sobota, 3 marca 2018

Wyższość świąt Wielkiej Nocy nad Bożego Narodzenia.... lub odwrotnie

Autor: Wojciech


Odkąd pamiętam, wyjazdowo jestem uzależniony od ustawowo dni wolnych od pracy. Innymi słowy zawsze muszę jeździć w szczycie sezonu. Kiedykolwiek by to nie było i cokolwiek by to nie znaczyło zawsze jest drożej niż kiedykolwiek indziej. Oczywiście jest tez plus, trzeba się zdecydowanie więcej nakombinować, żeby kasy wystarczyło, żeby coś ciekawego zobaczyć i przeżyć równocześnie nie wpadając na wszystkich turystów świata, a jak wiadomo kombinowanie dobrze wpływa na szare komórki.
Czyli plus.








Tak też jest ze świętami. Wszelakimi. Standardowo mając na składzie latorośle w wieku szkolnym z nadejściem świąt Wielkanocnych mamy nieco rozciągnięty weekend, od czwartku do wtorku. I o ile Boże Narodzenie jakoś nierozerwalnie kojarzy mi się z atmosferą domową, to teraz szwendacz włącza się na całego. Tak sobie wymyśliłem, że mogło by być i ciekawie, i z niespodzianką. Pomysł mi zaświtał ciekawy – to moja wrodzona skromność- i w necie poszperawszy nieco, przewiozłem się któregoś popołudnia do Katowic w poszukiwania odpowiedniego pośrednika (choć niby w sieci to też można było załatwić), odwiedziłem kilka kantorów i byłem gotowy.
Ponieważ moje przedłużenie weekendu miało w opcji dodatkowo wolny tylko poniedziałek, to dopiero w sobotę z samego rana zapakowaliśmy nasze pociechy do auta, uprzedzili je, że niespodzianka będzie nieziemska i pojechaliśmy na północ. Po południu byliśmy u celu pierwszego etapu. Mgła jak nieszczęście, znalezienie odpowiedniego parkingu tradycyjnie jest równie proste jak otwarcie parasola w.... nieważne. Bierzemy dziewczynki w jedną rękę, plecaki na drugą i po kilkudziesięciu metrach stajemy przed... dziesięciopiętrowcem. Fajnie było. Małolaty zorientowały się dopiero po wejściu na drugie czy trzecie piętro kiedy to przy akompaniamencie o tyle miłej co kompletnie nie pasującej do sytuacji tworzonej na żywca muzyki obsługa radośnie nas powitała:
- serdecznie Witamy na Promie Scandinavia!
teraz następuje chwila ciszy w atmosferze niczym ciętej nożem, a po chwili:
-czy to jest statek?- to nasze pociechy
-tak!- to chórem my, z uśmiechami na twarzy kształtu przepisowych bananów
- no........... my nie chcemy – to znowu nasze dzieci

Jasna cholera. Trochę zajęło uświadomienie im jak wielkie szczęście je spotkało. Po kilku kwadransach faktycznie to sobie uświadomiły, a ponieważ na kilkanaście możliwych setek pasażerów obecnych było raptem dwie czy trzy, to bawole biegi po korytarzach i wsadzanie nosów we wszelkie możliwe zakamarki nie sprawiało kłopotu współpodróżnikom. Zbyt wielkiego kłopotu.

Prom do Szwecji standardowo wypływa w sobotę wieczorem, w niedzielę z rana wypluwa pasażerów w Nyneshamn. Tego samego dnia wieczorem zabiera podróżnych na pokład (jeśli to są  ci sami co rano dopłynęli na miejsce to powrotnie mają tańszy bilet) i analogicznie tyle że w poniedziałek raniutko jest w Gdańsku. Natomiast wyższość świąt, a dokładnie rejsu świątecznego polega na tym, że prom wraca do Polski nie w nocy niedzielo-poniedziałkowej, ale dobę później. Daje to potencjalnie całkiem niezłe możliwości eksploracyjne. Bonusem jest też kwaterunek na promie, wyżywienie w postaci niedzielnej i poniedziałkowej kolacji oraz śniadań, włącznie z "wystawnym" wielkanocnym. Co do pogody to jak mawiają jest zawsze, ale w naszym przypadku doskonale wyczuła kiedy wypadałoby się zmienić. Budząc się już na wodach skandynawskich powitało nas niesamowicie przejrzystej powietrze, pozwalające podziwiać nie tylko wschód słońca, ale pięknie budzącą się tu wiosnę.

Do tego morza szczęścia można sobie dołożyć tzw. Kartę Sztokholmską. Występuje ona w trzech wersjach: 24-, 48- i 72- godzinna. Oczywiście każda kolejna jest droższa, ale wszystkie obejmują transport publiczny w postaci autobusów, kolejek podmiejskich czy wybranych promów między wyspami stolicy Szwecji (niestety w okresie wielkanocnym jest to dla nich przedsezonie i raczej średnio- Marnie kursują). Obejmuje też wstępy do wybranych muzeów, parków czy innych przybytków kultury, a także darmowe przejażdżki windą z nabrzeża portowego na górne piętra  miasta. Atrakcji w Karcie jest sporo, nie ma jednak możliwości skorzystania z wszystkich, jednak cokolwiek by nie powiedzieć – opłaci się. W naszym przypadku opłacało się wielokroć ponieważ nasze dzieciątka łapały się na spore zniżki zarówno przy zakupie biletów promowych jak i Kart Miejskich.

Mając na miejscu czas  od niedzielnego przedpołudnia do poniedziałkowego wieczora wybraliśmy Kartę 24- godzinną. Dawała nam ona także możliwość przebycia ponad 60 kilometrowego odcinka do Sztokholmu, przy czym jej czas  zaczyna tykać od momentu skasowania przez konduktóra. Czyli  licząc od tyłu, tzn. od momentu kiedy musimy wrócić na prom mogliśmy obliczyć, że wsiąść do  pociągu powinniśmy po południu w niedzielę. Do tego czasu mieliśmy sporo czasu na zwiedzenie Nyneshamn. Mieścina nie jest jakoś specjalnie wielka, ale warta zwiedzenia, szczególnie przy tak pięknej pogodzie jaka nam była dana. Zdjęć powstało oczywiście mnóstwo.

Śniadanko było całkiem, całkiem. Później trochę czasu na załatwienie formalności i pochylnią prosto na brzeg. Z załatwieniem Kart trzeba się było pośpieszyć, ostatecznie to już prawie święta i kasjer też chce mieć wolne. Dostajemy też przy okazji komplet materiałów w języku polskim dotyczących miejscowości, trochę historii i spraw organizacyjnych. Pomimo dość wysokich temperatur, z którymi mieliśmy już do czynienia kilka dni wcześniej, tutaj nawet słońce nie ma ochoty na zbyt szybkie rozpuszczanie lodów zalegających pomiędzy wyspami i w portach. Nasz prom dał rady, ale wszelkie łódki i łódeczki miejscowych muszą jeszcze nieco poczekać, aż wrócą do pływania.

Najpierw zwiedzamy samo miasteczko- no bo trudno nazwać metropoliź mieścinę z nieco ponad dzięsięcioma tysiącami mieszkańców. Wyludnione jest chyba nie tylko ze względu na małą obsadę, święta chyba się do tego także przyczyniają. Mając trochę czasu idziemy na południowy brzeg, ten w okolicy portu. Piszę południowy, bo Nynashamn będąc czymś w rodzaju prowincji Sztokholmu, też jest położone na wyspie. Innymi słowy jeśliby poświęcić nieco czasu to gdziekolwiek się nie pójdzie trafi się na brzeg. No, ale my idziemy drogą ponoć wybudowaną przy okazji olimpiady w 1937 roku. Niech mnie, ale nawet nasza jedyna przez wiele lat autostrada w kierunku na Wrocław, wybudowana przez Niemców w mniej więcej tym samym czasie mogła się schować. Inna sprawa, że ta sama autostrada dzisiaj, po kilku latach od wybudowania jej na nowo ma miejscami gorszą nawierzchnię niż ta boczna droga w Nynashamn. Nic to, droga prowadzi wokół półwyspu. Kamienista plaża, topiące się śniegi i lód, mnóstwo słońca, takiego ostrego. Zupełnie inne światło. Dostrzegają to wszyscy chyba, ale ci robiący zdjęcia w szczególności.

Nasz spacer kończy się na stacyjce wspomnianej wcześniej kolejki – jedziem na ... Sztokholm. Na peronie ciekawostka przyrodniczo- socjologiczna. Ktoś zostawił sobie rower. Niebieski rower. Jakoś lekko mu się zdefasonował, ale wiernie czeka na swojego pana. Ciekawe ile jeszcze będzie musiał wytrzymać? A przy okazji, Niebieski Rower to bardziej kojarzy mi się z Paryżem i Scarlet. Komuś jeszcze też?

Wsiadamy do pociągu. Czeka nas około godziny jazdy do centralnego dworca Sztokholmu. Zatrzymujemy się w mieścinach i na stacjach coraz to większych. Odwrotnie niż w Nyneshamn, jest tu coraz więcej obcokrajowców i to będących posiadaczami wszelkich odcieni skóry. Od hebanowo czarnych, przez żółte do pergaminowo białych. Niby wiedziałem, że to kosmopolityczna okolica, ale lekko mnie to zaś koczyło. Jeszcze jedno zdziwienie, a nasze małolaty to niemal traumę przeżyły. Jako pociechy ludzi, którym dość często włącza się szwendacz miały juz do czynienia z pociągami i prawidła, którymi się one kierują są  im znane. Natomiast tutaj jeden z aksjomatów padł. W czym rzecz? Otóż na każdej stacji i stacyjce, na wysięgniku, w miejscu widocznym dla wszystkich stoi sobie potrójny zegar. Górny pokazuje aktualną godzinę (na wszystkich stacjach taką samą), a dwa poniżej obwieszczają czas  do przyjazdu kolejnego pociągu, w jedną i przeciwną stronę – coś na kształt tego co w metrze zazwyczaj można obejrzeć. Metro metrem, jedna linia fizycznie jest uzależniona od innych (no chyba, że jest jedna), ale pociąg? Dobra, zegar zegarem, ale na jednej ze stacyjek jeden z zegarów błyskając oczobijnym czerwonym kolorem obwieszczał wszem i wobec, że jeden z pociągów.... spóźni się o 1 minutę. Słownie jedną! Jeździliśmy już wieloma pociągami, zdarzało mi się nawet interweniować gdzieś w informacji, ze niby pociąg jest spóźniony, na co pani w okienku ze stoickim spokojem stwierdziła:
-dopiero osiem minut. Czyli jest o czasie.


Innymi słowy informacja, że spóźnienie o 1 minutę jest godne czerwonych fleszy w znacznym stopniu może pokrzyżować plany rodziców usiłujących nauczyć dzieci, że czas  jest względny, że nie trzeba się przejmować, że pociąg nie zając i takie tam. No, ale dość o fanaberiach. Do Sztokholmu docieramy późnym popołudniem. Do przedostatniego (jeśli chcemy załapać się na kolację na promie) pociągu mamy akurat tyle czasu, żeby zrobić sobie długi, spokojny spacer po raczej pustawym centrum miasta. Pustawym, bo większość przybytków pozwalających pozbyć się resztek mamony jest pozamykana. Mnie pasuje jak ulał.

Powrót się udał, a jakże, ostatnim pociągiem. Tego przedostatniego to zobaczyliśmy tylko na końcu peronu. A dlaczego? Ano dlatego, że dworzec w tym mieście ma chyba z osiem poziomów (no może pięć), a rozległy jest niczym kosmodrom Bajkonur. I zgodnie z prawidłami Marphiego, część stacji która jest ci aktualnie potrzebna znajduje się w najdalszym krańcu i na najniższym poziomie. Na pocieszenie dostaliśmy jednak kolację. Też był fajny cyrk. Panowie kelnerzy czekali przy wejściu do restauracji. Czekali tylko na nas. Trochę obciach, ale za to jak młodzieży naszej się podobało!


Dzień następny przywitał na ponownie cudną pogodź, trochę chłodno, ale przepiękne słońce. Tym razem jesteśmy chyba pierwsi na śniadaniu i zaraz potem do Sztokholmu. W planach mamy tym razem wysiąść na jednej z pierwszych stacji miasta i sukcesywnie zwiedzając miasto posuwać się do centrum, aby z odpowiednim wyprzedzeniem dotrzeć na stację. Dzisiaj spóźnić się raczej nie wypada. W przeciwnym razie poza obciachem, to w porcie możemy też pożegnać się z promem, a to by nie było już takie śmieszne. Tak więc mając raczej mgliste pojęcie o tym co by wypadało i co trzeba koniecznie zobaczyć, mieszamy się z tłumem i spokojnie wędrujemy sobie. W poniedziałek wielkanocny faktycznie spotykamy się z tłumem. W przeciwieństwie do zwyczajów polskich tutaj jest to normalny dzień, już po świętach. Straszne, czyż nie? Omijamy zgrabnie sklepy i inne przybytki wyłudzające ostatnie grosiki – a nie jest to Czarnogóra czy Serbia gdzie można każdym groszem cieszyć się wielokroć dłużej niż w Polsce, tutaj przeciekają przez palce znacznie szybciej. Niestety nie udaje nam się niestety ominąć pchlego targu na jednym z placów. Wszystkie trzy moje niewiasty wsiąkają w przestrzeń międzystraganową niczym światło w czarną dziurę. I tak samo trudno jest je stamtąd wyciągnąć. Istny horyzont zdarzeń.

Z atrakcji, na które pozwala nam Karta Sztokholmska wybieramy:
Akwarium  – nie jest przesadnie okazałe, a wejście jest wręcz podejrzane, jednak poza standardowymi błazenkami i krewetkami są  całkiem fajne rekiny i węże elektryczne, a w zainscenizowanej dżungli można się spocić niczym na Kostaryce (ponoć).

Vasa – to kolejny z wyborów. Vasa to potężny żaglowiec z czasów Pana Wołodyjowskiego i Kmicica. Wydłubali go sobie ówcześni Szwedzi w stoczni, pomalowali, dali żagle i........ utopili w porcie. Właściwie to sam się utopił bo coś poknocili ze środkiem ciężkości. Wprawdzie liczyli całkiem nieźle i doświadczenia mieli w bród, ale poczciwe komputery Czasami się przydają, a oni ich nie mieli. Nie ma jednak tego złego..., statek zgrabnie zagrzebał się w mule łącznie z żaglami i kilka lat temu, współcześni Szwedzi mogli go wyciągnąć z powrotem na brzeg. Dla przedłużenia konserwującego wpływu morskiego mułu trzeba było na powierzchni zachować specjalne warunki. Tak więc obudowano Vasę klimatyzowaną halą. Wchodzi się przez śluzy. Niezły bajer. Niemniej okręt robi piorunujące wrażenie. Inna sprawa, że hala mogłaby być ociupinkę większa, albo statek mniejszy – tak jak jest teraz bardzo niewygodnie robi się zdjęcia. Okręt w obecnej formie może się naprawdę podobać. Głównie za sprawą faktury drewna z którego jest zrobiony. wygląda ekstra. Za nowości jednak był pomalowany. I to tak, że amazońscy Indianie czy inny Nikifor by się nie powstydzili. Dzisiaj pomalowanych w ten sposób jest kilka fragmentów statku. Przebiegli Szwedzi dobrze wiedzieli co robią nie malując tak całości – mieliby znacznie mniej odwiedzających.

Orchidee – to kolejny etap zwiedzania miasta, który stanął przed nami otworem dzięki Karcie Sztokholmskiej. Był o tyle przypadkowy i niespodziewany co interesujący i wysoce ciekawy. Nie mam pojęcia jak te wszystkie kwiaty się dokładnie nazywały, ale sam wygląd sugeruje, że są  niezwykle zwiewne, delikatne i wymagają cholernej ilości pracy aby je utrzymać. Żonkile też mi się podobały, choć rosły przed wejściem

Niezbyt późnym popołudniem meldujemy się na stacji. Tym razem na tyle wcześnie żeby móc docenić samą konstrukcję budowli i z całkowitym spokojem siąść i poczekać na nasz planowy pociąg. Wcześniej nie miało sensu jechać, przecież tutaj pociągi się nie spóźniają i docierają na miejsce o czasie.

Tak więc mając ten nieco przydługi wstęp za sobą wypada powiedzieć, że po pierwsze Szwedzi mają odmienny sposób dekorowania swego otoczenia na okres świąt Wielkiej Nocy, mianowicie zamiast w większości malować jajka podebrane obficie nastawionym na produkcję w tym czasie kurom, wieszają na kolorowo przemalowane piórka tym samym kurom chyba wydłubane. Może dlatego nie mają jajek – bunt w kurniku. Po wtóre można by wysnuć wniosek, że jednak wyższość Wielkiej Nocy nad Bożym Narodzeniem jest zauważalna. skąd ten wniosek, ano siedząc podczas  śnieżnej zawieruchy przy suto zastawionym wigilijnym stole poza wydaniem fury kasy na te wszystkie zbytki wzbogacamy się o kilka ładnych kilogramów. Natomiast spędzając Wielkanoc jak wyżej opisano pozostajemy nie tylko z nieco uszczuploną kiesą, ale i kilku kilogramów można się pozbyć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz