sobota, 3 marca 2018

Cetinje, Stari Bar i Stara Maslina

Autor: Wojciech

Spędzając większość czasu w pobliżu morskiego brzegu Czarnogóry, nie oparliśmy się pokusie odwiedzenia miejsc oddalonych o kilka czy kilkanaście kilometrów od wielkiej wody. Należą do nich Cetinje i Podgorica- stara i nowa stolica kraju, Stari Bar- miasto ruin i duchów przeszłości oraz nieopodal rosnąca Stara Maslina, czy też jedna z żelaznych atrakcji tego regionu – szczyt Lovcen ze mauzoleum i ponoć przepięknym widokiem – przy pięknej pogodzie Czasami widać aż Włochy. Ponoć, ponieważ kapryśna tego lata pogoda uniemożliwiła nam wjazd na szczyt. Oczywiście wdrapać się tam można było, jednak nie miało to większego sensu, ponieważ kilka dni, które spędziliśmy w tym rejonie były niezwykle pochmurne i szczyt zawsze zakryty był grubą "pierzyną". Tak prawdę mówiąc, to po przeanalizowaniu przewodników, Podgoricę też darowaliśmy sobie, tym bardziej że wcześniejsze przebicie się przez kompletnie nieoznakowane i raczej nieciekawe miasto nie skłaniało nas do podjęcia trudów podróży.





W przeciwieństwie do Chociażby miast Polski,  te  czarnogórskie trudno podzielić na stare grody i nowe "metropolie". Tutaj przeszłość ma  co najmniej "kilka pięter". Niezwykłym świadkiem historii jest Stara Maslina- rozłożyste drzewo oliwne, pamiętające czasy... Juliusza Cezara i Nerona! Rośnie sobie w Mirivicy, kilka kilometrów od Baru. Otoczony chodnikiem, ławkami i płotkiem pomnik przyrody. Wydaje się, że to kilka drzew, jednak stare oliwki mają właśnie takie ażurowe pnie. Maslina jest oszałamiająca, a fakt, że ciągle owocuje i to pomimo tego, że jakiś idiota wypalił w dużej części jej pień, dodaje jeszcze atrakcji. W tle rozłożystego drzewa z ponad dwutysiącletnią przeszłością wznosi się na prawie 1600m n.p.m. szczyt Rumija, oddzielający Adriatyk od Jeziora Szkoderskiego.

Następnym bogatym w historię jest na przykład leżące nieopodal miasto Stari Bar. Od Baru, nadmorskiego miasta i portu, jest tu zaledwie kilka kilometrów. Historia tej osady, jak to w Czarnogórze bywa, zaczyna się gdzieś w VIII w. p.n.e. razem z Ilirami, czyli ludem pierwotnie zasiedlającym te obszary. Jednak "dopiero" w IX stuleciu naszej ery powstała tu rzymska osada Antibarum. Nazwa pochodzi stąd, że leży po przeciwnej stronie Adriatyku niż Bari. Od tego czasu, mając bardzo burzliwe dzieje, przechodząc z Rąk do Rąk, gdzieś w XIX w. miasto zostało dość poważnie zniszczone przez czarnogórski ostrzał artyleryjski. Ostrzelali je Czarnogórcy, ponieważ wtedy akurat było tureckie, a wcześniej należało do Bizancjum, państwa Zeta, Serbów i Wenecjan. Proste, czyż nie? Do miasta wchodzi się przez bramę w całkiem dobrze zachowanych murach obronnych. Zapłacić trzeba 0.5 euro od głowy. Wchodzimy za mury i doznajemy czegoś niezwykłego. Posuwamy się dróżkami pomiędzy ruinami, z których emanują wieki. Niemal można dotknąć spokoju, ciszy, zadumy i czegoś jeszcze... jakby razem z nami wędrowały duchy wszystkich dekad tego starego grodu. Ekstra.

Widać kilka zagospodarowanych budynków, amfiteatr oraz reflektóry. W nocy musi być tu niezwykła iluminacja. No cóż, nie można zobaczyć wszystkiego. Oglądamy jeszcze tylko minaret bezpośrednio za murami, będący pozostałością po niegdyś stojącym tu meczecie. Meczetów w nowszym wydaniu oczywiście tu nie brakuje. I o ile cyprysy wokół świątyń świadczą o wielu już latach historii, to w dalszym ciągu mamy wrażenie, że to jakaś "młódka".

Na drodze dojazdowej do bramy Starego Baru tradycyjnie koczują hilarki. Tym razem dajemy się skusić i kupujemy oliwę z oliwek – służyła nam jeszcze po powrocie do Polski, oraz doskonałe figi od jakiegoś wieśniaka.
Kolejnym krokiem w historię jest wizyta w dawnej stolicy tego malutkiego kraju: Cetinje. Droga do tego miasta prowadzi nas przez, jakże by inaczej, wysoką górską przełęcz. Ponownie piękny widok wynagradza trudy jazdy. I znowu to przedziwne uczucie: zagłębiamy się w inną rzeczywistość, inny świat i czas . Czujemy się, jakbyśmy byli nie w byłej stolicy, (czyli polskim Krakowie), a w prow
incjonalnej, trochę zapyziałej mieścinie. Niby nic konkretnego, ale jakby wszystko tu dzieje się w innym rytmie niż gdzie indziej. Co ciekawe, ceny też są  tu zdecydowanie inne. Zrobiliśmy małe zakupy i jestem przekonany, że na wybrzeżu czy w Podgoricy zapłacilibyśmy min. 50% więcej. Nie mówiąc już o dajmy na to lodach – te same w Barze kosztowały trzykrotnie więcej, a co by to było, gdybyśmy je kupowali w barze w Barze?

Na początku zwiedzania jesteśmy zdezorientowani, ponieważ czarnogórskim zwyczajem miasto jest kompletnie nie oznakowane. Mimo że w najnowszej historii tego kraju jest to najsilniejszy ośrodek ruchów wolnościowych (w tej chwili chodzi bodajże o całkowite oderwanie się od Serbii, jednak z zasady nie wgłębiając się w aktualną sytuację polityczną, nie jestem pewien, czy jest to główny powód wystąpień) nas interesuje historia ta trochę dawniejsza. Parkujemy na placyku pod dziwnym pomnikiem w towarzystwie kapliczki przycmentarnej ogrodzonej płotem z karabinów. Nieopodal budynek dawnej ambasady francuskiej. W okolicy są  jeszcze rosyjska, austrowęgierska i kilka innych. Kilka minut poszukiwań i znajdujemy Narodowe Muzeum Czarnogóry. Ekspozycja obejmuje okres od neolitu do Tito. Na piętrze galeria sztuki Czarnogóry. Nie robi na nas większego wrażenia, wydaje nam się, że malowali tu sami mocno "zakręceni" impresjoniści, poza tym trochę ikon oraz niewiele nam mówiące "dzieła" współczesne. Ciekawe jest to, że w galerii jesteśmy jedynymi zwiedzającymi! W muzeum poniżej było lepiej, minęliśmy się z bodajże czterema osobami. Ciekawostką jest niewątpliwie to, że nic tu nie jest właściwie zabezpieczone, nikt nas nie pilnuje, swobodnie można robić zdjęcia mimo zakazów, tzn. po pytaniu, czy można robić zdjęcia, usłyszeliśmy: "Nie, ale róbcie sobie". Szczytem jednak było, kiedy weszliśmy do jednej z sal i na podłodze, na dywanach porozkładane były starodruki, kilkusetletnia biała broń i inne eksponaty. Jak się okazało bardzo miła, młoda pani właśnie... sprzątała. Oczywiście bez najmniejszego problemu zgodziła się na wykonanie zdjęć. Zapytała tylko, czy fotografowaną księgę ma potrzymać czy położyć w jakimś konkretnym miejscu!



Bilet do muzeum nie jest tani- kosztuje 3 euro. Jednak wykupując wejściówkę pakietową, obejmującą: wspomniane i jeszcze jedno muzeum, galerię i Biljardę, czyli rezydencję Piotra II, zawierającą poza makietą Czarnogóry ekspozycję rękopisów, obrazów i pamiątek po tym wielkim władcy i poecie tego państwa – Nejgoszu, płaci się tylko 5 euro. Dzieci do lat siedmiu gratis, czyli nasze córki (9 i 12 lat) też się załapują.<br /><br />
Następnym etapem naszej wędrówki jest Vlaska Crkva, czyli monastyr i cerkiew św. Błażeja. Poznając zarys historii tego miejsca, nasuwa się nieodparte porównanie z naszym Wawelem (znów Kraków), oczywiście w czarnogórskiej skali. są  tutaj grobowce władców tego państwa i ich rodzin, a także ręka św. Jana Chrzciciela. Dla nas jednak zdecydowanie ciekawszy jest przepiękny ikonostas oraz doskonale zachowane freski. Teoretycznie za niewielką opłatą można zwiedzić muzeum cerkiewne, ale potrzeba na to większej grupy. Niestety, nie można robić zdjęć, czyli znów większy konserwatyzm niż na wybrzeżu.
Ponieważ po raz kolejny zalewa nas deszcz, czekamy w podcieniach klasztoru, podziwiając przy okazji balet ogników na świecach zapalonych przez wiernych.

Po obejrzeniu Cetińskiego Monastiru kolejna na trasie zwiedzania jeat Crkwa na Ćipru. Jest to XIX wieczna cerkiew z kryptami królów i carskim ikonostasem, zbudowana na ruinach XVI- wiecznego kościoła. Wejście free, zero zabezpieczeń.

Zaczynamy być zmęczeni, a dziewczynki maią dosyć łażenia. Właściwie chcieliśmy już sobie darować resztę, tym bardziej że Biliarda nie spodobała się nam, a makieta tylko na moment odwróciła uwagę od bolących nóg. Jednak zrządzeniem losu i dlatego, że wszędzie jest tu blisko, korzystamy po raz ostatni z naszej wejściówki i próbujemy wejść do oznakowanego carskim herbem i czarnogórską flaga Muzeum Miejskiego. Nie spodziewaliśmy się zbyt wiele. Tym większe było nasze zaskoczenie. Po kilku próbach udało nam się sforsować drzwi, to znaczy ktoś nam otwarł zamknięte wrota, co nie jest tutaj normź. Następnie pytanie i konsternacja naszych gospodarzy: nie mają przewodnika mówiącego po polsku. To było zdziwienie numer dwa. Trzecie natomiast nastąpiło po wejściu na salony dworu króla Mikołaja I Petrovica- njegosa. Niesamowita kolekcja XIX- wiecznych eksponatów- poczynając od  mebli i sprzętów użytku codziennego, przez wystawne salony i gabinety, a kończąc na prezentach w postaci na przykład chińskiej wazy z epoki Ming czy też pięciolitrowego kielicha wykonanego z rogu i podarowanego przez gruzińskiego cara. Praktycznie wszystkiego można dotknąć. Znów weszliśmy w inny świat. Co do przewodnika, to operował tak łatwo przyswajalną angielszczyzną oraz prostymi zdaniami po serbsku, że nie trzeba było nawet odwoływać się do naprędce przypominanego rosyjskiego.

Kolejny deszcz wygania nas tym razem do auta. Ponieważ parkujemy nieopodal piekarni, postanawiamy coś przekąsić. Ciekawy widok: nowoczesna, lśniąca chromem i pastelowymi kolorami piekarnia z wszelkiego rodzaju francuskim pieczywem, a obok mała, niepozorna, choć czysta i zadbana, tradycyjna piekarnia z niemal pustymi półkami. Wybieramy oczywiście tę drugą i wychodzimy z przepysznym, prosto z pieca wyjętym burkiem...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz