sobota, 3 marca 2018

Odkrywanie nieznanej Europy- Czarnogóra

Którędy nas droga wiodła?

Autor: Wojciech


Gdzieś w okolicy Świąt Bożego Narodzenia został przypieczętowany pomysł wakacyjnej podróży na Bałkany. Docelowym miejscem miała być Czarnogóra. Planowaliśmy czterotygodniową podróż, z czego co najmniej półtora miało być przeznaczone na lenistwo, plaże, słońce i morze. Jak wyszło, o tym w kolejnych rozdziałach.

Plan był prosty:
* Dobrze opracowana trasa, wyznaczone miejsca postoju, wraz z awaryjnymi.
* Zdobycie kompletu map, przewodników i sprawdzonych informacji wcale nie było proste.
Jednak Internet, księgarnie turystyczne i Pascal zaspokoiły moje potrzeby w wystarczającym stopniu. Na miejscu okazało się, że tylko kilka razy trzeba było improwizować, na większość sytuacji, w mniejszym lub większym stopniu, byliśmy przygotowani.
* Zaopatrzenie w miarę możliwości zrobione w Polsce, aby nie tracić czasu na miejscu.
 Jednak niezbędne jest poznawanie kuchni regionalnych, tak więc wizyty w restauracjach i barach, zakupy na targowiskach, w sklepikach i u obwoźnych sprzedawców były włączone do planu. Teraz już mogę spytać: kto tak naprawdę wie, co to jest "burek"?
* Wyznaczone miejsca, które koniecznie należy odwiedzić i te drugorzędne. Jednoznaczne ustalenie, co omijamy, jak na przykład Albania, do której nas ciągnęło, choćby tylko na jeden dzień

No cóż..., plan był dobry, ale życie nieco go pokrzyżowało. Jednak w większej części udało się go zrealizować, a niespodzianki dostarczyły nam ogromną ilość wrażeń! Poszkodowane były chyba jedynie dzieci: lenistwa i ciepłego morza było trochę za mało. Następnym razem postaramy się oddać im to z nawiązką.



Trasa, czyli którędy droga nas wiodła

Naszą podróż odbyliśmy właściwe dwa razy.
Pierwsza rozpoczęła się 29 lipca o 9.40. Z Tychów pojechaliśmy przez Żywiec do przejścia granicznego ze Słowacją w Korbielowie. Następnie przez Żylinę, Trnawę i Nitrę do granicy węgierskiej w Komarno, a dalej przez Dunaujvarosz do Dunafoldvar na kamping.

Kamping typowo przejazdowy – przespać się i jechać dalej. Jedyny problem to "godzina seksualna" komarów, na którą  akurat trafiliśmy. Istny koszmar. Następnego dnia pakujemy się i przez Cele i Szekszard kierujemy się na Udvar i dalej na Osjek już po Chorwackiej stronie. W okolicach Cele jest mnóstwo straganów z warzywami i owocami. Warto zrobić zaopatrzenie w melony, arbuzy i inne wiktuały. Brzoskwinie jednak najlepiej kupić bezpośrednio w sadzie, których kilka mija się po drodze. Z targowaniem się nie jest najlepiej – cenę można zbić maksymalnie o 10-15 proc.

Po krótkim zwiedzaniu Twierdzy nad Dravą, czyli starej, zrujnowanej części Osjeku, kierujemy się na Vrpolije i Slovanski Brod na kamping, omijając, niestety, widoczną po drodze z lewej strony największą w Chorwacji katedrę w Dakovie. W Slovanskim Brodzie niespodzianka- kampingu brak.

Niestety, nie jest to jedyne zmartwienie, drugie to auto. Od mniej więcej Osjeku coś nie bardzo pasuje naszemu autku skręcanie. Po około trzygodzinnym postoju na stacji benzynowej i kilkunastu telefonach dociera do nas pomoc drogowa. Szybka przejażdżka na lawecie i jesteśmy w warsztacie. Po dalszych 30 minutach wiemy, jak się nazywa problem: "letva volana". Ponieważ jest już późna noc z piątku na sobotę, ubezpieczalnia kwateruje nas w pensjonacie. Całkiem przyjemny – tyle, że nas zaprzątają inne problemy. Sobotę i niedzielę poświęcamy na nieco odpoczynku i przede wszystkim konsultacje z fachowcami i "ludźmi wiedzącymi": co dalej? 

Miejscowy mechanik życzy sobie horrendalną sumę za naprawę. Tak więc z duszą na ramieniu, kupując zapas płynu do układu kierowniczego, wyruszamy w drogę powrotną. Jedziemy niczym pociąg, tzn. tylko łagodne łuki, przez niektóre ronda przejeżdżamy na wprost, zakręty bezlitośnie ścinamy i co pewien czas  dolewamy płynu, który cieknie nieprzerwanym strumieniem. Tym sposobem, wracając niemal po swoich śladach, porządnie wyczerpani po 12 godzinach jesteśmy w domu.

Teraz następuje przerwa na naprawę pomiędzy 2 a 6 sierpnia.
7 sierpnia rozpoczynamy drugie podejście do naszej podróży. Zaczyna się "nieźle"! W Pszczynie, po przejechaniu kilkunastu kilometrów, łapie nas drogówka na radar! Kilkunastominutowe negocjacje i kończy się na pouczeniu, i życzeniach miłej podróży. Dzięki ci, pszczyńska drogówko! Trasa niemal identyczna jak poprzednio, z tą  różnicą, że za Mohaczem, z powodu deszczu, decydujemy się na domek typu bungalow zamiast namiotu. Jednak po kilkunastu minutach lądujemy w zdecydowanie ładniejszym pokoju niż wspomniany domek bez konieczności dopłaty. Ośrodek usytuowany jest nad Dunajem, koczuje tu wielu wędkarzy. Niestety, pozostawili nam w pokoju prezent – pełzające, białe larwy. Po polowaniu i morderstwie wielokrotnym na tych stworzeniach możemy odpocząć, rozkoszując się oglądaniem MŚ w lekkoatletyce w Helsinkach z madziarskim komentarzem. Ekstra.


Następnego dnia podążamy dalej poznaną wcześniej trasą (ponownie omijamy Dakovo), jednak nie skręcamy na Slovanski Brod, tylko prosto na południe- przez  Samac wjeżdżamy do Bośni i Hercegowiny. Następnie przez Doboj, Żenicę do Sarajeva i na kamping do Ildży, kilkanaście kilometrów za stolicą.

Przejazd przez ten kraj dostarcza wiele "atrakcji", szczególnie osobie przyzwyczajonej do środkowoeuropejskich standardów. Poczynając od dróg, zachowania na drogach oraz masy policji i minaretów (nie wiem, czego było więcej), przez konieczność szybkiego przypomnienia sobie cyrylicy, na sanitariatach kończąc- nawet w całkiem niezłej knajpce są  zdecydowanie bardziej "orientalne" niż można by się spodziewać. Sarajevo i przejazd przez to miasto (tygiel kulturowy wyrażany także w charakterze jazdy) jest przeżyciem samym w sobie i raczej nie do opisania. Polecam każdemu, komu wydaje się, że jest dobrym kierowcą. Chyba każdego jest w stanie nauczyć pokory. Dodam tylko, że w trakcie naszej krótkiej wizyty wymieniano asfalt na głównej arterii, oczywiście nie zamykając ruchu. Kto był, ten wie, o czym mowa, kto nie był, ten musi przeżyć to na własnej skórze.

Kolejny dzień, 9 sierpnia, pakujemy się wcześnie i przez Brod (kier. Focza) i Hum docieramy do Czarnogóry w miejscowości Scepan Polije. Ostatni odcinek jest "dość trudny", tzn. ograniczenie do 10 km/h, którego nie sposób złamać, nowo wybudowane mosty, które dziwnym trafem należy objechać i skorzystać z pobliskiego brodu, oraz temu podobne atrakcje. Sama granica przypomina bardziej powszechne wyobrażenie punktu przerzutowego hilarzy kokainą gdzieś w Ameryce Południowej niż przejście graniczne w Europie. Jedynym dokumentem, którym interesowali się pogranicznicy był... dowód rejestracyjny samochodu. Sprawdzenie go zajęło kilkanaście minut.

Dalsza trasa prowadziła przez Plużine, Pivski Monastyr, Trsa do Żablijaka. Przejechaliśmy tym samym przez najwyższą partię Gór Dynarskich, i to bynajmniej nie po asfalcie czy przyjemnym szutrze. Potem odwiedzamy największy w Europie kanion na rzece Tara i usytuowany nad nią monastyr. 

11 sierpnia, pokonując 100 (!) kilometrów serpentyn docieramy do Niksica. Z drogi do Podgoricy odbijamy, aby zwiedzić monastyr Ostrog, święte miejsce dla wszystkich wyznawców prawosławia na Bałkanach. Niecałe 10 kilometrów serpentyn nad przepaścią na niezabezpieczonej drodze, wydawać by się mogło, szerokości naszego auta. Niby nic, ale trzeba było się wyminąć kilkakrotnie z autobusami (dobrze, że pomyślano o symbolicznych "mijankach"), nie licząc kilkudziesięciu osobówek. Oczywiście niemal za każdym razem byliśmy po zewnętrznej. Opis monastyru w rozdziale: "Monastyry, meczety i minarety". Wracamy na drogę do Podgoricy i cudem przejeżdżając przez nie oznakowaną stolicę Czarnogóry, kierujemy się nad morze.

Korzystając z dopiero co otwartego tunelu, za 2,5 euro skracamy sobie drogę i dojeżdżamy do morza. jadąc dalej na południe, przebijając się prze nadmorskie kurorty, docieramy do Ulcinj, gdzie kwaterujemy się na kampingu.

Następnego dnia odwiedzam znowu warsztat mechanika. Coś nieprzyjemnie trzeszczy i zgrzyta w podwoziu. Bardzo pomocna, choć niezbyt przyjemna w obejściu, była Polka mieszkająca w tej okolicy od lat, a zajmująca się wynajmowaniem kwater. Okazało się, że przejazd przez góry okupiliśmy stratą kilku śrub w podwoziu i nielichymi wgnieceniami, a i chłodnica klimatyzacji nieźle oberwała. Trzech mechaników, najwyraźniej przyzwyczajonych do tego typu usterek, sprawnie i bezproblemowo, półtorametrowymi łomami poodginała wgniecione elementy, a następnie uzupełniła braki w śrubunku. Pół godziny czekania, 10 minut "naprawy" i 5 euro – to cena spokoju i braku trzasków. Klimatyzacja do naprawy niestety w Polsce.

Przez następne dziesięć dni plażujemy, zwiedzamy wybrzeże oraz niezbyt odległe Cetinje i Jezioro Szkoderskie, a także Bokę Kotorską. 22 sierpnia wieczorem docieramy do chorwackiego Orsacza. Jest to wioska za Dubrownikiem z kapitalnym polem namiotowym "Stara Maslina", obsługiwanym przez niesamowitych ludzi. Opis tych dni zawarty jest w rozdziałach: "Wybrzeże czarnogórskie: Ulcinj – trochę orientu, Sveti Stefan – luksus w najlepszym wydaniu, Boka Kotorska – Błękitna Grota i rzymskie mozaiki" oraz "Cetinje, Stari Bar i Stara Maslina – przeszłość nowsza i starsza" i "Jezioro Szkoderskie".


Kolejny wtorek i środa przeznaczone są  na zwiedzanie Dubrownika, plażowanie i robienie podwodnych zdjęć. 

Teraz dopiero czujemy, jak brakuje nam straconych na początku dni. Ku wielkiej rozpaczy dziewczynek nie możemy oddać się zaplanowanemu lenistwu w należytym stopniu. Trudno ukryć, że i my byliśmy niepocieszeni...

Następnego dnia jedziemy na kemping do Sibenika, obserwując po drodze zmieniający się krajobraz, architekturę i ludzi. Zmiany na trasie są wprost niewiarygodne, a rozpoczynają się już od Ulcinj, które jest najbardziej orientalne ze wszystkich odwiedzonych przez nas miast. Samo miasto i okolica są  pełne turystów, najczęściej z Kosowa i Serbii, a mieszkańcy bardzo życzliwie nastawieni do przyjezdnych – choć nie tak bezinteresowni jak w głębi Czarnogóry. Potem Budva z leżącym nieopodal Svetim Stefanem, przygotowane na przyjęcie zamożniejszych gości, potrzebujących dyskotek, głośnej muzyki itp. Dalej Zatoka Kotorska z samym Kotorem, który jest tu wyjątkiem na tle pozostałych miejscowości leżących na brzegach tego "Fiordu na Adriatyku". Mijamy dziesiątki osad i miasteczek, których historia  sięga nierzadko II wieku. Najczęściej są  ciche, spokojne, a Czasami wręcz opuszczone. Wydaje się, że to tylko cień dawnej świetności. Tutaj przecież biło serce kulturalne, naukowe i gospodarczym tego regionu. Dalej Dubrownik – miejsce zupełnie odmienne od reszty regionu – zapchany ludźmi, turystami, samochodami, zapachami. jadąc dalej na północ wybrzeże coraz bardziej zaczyna przypominać Riwierę Francuską, choć niewątpliwie w karykaturze. Im dalej od niemalże orientalnego południa, tym bardziej komercyjnie, nijako i nieciekawie. Szczerze mówiąc, bardzo się cieszymy, że to nie w tym rejonie postanowiliśmy spędzić wakacje.

Kiedy opuszczaliśmy Sibenik, spotkała nas jedna z niewielu niemiłych niespodzianek. Portier/kasjer na "pokomunistycznym" kempingu, którego lata świetności dawno odeszły w zapomnienie, wbrew wcześniejszym ustaleniom postanowił nie przyjąć zapłaty w euro. Na szczęście poczta była niedaleko. Odwiedzamy Park Narodowy Krka. Późnym popołudniem jedziemy nową, asfaltową drogą pomiędzy... polami minowymi. Wrażenie co najmniej niesamowite. Skradin (Krka)–Knin–Korenicko. Tutaj wynajmujemy kwaterę. Do Plitvic pozostało nam kilkanaście kilometrów. Kolejny dzień poświęcamy sławetnym jeziorom. Choć pogoda nas nie rozpieszczała, warto było je zobaczyć. 

Kolejny dzień jest ostatnim w naszej podróży. Potem Plitvice, Zagrzeb i przez Słowenię, Węgry, wzdłuż granicy Austriackiej i Słowację, gdzie nie można było kupić obowiązkowej "poplatki", wracamy do domu.

Tak więc po 22 dniach podróży lub, jak kto woli, 26, uwzględniając nasz falstart, po przejechaniu 3750 kilometrów (lub 4600) i spędzeniu niemalże 79 (91) godzin za kierownicą wróciliśmy do punktu wyjścia. Ubożsi o 550 litrów paliwa (benzyny i gazu w stosunku 1:3) i całkiem pokaźną kwotę, za to bogatsi o moc wrażeń, przeżyć, widoków i zapachów, zmęczeni i wysmyczeni postanowiliśmy jak najszybciej powtórzyć podobną do tej podróż.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz