielkanocnego "Osterklang" gromadzącego licznie miłośników muzyki pasyjnej i kontemplacyjnej- od barokowej po współczesną. Tegoroczny trwa od 14 do 24 marca. W programie m.in. "Pasja wg św. Mateusza" Bacha w wykonaniu Filharmoników Wiedeńskich i koncert Wiedeńskiej Orkiestry Symfonicznej "Wiosna w Wiedniu".

Święto cytryny w Menton

Autor: Joanna Pietrzak-Thébault


W połowie lutego wszyscy zjeżdżają tu na święto cytryn, a przez okrągły rok zwiedza się bajeczne ogrody.


Czy wjedziemy do miasta nadmorską krętą drogą z Nicei i Monako, czy autostradą  Nicea- Turyn wiszącą na kilkudziesięciometrowych słupach nad górskimi dolinami, czy też od strony Włoch- wszędzie pojawi się napis, że oto wita nas "perła Francji".

"Perłą" została Mentona w 1861 r., kiedy włoskie Mentone odstąpiono Francji w zamian za pomoc Napoleona III w walkach o zjednoczenie Włoch. Przez wieki była częścią Republiki Genueńskiej, a potem Księstwa Monako i Piemontu. Dziś mało kto już o tym pamięta, a włoski dialekt figuruje na liście przedmiotów, z których zdawać można w okręgu egzamin maturalny.

30-tysięczne miasto rozłożyło się nad zatoką Garavan, zajmując wąski pas wybrzeża i wciskając się głęboko w cztery doliny, które ostro schodzą z wysokich Alp wprost do Morza Liguryjskiego. Kamienista plaża leży właściwie w samym centrum Mentony, wzdłuż kilkukilometrowego bulwaru. W każdą pierwszą niedzielę miesiąca zamyka się go dla ruchu i zamienia w promenadę. Najciekawszy jest tu niewielki genueński fort z XVII w., który niegdyś strzegł portu, a od 40 lat jest siedzibą muzeum Jeana Cocteau (1889-1963), poety, dramaturga, malarza. We wnętrzach, które ozdobił sam artysta, przechowywane są  jego rysunki, ceramika, pastele z cyklu "Zakochani". Cocteau często do Mentony przyjeżdżał, namalował też freski w sali ślubów w merostwie (można ją zwiedzać).

Samo śródmieście nie jest zbyt interesujące. XIX- wieczna architektura sąsiaduje z gęstą, nowoczesną zabudową, ruch samochodów i skuterów jest bardzo duży, a o miejsce do Parkowania (nawet jak na francuskie warunki) niezwykle trudno. To, co ciekawe ukryło się na okolicznych wzgórzach...

Włoska Mentona, nazywana Starym Miastem, wspięła się na wysokie wzgórze Colla rogna, niemal wprost nad morzem. wygląda malowniczo z domami koloru jasnej ochry (niedawno odmalowane), lecz turystów dociera tu niewielu. Kto szuka spokoju, latem dodatkowo cienia, a nie boi się wspinaczki, ujrzy tu jeden z najpiękniejszych placów miasta.

Do bazyliki św. Michała Archanioła prowadzą niemal wprost z plaży rozchodzące się teatralnie na dwie strony szerokie schody, wyłożone kamienną mozaiką. Na placu przed kościołem układa się ona w herb rodziny Grandmaldich- białe i czerwone romby (wioska Grandmaldi, skąd wywodzi się książęca rodzina panująca w Monako, leży niedaleko stąd, po włoskiej stronie granicy). Kremowa fasada konsekrowanego w 1675 r. kościoła ukończona została co prawda dopiero w XIX w, ale udało się w pełni zachować harmonijność liguryjskiego baroku. Na wyjątkowe okazje kolumny podtrzymujące kolebkowe sklepienie głównej nawy i część ołtarza głównego ubierane są w stare bordowo-złote "sukienki". Wysoką dzwonnicę (53 m) wieńczą okrągłe wieżyczki; niestety, nie można się na nią wspiąć. Radzę jednak zajrzeć do zakrystii, mamy stamtąd przepiękny widok na zatokę, port i miasto. Od 1950 r. w sierpniowe wieczory ten wyjątkowej urody zespół architektoniczny zamienia się w salę koncertową festiwalu muzyki klasycznej (www.musique- Menton.com). Jestem pewna, że podczas  koncertów ożywa figura Archanioła Michała w złoto-bordowej rzymskiej zbroi i hełmie, stojąca w tanecznej pozie nad głównym ołtarzem bazyliki...

Nieco dalej, przy drugim placyku, stoi kaplica Białych Pokutników z XVIII w., otwarta tylko latem. Jej biało-różową późnobarokową fasadę (może trochę zbyt rozłożystą) zdobią liczne filary, pilastry i nisze, a także spływające po ścianach kiście owoców i kwiatów. Bliżej śródmieścia znajdziemy jeszcze XVII- wieczną kaplicę Czarnych Pokutników (nadal aktywne pobożne stowarzyszenia świeckie, ślad po włoskiej historii miasta). Staromiejskie zaułki są wźziutkie i strome, nie wciśnie się tam żaden pojazd (z wyjątkiem ręcznych wózków na zakupy). Pomimo spokoju i wielkiego uroku, żyje tu coraz mniej stałych mieszkańców, gdyż domy są  na ogół bez wygód.

Na przełomie lat 50. i 60. XIX w. zaczęli tu przybywać podróżni z północnej Europy. Za odkrywcę klimatycznych walorów maleńkiej wówczas  Mentony, gdzie nawet zimą, dzięki otaczającym ją od zachodu i północy górom jest o kilka stopni cieplej niż w pobliskiej Nicei (w styczniu średnio 11,3, latem 25, ten klimat geografowie określają jako "śródziemnomorski z tendencją subtropikalną"), uważa się Jamesa Henry'ego Benneta (1816-91). To w myśl zaleceń tego angielskiego lekarza, od 1859 r. coraz liczniej zjeżdżali tu jego bogaci pacjenci. Uciekali od mgieł i deszczów do miejsca, gdzie słońce świeci średnio 316 dni w roku. Większość zjawiała się tylko na sezon, który trwał od października do maja (odwrotnie niż dziś). Nieco operową architekturę ówczesnych hoteli, stojących wśród palm, cyprysów, drzewek pomarańczowych i bananowców można jeszcze podziwiać w śródmieściu i na okalających je wzgórzach. W 1913 r. Mentona miała 62 hotele z 4500 pokojami, a dziś 30 z zaledwie tysiącem. Spośród tych starych jedynie Hotel des Ambassadeurs zachował (od 1865 r.) swoją funkcję i styl dawnych hoteli Riwiery Francuskiej, inne przerobiono na apartamenty, a ich ogrody zamknięto na klucz.

Najbogatsi cudzoziemcy, oczarowani klimatem kupowali wille i posiadłości, by pozostać w Mentonie na zawsze. Zakładali też wspaniałe ogrody, które i dziś przyciągają obfitością kwitnących od stycznia kremowych i bladoróżowych kamelii, cyklamenów, anemonów, róż i wielu innych gatunków, które cieszą oko niemal przez cały rok- przyjmują się tu rośliny z całego świata.

Przewodniki wymieniają niemal tuzin ogrodów wartych odwiedzin, a każdy inny. Villa Maria Serena zaprojektowana przez Charles'a Garniera (tego od paryskiej opery!) góruje nad zatoką z kolekcją palm i rzadkim okazem Dracaena draco- smoczego drzewa. Val Rahmeh, nazwany tak na cześć indyjskiej żony lorda Percy'ego Radcliffa, jak dawniej stanowi "laboratorium" hodowli roślin tropikalnych. Fontana Rosa urządzona przez hiszpańskiego pisarza Vicente Blanco-Ibaneza to ogród-czytelnia z ławeczkami, pergolami i altankami pokrytymi barwną ceramiką, a alejki noszą imiona sławnych pisarzy, od Cervantesa po Dostojewskiego. W Serre de la Madone, który stworzył słynny angielski major-ogrodnik Lawrence Johnston, można podziwiać pomidory z Peru o ciemnobordowych owocach, australijskie kwiaty podobne do tulipanów (we wszystkich kolorach) i afrykańskie krzewy o fantastycznych kształtach. Będące pod opieką lokalnych władz ogrody są  otwarte dla publiczności przez okrągły rok, od rana do wieczora (wstęp płatny, w stałych godzinach wizyty z przewodnikiem).

Klasycystyczny Pałac Carnoles, który w XVIII w. był letnią rezydencją książąt Monako, w 1961 r. zamieniono w miejską pinakotekę (na bazie kolekcji obrazów z XIII-XVIII w. rodziny Wakefield- Mori). Otaczający go ogród zaprojektowany w 1725 r. ma bodaj najbogatszą w Europie kolekcję ok. stu gatunków cytrusów, wśród nich stoją nowoczesne rzeźby (wstęp wolny).

Do kilku ogrodów prywatnych (w Mas Flofaro rośnie np. 20 gatunków mimozy!) wejdziemy, uzgodniwszy wizytę telefonicznie z właścicielem. Pełną ich listę wraz ze szczegółami dotyczącymi godzin zwiedzania i wizyt z przewodnikiem dostaniemy w biurze informacji turystycznej, w tzw. Pałacu Europy przy ulicy Ogrodów Bioves (zimą godz. 8.30 do 18 z przerwą w południe, latem- od 9 do 19 bez przerwy, www.menton.fr ).

To właśnie przy tej ulicy odbywają się doroczne obchody święta cytryn (w tym roku od 16 lutego do 5 marca, www.feteducitron.com ). Przybywa na nie ok. 250 tys. turystów, nie tylko z Francji i pobliskich Włoch, ale i z bardzo daleka.

Bo cytryna to znak firmowy miasta. Począwszy od XIV w., Mentonę otaczały rozległe gaje- cytryny były głównym bogactwem regionu. Jeszcze w XIX w. bosonogie chłopki przynosiły do miasta pełne ich kosze na głowach albo przywoziły na grzbietach osiołków. Gaje niemal doszczętnie zniszczył mróz, jaki nawiedził okolicę w 1956 r. W ostatnich latach cytrynowe drzewka powoli wracają na wzgórza. Na razie dostarczają tylko 5 proc. owoców używanych podczas  święta cytryn do budowy figur i skomplikowanych konstrukcji, reszta sprowadzana jest z Włoch, Hiszpanii i krajów Maghrebu.

A zaczęło się na początku lat 30. XX w., skromnie- od pokazu cytrusów w malowanych na złoto i srebrno wiklinowych koszach w ogrodach hotelu Riviera Palace. Z czasem święto się rozrosło, zamieniając się w karnawał. Towarzyszą mu konkursy na najpiękniej udekorowaną witrynę i pokaz orchidei. Wszędzie grają orkiestry dęte, jazz-bandy i zespoły folklorystyczne.

Dekoracje są tematyczne. Był już Pinokio i Alicja w krainie czarów, bohaterowie bajek la Fontaine'a i kreskówek Disneya. W tym roku będą to "wyspy całego świata". Owoce tworzące cytrynowo-pomarańczowo- grejpfrutowe dekoracje i wzory przytwierdzane są  ciasno obok siebie żółtymi i pomarańczowymi gumkami, a wszystko razem trzyma się na stalowych stelażach, wysokich nawet na osiem metrów. Stoją na zielonej trawie w otoczeniu barwnych prymulek i cyklamenów, ostro odcinając się na tle błękitnego, zimowego nieba. W niedzielne przedpołudnia odbywa się tzw. corso- umieszczone na samochodowych platformach cytrusowe konstrukcje przejeżdżają nadmorskim bulwarem, po drodze obficie sypie się confetti. Po zmroku pokazom towarzyszą efekty świetlne, a wszystko kończy się pokazem sztucznych ogni (bilety od 6 do 22 euro). Jeden dzień zarezerwowany jest dla dzieci- w tym roku piraci zabiorą je na tajemniczą wyspę.

Konkurencję cytrynom robi mimoza- lasy porastające okoliczne wzgórza są w lutym wprost złote. Maleńkie kuleczki wśród drobnych listków wyglądają niczym zrobione z delikatnej waty. Inspirują zarówno cukierników, produkujących lirynki w ich kształcie, jak i producentów gadżetów- sztuczne kwiatki wieńczą m.in. eleganckie opakowania prezentów. Pamiętajmy, że te prawdziwe nie tylko pięknie wyglądają, ale wstawione do gorącej (tak, tak!) wody, długo stoją i oszałamiająco pachną. Taki bukiet owinięty ciasno w gazetę można spokojnie przywieźć samolotem.

W okolicy


Godne uwagi są  przede wszystkim górskie wioski i miasteczka, powietrze jest ostre, a roślinność inna niż w Mentonie. Najbliżej jest do Gorbio, z kilkusetletnią oliwką na głównym placu i średniowiecznymi murami obronnymi. Do najbardziej turystycznych, ale i najbardziej malowniczych należy St. Agnes położone 750 m n.p.m. Sospel zachowało resztki dawnej świetności- rezydował tu biskup, stąd największa w okolicy barokowa katedra, tędy biegła droga kupców solnych z Nicei do Turynu, uczęszczana zwłaszcza w XVII i XVIII w. Wioska Castillon, całkowicie zniszczona podczas  II wojny, odbudowana w prowansalskim stylu. Domy z jasnego kamienia lub otynkowane na kolor ochry, z niewielkimi oknami o zielonych okiennicach i z łukowatymi wejściami, stały się mekką artystów- fotografów, malarzy, projektantów mody i witraży. Bezpretensjonalne Castellar wygląda jak wyjęte z XIX- wiecznego obrazka- życie toczy się tu wolniej, a dzieciaki grają w piłkę na placyku przed kościołem. Nie zapomnijmy też o Roquebrune- jego część nadmorska Cap Martin to schowane w piniowych gajach wille bogaczy i rzymskie ruiny, a część "wysoka" to XIV- wieczny zamek-forteca z widokiem na całą okolicę, aż po Niceę.

Warto kupić


Cytryny z Mentony rzadko pojawiają się na targach. Mają duże owoce o nieco nieregularnym kształcie, grubą skórę, wyjątkowo długo zachowują aromat. Drzewka potrafią owocować nawet cztery razy w roku, a każdy zbiór ma inny smak i zapach- zapewniają znawcy. Szczęśliwcy, którzy mają kawałek ziemi na okolicznych wzgórzach, hodują je dla przyjemności, czasem robią konfitury albo nalewkę. Turystom pozostają cytrusowe mydełka z naturalnych składników, łudząco podobne do małych cytrynek, miarynek, pomarańczy- do kupienia za parę euro (włożone do szuflady z bielizną pachną jeszcze po kilku latach). Jest też cytrynowa woda toaletowa i wyroby z drewna oliwkowego oraz obrusy i serwetki- nie całkiem tutejsze, bo z prowansalskich materiałów. Niestety, rodzima produkcja rzemieślnicza ustępuje miejsca pamiątkowej sztampie. Dobrze, że nadal można dostać fougasse- delikatne drożdżowe ciasto pachnące kwiatem pomarańczy i anyżkiem, sprzedawane tylko tutaj. W miejskich halach u stóp starego miasta (otwarte tylko rano) warto napatrzeć się na dorodne owoce i jarzyny. Takie same, choć mniej efektownie wyeksponowane i dużo tańsze kupimy na każdym targu, a oliwki w kilkunastu smakach i odmianach (lokalne to maleńkie, czarne, tzw. nicejskie), także w warzywniakach. Dobrze zapakowane przechowują się świetnie w lodówce nawet przez kilka tygodni.

Mentona (fr. Menton) – miejscowość i gmina we Francji, w regionie Prowansja-Alpy-Lazurowe Wybrzeże, w departamencie Alpy Nadmorskie.

Co zobaczyć: 



KRÓTKO O SZAMPANIE

Autor: Tadeusz Pióro / źródło: MaleMan



Szampan powstał przez przypadek. W opactwie benedyktynów w Épernay, tak jak w całej Szampanii, co najmniej od XIV wieku wytwarzano wina ciche, czyli bez bąbelków. W wieku XVII czuwający nad piwnicami opactwa mnich zauważył, że rozlane już do flaszek wino przechodzi powtórną fermentację. Z ciekawości spróbował tego wina i – doznał objawienia. Wykrzyknął "Bracia! Bracia! Piję gwiazdy!". Mnich ten zwał się Dom Perignon, zaś jego odkrycie wywarło olbrzymi wpływ na rozwój nie tylko kultury wina, lecz całej cywilizacji Zachodu. Mówię serio.


Rzadko spotyka się wina, których cena tak beztrosko, a zarazem systematycznie, od wielu dziesięcioleci, przekracza granice rozsądku i przyzwoitości. Najwyraźniej płacimy nie tylko za wino, lecz cały zespół związanych z nim mitów. Dodajmy bez ogródek – płacimy chętnie, chętniej niż za jakikolwiek inny kaprys, zapewne dlatego, że to nie kaprys przecież, tylko potrzeba, tak jak potrzebą jest noszenie butów i rozkładanie parasola, kiedy pada deszcz. Mówiąc "my" nie mam na myśli nas, Polaków, lecz konsumentów szampana na całym świecie.

W polskich sklepach dom perignon z najnowszego rocznika kosztuje około 600 złotych, więc w restauracjach jego cena raczej nie schodzi poniżej tysiąca. Wspominam o tym dlatego, że w wielu lokalach karta win wygląda następująco: sześć kompocików z Nowego Świata poniżej stu złotych, sześć sikaczy z Francji i Hiszpanii powyżej stu złotych, oraz dom perignon za tysiąc trzysta. Dla kogo ten dom perignon? I dlaczego? Czy właściciel liczy na to, że do jego nędznej budy przyjdzie jakiś utracjusz albo gangster i zaś zaleje? Czy czerpie jakiś kulturowy i psychiczny komfort z tego, że poza winami niewartymi nawet splunięcia, a co dopiero stówy, ma w karcie wino wybitne, którego pewnie nigdy nie pił, lecz nazwę zna od maleńkości?

W zrozumieniu mitu pomoże nam fakt. Otóż dom perignon, szampan ikoniczny, czyli towar luksusowy par excellence, wytwarzany jest na skalę przemysłową. Roczna produkcja przekracza cztery miliony butelek (to dane nieoficjalne, ponieważ oficjalne objęte są  tajemnicą handlową). Czy wobec tego mamy do czynienia z towarem luksusowym, czy z masówką? Czy samochody marki bentley uważano by za luksusowe, gdyby co roku cztery miliony sztuk "zjeżdżały z taśmy"? Lecz to chybione porównanie, bo przecież każdemu z nas zdarzyło się wypić dwie butelki dom perignon podczas  jednej przejażdżki bentleyem. Pomyślmy zatem o innych rzeczach, które da się zjeść albo wypić. Na przykład o wielkich winach burgundzkich albo truflach z Alby. Ich ceny są  jeszcze bardziej wygórowane, lecz podaż – znacznie bardziej ograniczona. I żeby nie pastwić się dłużej nad biednym mnichem, dodajmy, że polityka cenowa większości słynnych domów szampańskich (czyli wycisnąć absolutne maksimum, a do tego bonus tysiąc procent) najczęściej idzie w parze z wielkoprzemysłową produkcją. Lecz nie tylko za to ich kochamy.


W Szampanii zrozumiano znacznie wcześniej, niż w innych regionach winiarskich, jak dużo zależy od marketingu. Jeżeli cokolwiek może usprawiedliwić ceny szampana, to tylko kwoty, które najwięksi jego producenci wydają na promocję i marketing. Oto przykład, trochę niedyskretny, więc zataję nazwy własne. Na degustacji w ciemno mamy wino korkowe. Okazuje się, że to jeden z najdroższych szampanów. Odsyłamy flaszkę do importera, żeby ten z kolei odesłał ją do producenta i w zamian otrzymał nową, taki jest obyczaj i procedura. Przy okazji dowiadujemy się, że koszt wymiany wadliwej butelki stanowić będzie jedną dziewięćsettysięczną budżetu reklamowego firmy. Co za ulga.

Specjaliści od marketingu już w XIX wieku usiłowali przekonać klasy średnie do szampana, powołując się na jego popularność wśród arystokratów i rodzin królewskich. Jednocześnie przekonywali, że to wino dla każdego, i na każdą okazję. Utrzymane w konwencji art nouveau etykiety firmy Laurent Perrier miały działać na dwóch frontach na raz: jedne ukazywały ściętą w czasie rewolucji francuskiej królową Marię Antoninę, w ten sposób trafiając do przekonania czczącym jej pamięć konserwatystom, inne zaś przedstawiały wydarzenia takie, jak zburzenie Bastylii, by do zakupu wina zachęcić lewicowców. Co ciekawe, wiele energii poświęcano nakłanianiu kobiet do picia szampana, posługując się wizerunkami macierzyństwa lub romantycznej miłości – zapewne dość głupawy podział na wina męskie i kobiece ma swój początek właśnie w tych kampaniach reklamowych.

Dom Perignon wykrzyknął, że pije gwiazdy, dziś gwiazdy piją szampana. Zwłaszcza te najdroższe flaszki darzą sympatią. Rysuje się tu interesujący podział na gwiazdy sportu i muzyki młodzieżowej, które gustują w cristalu Roederera (winie robionym od 1876 roku na specjalne życzenie rosyjskiego cara, i wyłącznie dla niego przeznaczonym – dopiero w XX wieku wprowadzono je do ogólnej sprzedaży), oraz ludzi ze sfer finansowych, którzy piją wina od Kruga. Amerykański prozaik Jay McInerney przytacza anegdotę o finansiście, który na bankiecie podchodzi do baru i prosi o kolejny kieliszek kruga. Barman mówi, że krug właśnie się skończył, ale mają świetne wino od Roederera, cristal. – To poproszę wodę mineralną, mówi niezłomny krugista. I rzeczywiście krugiści stanowią klub miłośników szampana absolutnie przekonanych, że liczy się tylko ten. Warto przy tym zauważyć, że finansiści młodego pokolenia, wyszydzeni w powieści "American Psycho" Bretta Eastona Ellisa, piją wyłącznie cristal. zaś staromodny agent 007 pił wyłącznie taittinger, wino nie cieszące się dziś uznaniem smakoszy. A kto pije dom perignon, ikonę Szampanii, wymyśloną przez speców od marketingu i wprowadzoną na rynek w 1936? Odpowiedzi prosimy przesyłać na kartach pocztowych.



NA NARTY DO TURCJI?

W górach Anatolii w Turcji pokrywa śniegu ma zimą nawet trzy metry grubości. Obecnie tureckie ośrodki narciarskie odwiedzają głównie Rosjanie, jednak nie brakuje też turystów z Zachodu. Polaków jest tam jeszcze bardzo mało, gdyż nie kojarzą Turcji z wypoczynkiem zimowym.

W Anatolii, azjatyckiej części Turcji, śniegu w zimie nie brakuje. Przeciętnie pokrywa śnieżna sięga trzech metrów. Dlatego też nawet w kwietniu można jeszcze tam jeździć na nartach. Turcja jest krajem górzystym, której najwyższy szczyt Ararat ma 5137 m n.p.m. Natomiast ośrodki narciarskie znajdują się na wysokości 2000- 3000 m. Tureckie ośrodki odbiegają od Austrii i Włoch pod względem infrastruktury, ale mają standard porównywalny z Polską. Dodatkowo Turcy są  bardzo gościnni, a jazdę na nartach można połączyć z innymi atrakcjami np.: korzystaniem z leczniczych źródeł termalnych, zwiedzaniem ruin starożytnych budowli, wspaniałymi krajobrazami oraz świetną kuchnią.

Z Bursy, pierwszej stolicy rodzącego się w XIII wieku imperium osmańskiego, położonej około 150 km od Stambułu, na stoki masywu Ulu Dag jest około 40 km. Im wyżej tym droga staje się bardziej kręta, a wokół leży coraz więcej śniegu. W miejscu, gdzie kończy się szosa, wśród terenów chronionych jako park Narodowy, leży niewielkie miasteczko. Znajduje się tam mnóstwo hoteli, w większości luksusowych, które oferują pobyty na zasadzie all inclusive. Gośćmi są  głównie cudzoziemcy, gdyż niewielu Turków jeździ na nartach, a dodatkowo muszą płacić zwykłą stawkę za wszystko, podczas  gdy obcokrajowcy otrzymują w hotelach i na wyciągach aż 50% zniżki.

Pracownik jednego z czterogwiazdkowych hoteli wyjaśnia:
- Zależy nam na turystach, którzy zostają w hotelach dłużej. Ze znalezieniem kayak odasi, czyli wypożyczalni nart, nie ma problemu, gdyż jest ich dużo w miejscowości. Sprzęt nie jest najlepszy, ale znanych, zachodnich firm i po bardzo przystępnych stawkach. Za wypożyczenie nart na cały dzień trzeba zapłacić równowartość 23 zł. Wyciągów w Ulu Dag jest 14, w tym orczyki, krzesełka i gondolka. Wyruszają z 1700 m n.p.m., a docierają do 2232 m. Niestety nie są  objęte jednym karnetem.

W Ulu Dag wyciągi należą do poszczególnych hoteli. Hotel Agaoglu ma ich aż pięć i za całodniowy karnet płaci się około 60 zł można jeździć prawie wszędzie.

Z jednej strony znajdują się zalesione, kopiaste wzgórza oraz łatwe stoki dla początkujących, a z drugiej roztacza się śnieżna pustynia z trudniejszymi trasami. Na szczycie leżą kolorowe, wypchane styropianem worki, które służą do opalania się lub przyglądania unoszącym się w górze paralotniarzom. Wyciągi działają do zmierzchu i dopóki są  klienci.

Drugi ośrodek narciarski leży w centralnej Anatolii, koło miasta Kayseri, na obrzeżach Kapadocji. Ze Stambułu łatwo tam się dostać samolotem lub nocnym autobusem. W Kayseri trzeba się przesiąść na dolmusz, czyli mikrobus pełniący funkcję zbiorowej taksówki i po półgodzinnej podróży dociera się do ośrodka, położonego na zboczu wulkanu Erciyes. Sceneria jest zupełnie inna niż w Ulu Dag. 

Mehmet Eglenceoglu jest szefem wyciągów, restauracji i wypożyczalni sprzętu. Wiele lat pracował w Austrii jako instruktór narciarstwa, a teraz przenosi zachodnie pomysły na turecki teren. Ściągnął już austriackich snowboardzistów oraz zorganizował pokazy, które promują zimowe sporty. Na Erciyesie ludzi jest dużo, jednak przeważają ci, którzy przyjechali tylko popatrzeć. Mehmet wyjaśnia:
- Wielu Turków z południa nie widziało nigdy śniegu, wizyta tutaj to dla nich wielka atrakcja. 
Największym powodzeniem cieszą się sanki oraz przejażdżki skuterem śnieżnym. Jednak są też śmiałkowie, którzy próbują jazdy na nartach. Wśród obcokrajowców przeważają Holendrzy. Częstymi gośćmi są  również żołnierze wojsk NATO, którzy stacjonują w położonej na wybrzeżu Morza Śródziemnego Adanie i przyjeżdżają na narty wraz z rodzinami podczas  dni wolnych.

Na Erciyesie są  tylko 4 wyciągi. Najwyżej można dojechać na wysokość 2770 m n.p.m. W planach jest wybudowanie jeszcze jednego odcinka do 3100 m. Jednak na wierzchołek, leżący na wysokości 3917 m jest jeszcze daleko. Wyprawa na szczyt zajmuje 4- 5 godzin. Zajrzenie do wygasłego krateru oraz zjechanie na nartach jest warte wysiłku związanego z wycieczką. Na Erciyesie jest bezpiecznie, gdyż stoki patroluje wojsko. Często można też spotkać młodych mężczyzn z napisem "Jiarma" na plecach, którzy pilnują porządku, a w razie czego udzielą pomocy.