[EN]
A dust, a dirt, a fug.
It is boiling hot, sweltering and we - closed in "sheet tin can", named simply a bus - are going huddled towards Chornohora.
But here it is more crowded and the smell is different.
The road from Kolomyia to Worochta is quite nice and comfortable. The all sits are occupied, a few people are wagging over our heads. If the windows are not tightly closed and if it is a possibility to let the air trickle coming inside, it would be exactly like in Polish busses going forward Lower Beskid or one of forgotten villages in Bieszczady.
A dust, a dirt, a fug.
It is boiling hot, sweltering and we - closed in "sheet tin can", named simply a bus - are going huddled towards Chornohora.
But here it is more crowded and the smell is different.
The road from Kolomyia to Worochta is quite nice and comfortable. The all sits are occupied, a few people are wagging over our heads. If the windows are not tightly closed and if it is a possibility to let the air trickle coming inside, it would be exactly like in Polish busses going forward Lower Beskid or one of forgotten villages in Bieszczady.
Kurz, brud, zaduch.
Z nieba leje się żar, słońce praży niemiłosiernie, a my zamknięci w blaszanej puszce, niesłusznie i na wyrost nazwanej autobusem, jedziemy ściśnięci w kierunku Czarnohory.
Ale tutaj i ścisk jest większy i zapach inny.
Od Kołomyi do Worochty podróż przebiega względnie wygodnie. Wszystkie miejsca są zajęte, część osób smętnie kiwa się nam nad głowami. Gdyby nie szczelne zamknięcie wszystkich okien i brak możliwości ich uchylenia i wpuszczenia świeżej strużki powietrza wydawać by się mogło, że jedziemy gdzieś w kierunku Beskidu Niskiego, albo którejś z opuszczonych i zapomnianych wsi bieszczadzkich
Zapach zgniłych pomidorów
Polskie autobusy wiejskie mają woń smażonej kapusty i kiełbasy, tutaj dominuje zapach przebrzmiałych warzyw. Autobus do Burkutu przesycony jest tanimi perfumami, starymi ubraniami i zgniłymi pomidorami. Siedzimy z tyłu, mając widok na całe wnętrze autobusu i źródła takich zapachów nijak nie możemy się dopatrzyć. Pomijając tanie perfumy, oczywiście...
Kobiety ubrane w kolorowe ubrania z second handu, obwieszone tandetną biżuterią siedzą obok siebie lub koło swoich mężów, złotoustych starszych panów w drelichowych marynarkach.. Niemal wszyscy mężczyźni trzymają w spoconych dłoniach kapelusze. Mniejsze, większe, szare, brązowe, czarne...
Kobiety- mężatki głowę zwieńczają kolorowymi chustami w kwiaty. Schludne i czyste, wręcz można powiedzieć, że jak na warunki ukraińskich wiosek są bardzo zadbane. Jedynie siedzące obok młode dziewczyny ubrane są stylu przypominającym najnowsze kolekcje w europejskich butikach. Ale i one, Chociaż mają dopiero po szesnaście lat, mają twarze nienaturalnie pokryte grubą warstwą makijażu, a przy nieśmiałym uśmiechu wśród pomalowanych czerwoną szminką ust błyska złoty ząb. Moda na zdrowe odżywianie jeszcze do ukraińskich wiosek nie dotarła.
Zresztą mieszkańcy nie mają większych możliwości na prowadzenie zdrowego trybu życia. Poletka Pokucia są malutkie, starczają zaledwie na prowadzenie przydomowego ogródka, tu dwa ziemniaki, tam trzy marchewki, a spomiędzy dwóch kępek szczypiorku wystaje czosnek. To nie farsa- tak wygląda gospodarka na Pokuciu. Każdy z mieszkańców uprawia rośliny tylko na własną potrzebę, czy na rynek lokalny, który zawsze, nawet w czasach komunizmu, miał ogromne powodzenie.
Punkt przesiadkowy- osobna historia...
W Worochcie- punkt przesiadkowy.
O ile do Worochty dojeżdża kilka autobusów: z Kołomyi, Kosova czy Iwano- Frankowska to mieszkańcy wsi górskich wiosek do dyspozycji mają jedynie ten jeden autobus: Starego, ponad trzydziestoletniego volskwagena "ogórka" z zaś pawanymi oknami z tabliczką "BURKUT- KOŁOMYJA". Wyruszając z Kołomyi około 15,00, w Worochcie- niecałe 80 kilometrów dalej- jest "już" o szóstej po południu.
Mieszkańcy lewobrzeżnego Czarnego Czeremoszu- od Dżembronii, przez Zelene, aż do Burkutu. Do Worochty przyjeżdżają na targ. Nic dziwnego, że o godzinie 18,00 na woroszańskim dworcu rozpoczyna się walka o miejsca.
W Niemczech niemożliwe, w Polsce mało realne, na Ukrainie całkowicie naturalne jest zabranie absolutnie wszystkich chętnych. Autobusem do Burkutu jedzie trzy razy więcej osób niż powinno. W bok wżyna mi się uchwyt od wiklinowego kosza. Radek siedzi w połowie na plecaku, w połowie na ziemniakach. Naokoło mnie rozłożone są płócienne worki z przejrzałymi pomidorami, cebulź i ziemniakami. Wypełniają połowę autobusu. Worki, podobnie jak my, jadą do Zelenego. Gdybyśmy nawet chcieli wysiąść wcześniej, nie dalibyśmy rady - unieruchomione między koszami plecaki, trzyletni dzieciak siedzący na mojej nodze i pan obejmujący bęben od pralki, tarasujący drzwi, uniemożliwiali opuszczenie automobilu.
Jak w tym tłumie i ścisku dotarł do nas kierowca, pobierający opłatę za przejazd, i jak rozpoznawał osoby, które już zapłaciły od tych które jeszcze opłaty nie uregulowały, pozostanie chyba na zawsze owiane mrokiem tajemnicy, znanej tylko tym, którzy taki sposób podróżowania wyssali z mlekiem matki. Kwestia przystosowania- nic więcej.
Dodatkowym dwóm osobom- czyli nam- z wielkimi plecakami oferowana jest pomoc najlepsza z możliwych.
- Pani da ten plecak- krzyknął pan w średnim wieku z wytartą wełnianą czapeczką na głowie. W ułamku sekundy wyobraziłam sobie jak autobus z naszym całym dobytkiem odjeżdża w siną dal. Postawiłam prawą nogę na ledwo trzymającym się kawałku blachy, spełniającym rolę stopnia. Pełna obaw podałąm oba plecaki. W następnej sekundzie wisiałam w powietrzu. Ogromny góral na początku wrzucił do autobusu plecaki, potem mnie. Radkowi udało się wsiąść o własnych siłach.
- Tu pani postawi prawą nogę, a tu lewą- instruował pan w czapeczce. Kobieta z dzieckiem na ręku przejęła Moją siedmiokilową torbę fotograficzną. Waga torby nie przeszkadza jej w najmniejszym stopniu, a kiedy delikatnie usiłuję jej odebrać ten ciężar, słyszę:
- Pani stoi, ja siedzę. Tak wygodniej. Co to za problem.
Wędką w oko
Cud chyba sprawił, że dwadzieścia parę worków, o których prawie zapomniałam zajęta trzymaniem się odpadającej rączki podróżowało do końcowej dla nas stacji - Zelenego. Ich właścicielka- leciwa pani w wytartej, ciemnej chustce w róże- wyciągała je z autobusu dokładnie trzy minuty. Cała społeczność ruszyła na pomoc. Podobnie pomagali nam i panu z bębnem od pralki. Najchętniejszy do pomocy był, chyba stuletni, dziadek, który ani na chwilkę nie rozstawał się z wędką, wsadzając ją raz po raz któremuś z podróżnych oko.
Przejechanie owych trzydziestu kilometrów do Worochty do Zelenego zajęło ni mniej ni więcej tylko dwie godziny. I wbrew pozorom największe opóźnienie nie było spowodowane przerażającym stanem nawierzchni i kilkudziesięcioma ogromnymi dziurami na kilkunastu metrach kwadratowych. Opóźnienia nie spowodowała nawet jazda po kamienistym urwisku Czeremoszu (tam nie było dziur), ani nieplanowana przerwa na kawę. Problemem okazała się...uczynność kierowcy. Ukraińscy chłopi nie uznają bowiem czegoś tak trywialnego jak przystanki autobusowe, przystanek jest tam, gdzie stoją ludzie, albo tam gdzie chcą wysiąść. Częstotliwość występowania przystanków to mniej więcej dwa kilometry... W samym Zelenem- wsi o długości 1,5 kilometra zatrzymywaliśmy się pięć razy...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz