Autor: Wojciech
W górach drogi zazwyczaj biegną korytami rzek.
Nie inaczej było na naszej trasie. Najpierw, przed granicą czarnogórską, była to Drina, rzeka powstała z połączenia najdłuższej rzeki naszego docelowego kraju czyli Tary i Pivy. Na granicy obie rzeki łączą się. Samo przejście wiedzie żelazno-drewnianym mostem nad Tarź. Jednak po przejechaniu na druga stronę i przebyciu kilku kilometrów jedziemy wzdłuż Pivy z nadzieja powrotu nad Tarę w miejscu, gdzie tworzy najgłębszy kanion Europy. zaskakujący, na przestrzeni kilkudziesięciu kilometrów, jest kolor wody - niesamowicie turkusowy – choć moje kobiety, jak wszystkie kobiety, posiadając znacznie bogatszy zasób słów w dziedzinie kolorów, odnajdywały w nim wiele różnych odcieni. Z perspektywy czasu możemy zgodnie stwierdzić, iż niedoceniana w przewodnikach i na stronach internetowych Piva robi znacznie większe wrażenie niż Tara, jej sławniejsza i większa siostra. Trasa wiedzie przez niezliczone tunele. Po doliczeniu do 30 daliśmy sobie spokój.
Przejeżdżając wewnątrz tych budowli odnieśliśmy wrażenie, że wykonane zostały za pomocą laski dynamitu i małego młotka. Nawet nie wszędzie był asfalt, nie wspominając o takich udogodnieniach, jak oświetlenie, wentylatory czy choćby linie na jezdni. Po pewnym czasie przeprawiamy się na drugą stronę kanionu mostem, który rozpoczyna się przy wyjeździe z jednego tunelu, a wpada do tunelu po stronie przeciwnej. Niezłe. Kolejna przeprawa odbywa się po tamie na rzece tworzącej zalew Pivski. Jeśli ktoś jest wrażliwy na widoki, które tworzy natura, to samo tylko rozlewisko kryształowej wody pomiędzy stromymi ścianami gór powinno go ściągnąć w to miejsce i fakt, że jezioro powstało dzięki człowiekowi nie ma tutaj znaczenia. Pogoda nam sprzyjała i słońce przepięknie oświetlające tego dnia całą okolicę dodawało niezwykłego uroku górskiej panoramie.
Po zwiedzeniu monastyru pivskiego trasa wiodła nas w głąb góry. Droga jest poprowadzona wbrew naturze, czyli nie kanionem rzeki, czego konsekwencją był kilkukilometrowy przejazd w znacznie większej mierze pod ziemią niż na jej powierzchni. Oczywiście przerwy w tunelach były na tyle duże, żeby oczy zdążyły się przyzwyczaić do ostrego słońca, ale za krótkie, aby można było na czas zauważyć zakręty czy wręcz skrzyżowania wewnątrz góry.
Tradycyjnie oświetlenie, nawierzchnia i oznakowanie pozostały bez zmian, czyli ich nie było.Patrząc z góry na naszą drogę okazało się, że jednak tuneli było mniej niż trasy na powierzchni, choć tylko niewiele mniej. Po wspięciu się kilkaset metrów wyżej, wjeżdżamy na płaskowyż. Jeszcze kilka kilometrów i jesteśmy na skrzyżowaniu w ostatniej osadzie po tej stronie Durmitoru, czyli najwyższego pasma Gór Dynarskich. Droga rozwidla się w prawo i w lewo. Oznakowań w dalszym ciągu nie ma. Nieopodal zauważamy kilka osób montujących neon z reklamą piwa. Kiedy pytamy o drogę, z knajpki wychodzi chyba cała wioska i wszyscy z niesamowitą życzliwością tłumaczą, jak jechać, jaka jest droga, nawierzchnia i temu podobne. Wynika z tych opowieści, że nie jest najgorzej. Wprawdzie mamy do przejechania jakieś 40 kilometrów, zamiast 23 wynikających z mapy, ale za to podobno w połowie po asfalcie, a w połowie po szutrze. Uzbrojeni w wiedzę i żegnani przez sympatycznych mieszkańców Trsy jedziemy dalej. Asfalt kończy się po czterech czy pięciu kilometrach, ale co tam, nasi górale też mają jakieś inne jednostki miar.
Szuter wcale nie jest szutrem, tylko zbiorem kamieni wielkości od małego jajka do piłki koszykowej. W związku z tym jedziemy 5–10 km/h. Po przejechaniu kilkunastu kilometrów mijamy się z miejscowymi jadącymi w przeciwnym kierunku. Po wyłączeniu silników i po kurtuazyjnej wymianie zdań dowiadujemy się, iż do celu naszej podróży, czyli Żablijaka, pozostało jakieś... 40 kilometrów.
Wypadałoby także wspomnieć słów kilka o miejscu, w którym jesteśmy. Poza tym, że napawamy się jednym z najpiękniejszych widokowo terenów górzystych, jakie dane nam było oglądać, warto wiedzieć, iż <b>Durmitor jest parkiem Narodowym</b>. Nie przeszkadza to bynajmniej w przejeździe samochodem, wypasie owiec czy uprawie małych poletek. Najwyższym szczytem spośród 22 przekraczających 2200m jest Bobotow Kuk i ma 2523m n.p.m. Nazwa pochodzi z czasów, kiedy mieszkali tu Celtowie i znaczy: góry i woda. Tej ostatniej jednak nie ma tu zbyt wiele. Juhasi, których spotkaliśmy po drodze, pierwszą rzeczą, o którą zapytali, była właśnie woda. Daliśmy im półtoralitrową butelkę, i kiedy zobaczyliśmy, jak łapczywie piją, zostawiliśmy im ją. Zachowywali się jakby ktoś obsypał ich złotem, a nie poczęstował woda.
Świat Durmitoru jest materiałem na całą książkę. Warto wygospodarować kiedyś tydzień lub dwa i poświęcić je w całości na poznanie tego niesamowitego masywu. Nam, niestety, nie było dane tyle czasu. Poza krótkimi spacerami i wycieczką nad Crno Jezero, które jest tylko lichź namiastką naszego Morskiego Oka, musieliśmy się obyć samymi widokami.
Tak więc, mając duszę na ramieniu ze względu na jakość drogi, spotkanie z gigantycznych rozmiarów spychaczem, który porządkował drogę w tym parku Narodowym, oraz dziesięciogodzinną jazdę i ogólne syzyfowe zmęczenie, dotarliśmy do Żablijaka. Pierwsze moje skojarzenie: Szczyrk po sezonie. Jak się później okazało, faktycznie znacznie więcej jest tu turystów zimą, ze względu na doskonałe warunki narciarskie oraz kilka wyciągów krzesełkowych i orczyków. Po dotarciu do głównego skrzyżowania, na którym ruchem kierował policjant (!), próbowaliśmy dowiedzieć się o pole namiotowe. Policjant nakazał nam poczekać kilka minut i wrócił na środek skrzyżowania, ponieważ samochody zaczęły rozjeżdżać świeżo namalowane linie, których to właśnie pilnował. Nie wiedzieliśmy, o co chodzi. Jednak po kilkunastu minutach okazało się, że "pan władza" był jednym z zaufanych ludzi Miszy. Wydawało się, że Miszo był w kilkunastu miejscach równocześnie i zbierał wszystkich turystów z okolicy na własne, prywatne pole namiotowe.
Jak z wielką duma nam powiedział, a później również pokazał, tylko u niego były trzy łazienki, w każdej z nich była muszla, co jest tutaj ewenementem, oraz prysznice z ciepłą wodą, a nawet kuchenka elektryczna. Po takiej autoreklamie nie sposób było odmówić. Wieczorem okazało się, że Miszo zebrał chyba wszystkich turystów w promieniu 30 kilometrów. Na państwowym kempingu nie było prawdopodobnie wielu gości. Nawet dwa autokary, jeden pełen Czechów, a drugi Litwinów, biwakowały u niego. Poza tym Holendrzy, Austriacy, Niemcy, Polacy i jeszcze kilka nacji. Ognisko, które było marzeniem naszych dziewczyn, i za sprawą których powstało, okazało się świetnym elementem integrującym. Tylko Czesi nie wyszli z luków bagażowych swojego autobusu. Zamiast ogniska rozgrzewała ich beherowka.
Nazajutrz pojechaliśmy podziwiać Tarę z drugiej strony Durmitoru. Zjazd kolejną serpentyną na poziom sławnego mostu na Tarze spowodował zatkanie uszu. Pamiętacie film "Komandosi z Nawarony"? W filmie tym amerykańscy żołnierze niszczą most wodami z wysadzonej zapory. To właśnie ten sam most. Powstał w 1941 roku jako największa w Europie tego typu budowla i do dzisiaj robi imponujące wrażenie. Długość 370 metrów, największe przęsło ma 116 metrów, a do poziomu wody jest ponad 150 metrów. Ciekawostką jest to, że podczas II wojny światowej most faktycznie został zniszczony, a zrobił to jego konstruktór, wysadzając najmniejsze przęsło, co uniemożliwiało przejazd, jednak pozostawiło główną część nietkniętą. Most został oczywiście odbudowany jednak jego konstruktór zginął na nim w trzy miesiące po wysadzeniu go.
Kilka kilometrów z biegiem rzeka tworzy najgłębszy fragment swojego kanionu. Jest to zarazem najgłębszy kanion w Europie- ma około 1300 metrów. Głębszy jest tylko kanion Colorado (1800 m) i kanion Colca w Peru (3400 m). Wycieczka wzdłuż rzeki jest uwieńczeniem naszego dnia. Z kilometra na kilometr wąwóz jest coraz szerszy. W jednym z nielicznych miejsc, gdzie ściany gór odsuwają się od siebie na wystarczającą odległość, aby powstała tam jakaś budowla, odwiedzamy monastyr św. Jerzego.
Do Żablijaka wracamy po własnych śladach. podczas pokonywania stromych serpentyn podjazdu na płaskowyż Durmitoru ponownie doświadczamy zatkania uszu, z towarzyszącym tym razem ściskiem w skroniach.
Zapewne wiele osób pokonujących serpentyniaste drogi Chorwacji może sobie mniej więcej wyobrazić trasy w Czarnogórze, jednak zapewniam, że żaden z odcinków Magistrali Adriatyckiej czy też dróg od niej odbijających nawet w przybliżeniu nie oddaje tego, co można przeżyć w tych górach. Może tylko zjazd z Lowvcenu do Kotoru jest równie ekscytujący. Faktem natomiast jest to, iż miejscowi górale, przemieszczający się Ładami Nivami, wszystkich chyba roczników i w każdym możliwym stanie, nic sobie nie robią z tutejszych przepraw. No, ale wszędzie codzienność dość szybko przestaje być atrakcją.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz