niedziela, 7 lipca 2002

Dwa lata spóźnienia - Autostopem po Mazowszu

Pewnego pięknego czwartkowego (szantowego) wieczoru w Starym Porcie, Bartek z Psiej Wachty gromkim głosem zapowiedział, że w następnym tygodniu koncertu nie budiet, patamu szto chłopcy zostali zaproszeni do Giżycka na festiwal.

A ponieważ akurat miałam tygodniową przerwę między egzaminami, nie zastanawiając się długo znalazłam Giżycko na mapie. W międzyczasie na GG odezwał się Lesiu - dawno niewidziany kolega z serwisu yapowego. Spotkaliśmy się w poniedziałek w miejscu, gdzie droga łódzka trafia Piotrowską- w Rawie Mazowieckiej.
A że ja już wcześniej uknułam chytry plan zwiedzeniowy, Lesiu nie miał wyboru. Na pierwszy ogień poszedł Wyszogród...


Zbyt wolno- Drewniany most w Wyszogrodzie


Okazało się jednak, że jechaliśmy za wolno. Most rozebrano dwa lata temu... Powstał nowy, łączący dwa przeciwległe brzegi Wisły, ale nie jest to już TEN most- NAJDŁUŻSZY DREWNIANY MOST W EUROPIE (Jak wyglądał można zobaczyć tutaj). Z miejsca zrobiłam się zła niebotycznie. Pchaliśmy się tutaj żółtymi drogami, przez jakieś Wiskitki, a mostu nie ma i nie będzie... 

Z drugiej strony ten most był jedyną atrakcją i jedynym pretekstem dla turystów, jadących drogą z Płocka do Warszawy, do odwiedzenia sennego miasteczka. Wyszogród jest tak przeraźliwie senny i leniwy, że na widok dwóch objuczonych postaci nawet bury kundel nie majtnął ogonem, a szczerze wątpię, czy pchła na jego ogonie otworzyła oko...


Chcieliśmy zobaczyć choć resztki mostu i w tym celu udaliśmy się nad Wisłę. Jakaś kobieta siedząca w progu nędznie wyglądajacego domku powiedziała:
- Most jest tu, nad amfiteatrem.

Machnęła ręką w kierunku wybetonowanego placyku 3m x 3m i kilkanaście obskurnych, połamanych ławeczek na zboczu. Kawałki desek ze starego mostu ledwo trzymały się ma metalowych szynach. Wyszogrodzianie używają go jako "molo"- centrum schadzek i punkt widokowy na most. Most nowy, nowoczesny. O starym moście- najdłuższym drewnianym trakcie przez europejską rzekę- nikt już nie wspomina. 

Rozczarowanie?
Ogromne.

Jeszcze większym szokiem była dla mnie informacja, że niestety, ale w miasteczku położonym niecałe 60 kilometrów od stolicy państwa, jest jeszcze dużo domów, które nie mają wody, ani kanalizacji. 
Śmierdzące latryny to nie dziwota na wyszogrodzkiej ulicy.

- Pranie?- pyta- ano robię u teścia na rynku, tam woda jest. A na normalne potrzeby donosimy wodę wiadrami z rynku. Tam jest taki kranik.

Z kranika sączyła się brązowa-żółta ciecz...


Twierdza Modlin

Po długim tuptaniu drogą w poszukiwaniu wylotówki na Serock, która według mapy "gdzieś tu powinna być...", Leszek się zdenerwował.
- Machamy, bo mam dość.
Trafił akurat na moment, kiedy Jarek wracał do domu od dziewczyny.

- Mogę was podrzucić do Modlina. Wylotówka jest w Starym Modlinie, ale mogę was wziąć do twierdzy. 


Nawet nie popatrzyliśmy się z Leszkiem na siebie. Decyzja została podjęta. Rozłożyliśmy namiot w środku fortyfikacji z 1811 roku. Napoleon zbudował, Rosjanie przejęli, my wykorzystaliśmy. Jarek okazał się przemiłym chłopakiem, zagubionym nieco w w miejscowości stricte wojskowej, gdzie jedynymi młodymi byli chłopcy z band. Brat Jarka jest policjantem, wujek pracuje w Centralnym Urzędzie Śledczym, jako obywatel skoligacony z wymiarem sprawiedliwości nie ma w tej mieścinie znajomych. Stanowiliśmy dla niego żywą atrakcję turystyczną, symbol wolności i w ogóle cudo. Wino przywiezione przez Leszka rozluźniło atmosferę do końca. Siedzieliśmy przy blasku niemrawego ognisko długo w noc.

Nie wiem jakim cudem wstaliśmy rankiem. Czekaliśmy na Jarka dwie godziny, ale się nie doczekaliśmy. Zamiast niego przyszła wycieczka ze starym przewodnikiem, który najwyraźniej był mocno przewrażliwiony. Butelki i śmieci były już ładnie spakowane, ślad po ognisku zasłonięty trawą i jedynym śladem naszej bytności była nieco wygnieciona łąka. Przewodnik jednak najwyraźniej nas obarczał winą za napisy graffiti i poniszczone mury. Dzieciom zabroniono się odzywać do podejrzanych.

Kiedy poszliśmy do centrum Modlina, aby spisać sobie adres Jarka, Jarek właśnie wychodził z domu. Miał ponad dwie godziny wolnego. No to:
Plecaki na plecy, latarki w ręce...

Ruszyliśmy w kurs po lochach. Większość przejść została zasypana przez wojsko, bo za często odbywały się tam imprezy pijackie. Pod wpływem ciężko trafić do własnego domu, a co dopiero wyjść z lochów... Jarek znał niektóre przejścia, więc wszedłwszy w jeden korytarz, wyszliśmy z drugiej strony mieściny...

Sam Modlin jest typową wojskową miejscowością. Szare nieciekawe budynki wśród brukowanych ulic. Ostatnio pokryli je nową kostką brukową. Na koszt Niemców. Powiadają, że za to Niemcy wymogli na władzach Modlina brak oznaczenia cmentarza żydowskiego. Więcej- na tym cmentarzu nie ma ani jednej macewy. Przewodnicy oprowadzający wycieczki nawet o nim nie wspominają...

Najdłuższy rynek Europy- Pułtusk

Kolejny przystanek- PUŁTUSK. 
Szczerze mówiąc, nic ciekawego. Rozłożony na skraju Puszczy Białej, przy ujściu małej rzeczki Pełty do Narwi, w przewodnikach wyróżnia się informacją, że posiada najdłuższy, bo 400-metrowy rynek w Europie. Rynek robi wrażenie ogromne. Połowa, wraz z domem Polonii, wygląda jakby właśnie wyszedł spod ręki konserwatora. 
Druga połowa...

No cóż, na drugiej stronie rynku rozłożył się obskurny targ, żywcem wyciągnięty z czasów PRL-u. Plecaki zostawiliśmy na pobliskim komisariacie i poszliśmy do zameczku. Malutki, kiczowaty, ale pod nim jakiś starszy pan miał warsztat, w którym wyrabiał gliniane garnki z herbem Pułtuska.

Jednak Pułtusk nie zrobił na nas takiego wrażenia, abyśmy mieli zostać dłużej niż na szybkie zwiedzenie ryneczku i zjedzenie dwóch niedobrych hamburgerów. Upał trwający od początku podróży sprawił, że jednomyślnie zadecydowaliśmy zmienić trasę. Po raz kolejny zrezygnowałam z odwiedzin Tatarów pod Białymstokiem na rzecz... jeziora...

Harcerze; nie-harcerze

Łapał Leszek. 

Zdecydowanie lepiej mu szło. Każdy samochód, którym chciałam pojechać, na jedno skinienie Leszka zatrzymywał się z piskiem opon. Gdzieś za Ostrołęką zatrzymał się Ford Modeno, z przesympatycznym Pawłem w środku. Paweł jechał nad jezioro Dobskie, a że z pochodzenia, wykształcenia i powołania był harcerzem, zawiózł nas do Doby, bo tam dziko i bez turystów. Po drodze kiwnął ręką w prawą stronę
- Przejdziecie dosłownie kawałeczek tą  drogą. Na tej górce jest mauzoleum- grobowiec właścicieli tych ziem. Mauzoleum jest zniszczone, ale prowadzi tam piękna aleja drzew...

Nad jeziorem Dobskim okazało się, że są tylko dwa wejścia do wody. Jedno zajęte było przez miejscowych wędkarzy, zajmujących się bardziej alkoholem, niż rybami, a nad drugim- szerokim i wygodnym- rozłożył się obóz. Leszek, jako stary wyjadacz harcerski, podszedł do wachty.

- Czuwaj! jeżeli jest to obóz harcerski. Czy można rozmawiać z drużynowym?

10-letni może, chłopczyk zamiótł brudnymi nogami i pobiegł, wzniecając kurz na drodze. Okazało się, że jest to obóz katolicki dla dzieci z biednych rodzin śląskich. Młodzi księża nie zdecydowali się jednak na przyjęcie na teren obozu dwójki autostopowiczów. Szczerze mówiąc, słysząc to co działo się w nocy, w ogóle im się nie dziwię. Wyciągnęli jednak pomocną rękę. Obiecali nam dzbanek wrzątku i obronę w razie nocnego ataku miejscowej ludności. Rozłożyliśmy się może 200 metrów od obozu na górce. Leszek poszedł po wodę, a ja zaczęłam karczować pokrzywy. Chyba w całym moim życiu turystycznym nie rozkładałam namiotu na takiej plątaninie gałęzi, krzaków i chwastów. Takie schowanie pomogło nam w nocy, kiedy zaczęła się codzienna impreza miejscowych chuliganów. Bluzgi, jakie biegły w kierunku obozu, mogły hipopotama wyprowadzić z równowagi. 

"Urocze" kucharki...

Zgodnie z zapowiedziami w TVN, słońce wywlokło nas rankiem z namiotu. Spoceni i brudni, po Wyszogrodzie i Pułtusku, wleźliśmy na teren obozu i od razu podeszliśmy do jego serca- namiotu kuchennego. Dwie Ślązaczki obierały ziemniaki. Poprosiliśmy o wrzątek.

Zanim zdążyłam wyciągnąć z plecaka herbatę, woda w menażkach nabrała koloru brązowawego. Wczoraj w nich była kaszka i zupka... Kucharki uderzyły w krzyk.
- Trzeba było powiedzieć, ze chcecie herbatę. Proszę to wylać!!!!

- Ale...

- Nie ma ale! Proszę to wylać!!!

Dostaliśmy herbatę z cukrem i kanapki. Przy czym nie zostały nam wręczone z tradycyjnym turystycznym zdaniem "zostało nam ze śniadania, jak chcecie to możecie zjeść", tylko Panie walnęły talerzem z kanapkami o stół i powiedziały podniesionym głosem

- Proszę to zjeść!!!

Full service! Ale nad jezioro nas nie puściły, bo nie było księdza kapelana...

Piękna Aleja Drzew

Grzeszne ciałka zamoczyliśmy w wodzie dopiero po godzinie marszu przez pola. Orzeźwiająca kąpiel przywróciła nam przytomność umysłu. W porę przypomnieliśmy sobie o mauzoleum.

Skręciliśmy w dróżkę w las i z miejsca zaczęliśmy oganiać się od gzów. Cięły z podziwu godnym zapałem. <br />Idziemy i idziemy. <br />Idziemy i idziemy. Mijamy tabliczkę "Zakaz wstępu" i idziemy dalej. Mauzoleum nie ma. Po prawej jeziorko. Ukryte w lesie, z rzęsą na powierzchni. Z zielonej łąki wystają suche kikuty.

- Może skręcimy? Ono miało być na górce.

Półtorej godziny chodziliśmy po lesie. Przełażąc przez młodniki, ocierając się o pnie sosen. Spacer był piękny, ale mauzoleum jak nie było, tak nie ma.<br />

- Kasiek, wracamy. Nie ma go. Może się Pawłowi coś pomyliło, a może skręciliśmy nie w tą ścieżkę.
Kiedy byliśmy trzysta metrów od asfaltu, Leszek nagle powiedział
- Kasia, a to nie to?

Oganiając się od gzów, nie zauważyliśmy zielonego sklepienia lip. Aleja rzeczywiście okazała się przepiękna, natomiast samo mauzoleum kompletnie zrujnowane. Brak dachu, poobijane ściany. Niezbyt pocieszający widok. 

"Dziki" półwysep Fuleda

Szliśmy po asfalcie do Kamionek z pieśnią na ustach. Nie jest to żadna przenośnia. Uczepiła się nas szanta "Zrobię małe baby Juliannie" i całą drogę płoszyliśmy zające i inną zwierzynę swoim wyciem. Nie wychodziła nam z głów, aż do półwyspu Fuleda. To Leszek wynalazł na mapie ten "dziki półwysep". 

Na nocleg wybraliśmy krzaki na końcu półwyspu. Ale okazało się, że to jednak Mazury. Pani, do której poszliśmy po wodę, suchym głosem powiadomiła nas, że to jest teren prywatny, należy do jej syna i nie ma tu miejsca na dwójkę włóczykijów. Mało tego: Do brzegu dobili żeglarze z małym woreczkiem śmieci. Po długich bojach pani pozwoliła im wyrzucić go do PRYWATNEGO kontenera. Nie lubimy się pchać tam, gdzie nas nie chcą. Wróciliśmy więc do Kamionek, gdzie w ramach odreagowania poszliśmy do knajpy. 

Kuba, Michał i dziewczyny

Kilka godzin siedzieliśmy w towarzystwie Kuby i Michała oraz dwóch dziewczyn. Towarzystwo okazało się przemiłe, w całości pochodziło z Jeleniej Góry, a Kuba studiował kulturoznawstwo w Warszawie. Zaczęło się robić ciemno. Dziewczęta zmęczone i upojone mocnym piwem poszły do domu, to znaczy do namiotu, a chłopcy zostali jeszcze z nami.

W końcu, mocno po północy zameldowaliśmy się z Leszkiem w krzakach za przystankiem. Nie zdążyliśmy jeszcze dobrze zasnąć, kiedy wrócił do nas Kuba.

- nie widzieliście może plecaka? Tam była cała nasza forsa na wyjazd i dokumenty...

Na całe szczęście rzucił mi się w oczy jeszcze za jasności. Umówiliśmy się na ewentualne widzenie na szantach w Giżycku.

Pół roku później stojąc na podwórku budynku Etnologii, gdzie właśnie rozpoczęłam studia, podszedł do mnie facet i powiedział 
- hej, nie masz może papierosa dla starego znajomego? Nie musiałam się obracać, wiedziałam, że to Kuba... 

Wrocław-  wrzesień'2002 

NASZA TRASA AUTOSTOPOWO-PIESZA:
Kraków- Częstochowa- Piotrków Trybunalski- Rawa Mazowiecka- Mszczonów- Żyrardów- Sochaczew- Wyszogród- Zakroczym- Nowy Dwór Mazowiecki- Kikoły- Serock- Pułtusk- Różan-  Ostrołęka- Myszyniec- Ruciane Nida- Mikołajki- Ryn-  Giżycko- Doba- Dziwiszewo- Kamionki- Fuleda- Fuledzki Róg- Fuleda- Guty- Kamionki- Guty- Giżycko.

piątek, 3 maja 2002

Zagrzeb i Dubravko

Stolica kraju. o poszukiwaniu słownika, cmentarzu Mirogoj i kawie na Ślieme. 
O wspaniałym fotografie i o powrocie na wariackich papierach.

Aga, Staś, Krzyś i Darusia zostawili mnie pod Plitvicami. Pomysłów miałam kilka i wszystkie niesamowicie celne. Jadę do Zagrzebia i tam zwiedzam nocą, albo śpię tutaj, rozkładając się gdzieś w lesie, i oglądnę sobie wodospady o świcie – pomysł o tyle genialny, ze nie miałam najmniejszych szans na złapanie czegokolwiek, zaczynało się już zmierzchać. Mimo wszystko stanęłam jednak na drodze - takie profilaktyczne 15 minut.

Nie stałam trzech. Zatrzymał się Dubravko - kierowca małego autobusiku dla turystów, Dubravko jest przemiłym człowiekiem, acz troszeczkę za bardzo nachalnym. Uznał ze jeśli już... mnie wziął, to na nim spoczywa cała odpowiedzialność za moje życie, zdrowie, i dobre samopoczucie. A nade wszystko za mój pobyt w Zagrzebiu.

Jadąc więc do Zagrzebia zwiedziłam Rostok, wioseczkę skansen, gdzie po wojnie wszystko oczywiście było zniszczone. Miła Chorwatka, na wieść, że jestem z Polski i mówię po chorwacku otworzyła mi młyn. Do Rostoku muszę jeszcze pojechać za jasności, bo o jedenastej w nocy mogę jedynie stwierdzić ze miejsce jest oszałamiające, choć zlokalizowane tuż przy drodze. 

W Zagrzebiu byliśmy około północy. Dubravko zabrał mnie na Mirogoj, gdzie zainteresowała się nami policja. Dwa tygodnie wcześniej jakiś wariat podłożył pod pomnik ładunek wybuchowy i teraz patrole są  częstsze. Mirogoj nawet w nocy robi oszałamiające wrażenie. Tak wielkiego cmentarza nie widziałam nigdy w życiu. Może jest brzydszy niż cmentarz Łyczakowski we Lwowie (tamten leży na stoku, a Mirogoj, choć położony na wzgórzu, to jednak na płaskim), ale ogrom przedsięwzięcia zwala z nóg. Na następny dzień rano Dubravko zabrał mnie tam jeszcze raz i mogłam zobaczyć najstarszą część cmentarza oraz cześć najnowszą, powojenną. Robi straszne wrażenie- takie same ciemne groby, jeden w drugiego wypełnione nazwiskami chłopców w moim wieku, ciut młodszych, ciut starszych.

Zagrzeb zwiedzany nocą nie podobał mi się szczególnie. Trg bana Jelacicia wyobrażałam sobie jako maleńki placyk, pomijając w wyobrażeniach wiedzę, ze jest to centrum Zagrzebia. Tu okazało się, ze jest to potężny plac z pomnikiem bana na środku. Zresztą nie ma co za dużo wymagać. Zagrzeb jest stolicą Chorwacji, a na 4,5 miliona mieszkańców, w Zagrzebiu mieszka ich ponad milion. 

Spałam w samochodzie na tylnym siedzeniu. Dubravko jest fotografem amatorem i dostałam od niego trzy zdjęcia; malarza ze Splitu, babci - koronczarki z Istrii i kamienne wrota w Zagrzebiu. Pojechaliśmy fotografować na Ślieme – wzgórze nad Zagrzebiem, w nocy byliśmy jeszcze nad jeziorkiem na pizzy i coli, a o dwunastej w południe przeżyliśmy wybuch z armaty. 
Kiedy w Krakowie grają hejnał, w Zagrzebiu południe obwieszczają wybuchem z armaty. Łatwo wtedy poznać kto jest stałym mieszkańcem, a kto przyjezdnym. Turyści automatycznie się kulą, Zagrzebianie zaś patrzą na zegarek. 

Zaopatrzona w słownik chorwacko- angielski, słownik na CD, rzutkę od chłopaków, ogromną ilość długopisów, jedną zapalniczkę i jedenaście przerobionych filmów wyjechałam z Zagrzebia. Dubravko wywiózł mnie na stację. Stąd wziął mnie facet do Varażdina, który tez muszę zobaczyć, bo ponoć piękne miasto. Szczęście się do mnie uśmiechnęło i złapałam dwójkę Węgrów jadących nad Balaton. I tu skończyło się dobre. Następny stop- Włoch- chciał amore, więc musiałam wysiąść. Wysiadłam w miejscu beznadziejnym do łapania, ale za to spotkałam dwójkę polskich kierowców, którzy czekali na załadunek. Poczęstowali mnie normalna, parzoną kawą!!!

Jakiś Węgier z którym bardzo ciężko było mi się dogadać, wywiózł mnie pod Budapeszt. I wszystko byłoby piękne ładnie. Miałam plan okrążyć Budapeszt jakimś Tirem dojechać do Sahy i była dość spora szans, ze zdążę do Polski przed rankiem. Zaprzepaściłam szanse łapiąc włoskiego Tira, który owszem jechał do Sahy... Problem polegał na języku włoskim, którego jeszcze nie opanowałam...

Obudziłam się 100 kilometrow przed granicą rumuńską. Z pewnym trudem wytłumaczyłam właścicielowi knajpy, który w żadnym żywym języku poza węgierskim się niestety nie porozumiewał, że ja tu za tą  knajpka bym się śpiworkiem i karimatą rozłożyła. 

Rano złapałam olśniewającego Citroena z Niemcem, Hansem w środku. Pod Budapesztem, kiedy zobaczyłam miejsce w którym wczoraj złapałam ów samochód na Rumunię, wymiękłam i stwierdziłam, ze jadę do Wiednia – z Austriakami łatwiej mi będzie się dogadać niż z Węgrami. Hans podrzucił mnie do Bratysławy, tłumacząc że jemu nie robi nic czy przekroczy jedną czy dwie granice;). A tam, w Bratysławie złapałam polski autokar do Nowego Targu. Droga powrotna, pomimo nadrobienia 300 kilometrów okazała się piorunująco szybka - Średnia ponad 60 km na godzinę !!!
No i obyło się bez ekscesów na granicy!


W niedzielę zadzwonił Stasiu, czy dojechałam. Za dwa tygodnie jadę do Wrocławia. A wczoraj zadzwonił Zlatko... kiedy jadę do Chorwacji?

maj'2002- Zagrzeb

MOJA TRASA:
[HR] Plitvice > Slunj > Rostok > Turanj > Zagrzeb > Varażdin > Gorićin > [HU]Zamardi > Abony, Szolnok > Torokszentmikos > Gyor > Rojke >[SK] Bratislava > Trencin > Zilina > Martin > Trstena >[PL] Chochołów > Nowy Targ > Krakow [1390 km]

czwartek, 2 maja 2002

Wodospady marzeń

O przypadkowym spotkaniu, które zaowocowało... 
O przyjaźni polsko-polskiej w obcym, było nie było, kraju. 
O cudownych wodospadach Krki i Plitvickich Jezerach.





Wyszłam z Sibenika na drogę. Jednak nie dane mi było tym razem zwiedzenie Splitu i Trogiru. Na poboczu stał bowiem polski autokar. Od czasu wyjazdów pilockich i jeżdżenia Tirami mam małego szmergla – kiedykolwiek widz polski autokar lub ciężarówkę gdzieś za granicą, podchodzę powiedzieć po powiedzieć po prostu "dzień dobry". Tak też było i tym razem..
Nie miałam ochoty jechać  nimi. Wiem przecież jakie problemy może mieć kierowca i pilot. Oni jednak wiedzieli co innego...

- Jedź z nami. Jedziemy na wodospady rzeki Krki. Do Splitu pojedziesz innym razem.

NA WODOSPADY RZEKI KRKI – ryknęła moja dusza. Chciałam tam jechać odkąd się dowiedziałam, że istnieją. Nie zastanawiałam się pięciu minut. Dziewczyna, z którą siedziałam bardzo miło mnie zapraszała, żebym została, zapłaciła 100 kun i pojechała z nimi jutro na wyspę, pojutrze na Plitvice, a w sobotę do Polski. Ja jednak lubię się włóczyć sama.

Na wodospadach, po raz pierwszy w Chorwacji, odpoczęłam na zielonej trawce i wymoczyłam nogi  w upiornie zimnej wodzie – ryby jakimś cudem nie wyzdychały. 
Slapovi Krke są  śliczne.
Same wodospady są  ładniejsze niż te w Plitvicach, bardziej rozłożyste,  ale i tak Plitvice robią dużo większe wrażenie. Każdy napotkany Chorwat mówił mi, że Plitvice są najpiękniejszą częścią Chorwacji. 
Oczywiście zwiedziliśmy tylko część wodospadów rzeki Krki - tą dostępną dla wycieczek, oraz miasteczko Skradin. Marzyło mi się również zobaczyć Rośki Slap i osławione, przepiękne, acz pierońsko niedostępne kaniony. Jednak wiedziałam, że głupie marzenia mogę podłożyć pod pociąg pospieszny. Nigdy w życiu nie dojadę tam stopem- za duże bezdroża i dziury. 

Mój los autostopowicza zadecydował oczywiście inaczej. Darki (kierowcy) i wycieczka zostawili mnie na skrzyżowaniu, skąd do Konjevrata podrzucił mnie jakiś Chorwat. A tam policja... Miła dyskusja skończyła się na propozycji noclegu na komendzie w Sibeniku, ale ja już zrezygnowałam ze Splitu i Trogiru - już byłam za daleko.

Nagle pojechał polski mercedes z czterema osobami w środku. Przez 50 metrów zastanawiali się czy mnie wziąć – w końcu chyba ta czuwająca nade mną Opatrzność sprawiła że się zatrzymali. Krzyś i Darusia- młodzi ludzie oraz Stasiu z Agnieszką – przeuroczy ludzie mniej więcej w okolicy czterdziestki. Zjechałam z nimi wszystkie zadupia rzeki Krki, służąc im (z czego się strasznie cieszyłam) za tłumacza u Chorwatów nieprzyzwyczajonych do turystów. Po całym dniu jeżdżenia (nota bene nie udało nam się trafić na te kaniony) wylądowaliśmy w Svetim Filipie i Jakovie koło Biogradu na Moru – przez ułamek sekundy zastanawiałam się czy nie zadzwonić do Duśka. Przekimali mnie na wersalce u siebie w pokoju i przez pół nocy gadaliśmy sącząc powoli dalmatyńskie wino. Agnieszka jest fryzjerką – kiedy zobaczyła moje włosy, załamała ręce i wzięła je w opiekę. W życiu nie miałam na sobie tylu odżywek i kremów!!!

Obudziliśmy się rano około dziewiątej. Zanim Krzysiu z Darusią się wykąpali, zanim Darusia zrobiła Krzysiowi kanapki, zanim je dla niego pogryzła (cholera chyba jestem złośliwa) zrobiła się dziesiąta. Wyjechaliśmy z pewnym opóźnieniem, ale na Plitvice zdążyliśmy, przejeżdżając przez całą Likę (Krainę Serbską). Mogliśmy spokojnie wejść za darmo, ale nie kombinowaliśmy. Nie wiedziałam jak bardzo się tu wszystko zmieniło, wszak kiedy byłam tu pierwszy raz w Jeziorach leżały bomby, ścieżki były zdewastowane, a po lasach leżały miny- tydzień wcześniej wycofał się stąd front...

Teraz wszystko przerobione jest na potrzeby turystów- ławeczki, kosze na śmieci, ścieżki drewniane, pod którymi przewala się woda. Przepiękne wodospady z Velikim Sapem na czele. I górne jeziorka, do których można dojechać podstawionym pociągiem. Przez myśl przemknęło mi, że kiedy byłam tu kilka lat temu to do górnej części wejść nie mona było - stał uzbrojony strażnik i wisiała ogromna tablica "UWAGA MINY- ZAKAZ WSTĘPU" - nawiasem mówiąc, lasy w okolicach Plitvic jeszcze nie do końca są rozminowane, choć bezpośrednia bliskość terenu, po którym poruszają się turyści, już nie zawiera śmiercionośnych niespodzianek. Na tabliczki ostrzegawcze wciąż jeszcze jednak można się natknąć.

Plitvickie Jezera biorą swój początek na górze. Z jeziorka tam się znajdującego wylewają... się hektolitry wody, tworząc małe kaskadki i większe wodospady. Woda trafia do kolejnych jeziorek I tak przez kilkaset kilometrów kwadratowych. Ukoronowaniem wszystkiego jest Veliki Slap, gdzie woda spada z wysokości 87 metrów.

maj'2002- Plitvice

MOJA TRASA:
[HR] Śibenik > Skradin > Slapovi Krke > Knjevrata > Drni > Śiritovci > Devrske > benkvac > Biograd na Moru > Sv. Filip i Jakov > Biograd na Moru > Krusevo > Zaton > Plitvice [322 km]




środa, 1 maja 2002

Bułki na plaży i autostop-taksówka

Kvarner i północna Dalmacja. Dalsze perypetie autostopowe. 
W Chorwacji nie da się jeździć normalnie- każdy stop to osobna historia...


Drugi stop miał na imię Leonard i był piekarzem. Przywiózł mi wieczorem piwo na plażę, gdzie spałam, a rano obudził mnie jego pracownik ze słowami:
- Leo przeprasza, ale nie mógł przyjechać, bo pracuje. Prosił, żebym zawiózł Cię do Malińskiej- to jest w połowie wyspy. I kazał Ci dać to:
Wyciągnął do mnie torbę pełną pysznego świeżutkiego pieczywa: burek, drożdżówki, bułka-pizza... nie przejadłam tego aż do Polski!

Z powrotem wiózł mnie Bożo - stolarz. Kiedy wsiadłam, prawie usiadłam na CD- rjećnik hrvatsko-engleski. Grzecznie się spytałam, gdzie można takie cudo kupić. Właściwie mogłam się spodziewać, że słownik dostanę w prezencie. Ci Chorwaci naprawdę są niesamowici... 
Z miasteczka Śmrika, gdzie pojechaliśmy na kawę, już bez problemów złapałam dwóch hippisów, którzy jechali na Rab. Po drodze zwiedziliśmy miasteczko Sveti Juraj – małe nadmorskie miasteczko, gdzie, choć sezon się zaczyna, wszystkie knajpki, kafejki, sklepy są pozamykane - w sumie jest pierwszy maja. Święto Pracy...

Wysadzili mnie w Jablonacu, przy skręcie na Rab. A tam stała policja. Mili policjanci zapytali dokąd idę i skąd jestem, kazali pokazać dokumenty, po czym stwierdzili:
- jedziemy. Z nami na karku niczego nie złapiesz...

Po drugiej stronie była mała benzinska pumpa. Stało tam olśniewające, szare BMW z rodzaju tych, na których nawet nie macham, bo i tak się nie zatrzymują. A jednak. 
Właściciel BMW zamachał do mnie – okazało się że był Bosancem z Sarajeva. Albo jakiś cud, albo mafiozo. Innego wyjścia niestety nie ma. Sam samochód mówił za siebie, do tego fabryka samochodów w Sarajevie, złom w Jajce i warsztat samochodowy również w Bośni. No i dom na wyspie koło Zadaru... Ani chybi mafiozo, ale dowiózł mnie do skrzyżowania przed Zadarem, a przecież to się liczy. Nie za bardzo mnie obchodziła przynależność pana do jakichkolwiek struktur. 

Stamtąd już bez problemów złapałam Pana, który najpierw dowiózł mnie na punkt widokowy, a potem zawiózł do centrum. Do środka wjechać nie mógł, gdyż w starej części miasta ruch samochodowy jest wstrzymany. Według jego informacji miasto ma 3000 lat;) Przewodnik  zdecydowanie tego nie potwierdza, mówiąc że fortyfikacje pochodzą z XVI wieku.

W Zadarze poszłam na upiornie drogą colę. Dalej i niezmiennie jest pierwszy maja i wszystko pozamykane. Pod wpływem ceny oprzytomniałam  i stwierdziłam, że jak teraz mi nie pozwoli zostawić plecaka, to będę musiała go zabić. Pozwolił. Dzięki czemu Zadar zwiedziłam bez obciążenia. A było co zwiedzać. W tak zwanym międzyczasie wysiadł mi obiektyw. Szlag mnie trafił ostry, ale wnet okazało się że przekręcił się tylko pierścień od przysłony. Chwalić Pana Boga. 

Od czasu zdecydowania się na Istrię z chłopakami wiedziałam że do Dubrovnika już nie dojadę. Miałam jednak wciąż nadzieję na Trogir i Split, o najstarszym mieście zawsze chorwackim Śibeniku, nawet nie wspominając...

Złapałam Duśana z kompanem. Duśko mówił bardzo dobrze po angielsku i w tym języku toczyliśmy sobie miłą konwersację, kontynuowaną w nadmorskiej knajpie w Pakośtanie. Jego kompan ciągle się wściekał.

- Po co ty mówisz po angielsku? Ja ją rozumiem, ona rozumie mnie. Bardzo dobrze mówi po chorwacku, a ty się tu wtryniasz z angielskim.

Pomimo że mój chorwacki polepszył się o 1000% to jeszcze wciąż nie zasługiwał na miano "dobrze" i  z pewnością w angielskim poruszałam się dużo składniej. Ale tak naprawdę... ja bym się też denerwowała, gdyby ktoś przy mnie rozmawiał w obcym języku.

Duśko miał kiedyś dziewczynę z Polski, też Kasię i natychmiast poznał akcent. Zaproponował mi nocleg w Biogradzie na Moru, ale ja nie za bardzo chciałam. Nie byli to moi chłopcy- nie był to ani Zlatko ani Gordan...

Zostawili mnie w końcu na drodze około dziewiątej wieczór. Było już ciemnawo. Wiedziałam, że nic nie złapie, ale odczekałam chwilkę, żeby Dusan z kompanem odjechali, a potem poszłabym nad morze się przespać. Nie dane mi było...
Zatrzymał się samochód z dwójką chłopaków w moim wieku- dwóch przesympatycznych mechaników samochodowych.
- Gdje idesz córo?
- Na Sibenik

Podwieźli mnie do centrum i poszliśmy sobie kulturalnie na soczek. W knajpce nie było kokty- tak wychwalanego przez Zlatka napoju. Wytłumaczyli mi jednak, ze w porządnych knajpach nie podaje się kokty, gdyż w połączeniu z papierosami działa jak środek odurzający. Niektórzy traktują ją jako używkę. Dorwałam ją w końcu w pizzerii w Biogradzie, kiedy przyjechaliśmy tam ze Stasiem, Agnieszką, Darusią i Krzysiem, ale to było kilkadziesiąt lat świetlnych później.

Spałam wtedy w porcie i był to zdecydowanie najgorszy nocleg tego wyjazdu. Ja leżałam pod murkiem na karimacie, na jedynym kawałku płaskiego, a mój plecak był przywiązany do drzewa, żeby się nie sturlał. Nie przywiązałam siebie i w połowie nocy ocknęłam się w połowie górki na drzewie. Trzeba się było nie wiercić...

Śibenik jest pięknym miastem. Pod katedrą św. Jakuba, wpisaną na listę UNESCO w 2000 roku, zakupiłam kartki od stareńkiej pani, która pozwoliła sobie zrobić zdjęcie. Plecak miałam zostawiony w jednej z knajp przydrożnych, więc chodziło mi się lekko i przyjemnie. Może tylko gdyby nie ten upał....

maj'2002 - Sibenik

MOJA TRASA:
[HR] Krk- Malinska- Śmrika- Sveti Juraj- Jablanac- Murvica- Zadar- pakostan- Sibenik [217 km]

wtorek, 30 kwietnia 2002

Flipery na Istrii

czyli: przypadek rządzi

O niezapowiedzianej przyjaźni polsko- chorwackiej. O tym jak należy czasem zrezygnować z planów zwiedzania zabytków Unesco na rzecz naprawiania fliperów w przydrożnych barach... 


Poniedziałek rano. 
Jedzie zdecydowanie za mało samochodów, jak na moje wygórowane potrzeby. Kierowcy prawie w ogóle nie rozmawiają. tylko kilku wykazało jakąś inicjatywę: "tylko tu", "nie mam miejsca" czy "idź na piechotę". Chociaż to ostatnie to domena polskich kierowców. 
Stałam 15 minut. 

"Jeżeli tak dalej pójdzie- pomyślałam rozbestwiona Słowenią- wracam do Słowenii i pójdę w Alpy julijskie". Nie zdążyłam dokończyć myśli, kiedy z przeraźliwym piskiem opon zatrzymał się samochód typu Fiat Ducato. Dwóch chłopaków z zagrzebskiej firmy jechało do Puli. 
Naprawiali flipery.

Plan był jasny- nie chciałam jechać na Istrię Ale miałam 40 kilometrów na zmianę zdania. Ze Zlatkiem- 33 letnim mężczyzną ze Slavonii rozmawiało mi się super. Nie chodzi o to, że go rozumiałam, choć, będąc szczera, o to też.
Przeraźliwie inteligentny chłopak, z tego specyficznego gatunku, z którym po pięciu minutach nawiązuję przyjaźń, a po kilku godzinach jesteśmy związani liną okrętową. Gordan natomiast, młodszy, 27 letni bradziaga, pochodził z Bośni i był istnym wariatem. Zaczepiał wszystkich na ulicy, śpiewał bośniackie piosenki, wydawał niekontrolowane dźwięki i stroił miny godne Louis de Fouinessa.

Gordan zaproponował tylko raz, żebym jechała z nimi do Puli. 
Nie musiał proponować drugi. 
Już po paru kilometrach wiedziałam, że nawet jeśli jada na księżyc, to jadę z nimi! To jest właśnie to unikalne coś, dzięki czemu niektórzy ludzie uwielbiają się po pięciu minutach, a niektórzy nienawidzą. 

Gordan cały czas  telefonował do znajomych z pracy, żeby im się pochwalić prijatelicą z Polski, a ja miałam z moim biednym chorwackim rozmawiać przez telefon! Na szczęście kazali mi mówić po polsku, bo nikt nie chciał Gordanowi uwierzyć, że zabrał Polaka na stopa... Zjechałam z chłopakami całą Istrię, zaglądając do większości knajpek, gdzie oczywiście kawa, sok, cola, co sobie szanowna pani życzy. Firma stawia... W jednej z knajpek szefowa, kiedy usłyszała, że uczę się chorwackiego kazała swojej podopiecznej zrobić mi gigantycznego sandvića. 

Naprawdę coś niesamowitego- wystarczy umieć kilka słów po chorwacku i zadeklarować pozytywne uczucia do tego kraju i jego mieszkańców i już wszyscy padają do nóżek... Ale obiektywnie rzecz ujmując, tak uczynnych, gościnnych i sympatycznych ludzi nie spotkałam dawno. Oczywiście, gdybym była bez Zlatka i Gordana, sytuacja wyglądałaby zapewne nieco inaczej, ale chyba tylko nieco. nie chodzi wszak o kawę czy kanapkę. Wszyscy wiemy o co chodzi i nie będę się rozwodzić...

W Puli Gordan zgodził się popracować za Zlatka, a Zlatko poszedł ze mną na zwiedzanie Puli. Wziął mnie nawet do środka amfiteatru, gdzie długo mi opowiadał o rzymskich czasach na Istrii. Spaliśmy w Poreću,a wieczorem poszliśmy na pizzę, bo takiego wyboru dokonała dwuzłotówka...

Gordan chciał iść na pizzę, a Zlatko na coś gotowanego i kazali mi wybierać. zastosowałam starą wypróbowaną metodę, tylko nie potrafiłam wytłumaczyć, że zawsze robi się odwrotnie niż moneta wskazuje... Zadzwoniłam do mamy i poinformowałam, gdzie jesteśmy. Mama zadała tylko jedno pytanie "Jakie to państwo?"

Do pierwszej w nocy graliśmy z chłopakami w flipery, a potem zaczęliśmy długie Polaków rozmowy. No może Polaków i Chorwatów. Calusieńką noc rozmawialiśmy o wojnie, kulturze chorwackiej, książkach, filmach - zadziwiające!, nie słyszeli o Shreku, za to o Bolku i Lolku słyszała cała Chorwacja!
Dotarliśmy rano do Umagu tylko z poczucia obowiązku, bo byliśmy cholernie niewyspani...
Przy czym chłopcy mnie oświecili, ze Umag to maisto, a umak to sos... 
Tam Gordan spotkał przyjaciół, a Zlatko wziął mnie do Savudriji, bo nieopatrznie wygadałam się, że w tejże Savudriji na jakimś kempingu wakacjuje się mój znajomy. Objechaliśmy wszystkie kempingi, pytaliśmy w recepcjach - Zlatko w moich oczach urósł do księcia na białym koniu z różą w zębach...

Niestety wszystko co dobre, kiedyś się kończy. Chłopcy musieli wracać do Zagrzebia, a ja musiałam jechać na południe,jeśli chciałam cokolwiek zobaczyć.

Jednak nie uważam czasu na Istrii za turystycznie stracony, Chociaż poruszałam się głównie po fliperach... Dowiedziałam się kilka malutkich faktów, które drastycznie pomogły mi później przy egzaminie;)

- HUM to najmniejsze miasto świata. tak przynajmniej chcą Chorwaci, którzy lubują się we wszystkich naj. Warto wspomnieć, ze rdzenni Chorwaci uważają, ze to Chorwat był wynalazcą długopisu, że Marco Polo był Chorwatem, bo urodził się na Korčuli- zapominają tylko że Korčula była wtedy pod panowaniem weneckim- czy tez właśnie że na Istrii znajduje się najmniejsze miasto świata.

- MOTOVUN- to zamek, w którym corocznie w lipcu odbywają się znane festiwale filmowe i pokazy walk rycerskich.

- bośniacka głowa jest najtwardsza- tak twierdzą sami Bosanci. I dodają, że nie ma co w niej uszkodzić...

Rozstaliśmy się w Rijece... Obiecałam napisać, oni obiecali przyjechać na imprezę do Krakowa. Właściwie tyle. Ale tego co z nimi przeżyłam, nie da się opowiedzieć żadnymi słowami. to było coś co zdarza się raz lub dwa na całe życie. Mogę spokojnie i z czystym sumieniem, choć znam ich zaledwie kilka dni, powiedzieć, że w odległej Chorwacji posiadam przyjaciół...


maj'2002- Krk na Krku

MOJA TRASA:

[HR] Delnice- Rijeka- Opatija- Pula- Poreć [194 km]

poniedziałek, 29 kwietnia 2002

Czarne Davidoffy

Przepowiednia starego Cygana


Gdyby nie Akosz, pewnie nigdy bym tu nie dojechała... 
O pchlim targu w Ljubljanie, Cyganach, Ljubljańskim Hradzie i nade wszystko o wspaniałym pobycie u słoweńskich poetów.

Akosz posiadał jedynie wycinek planu Ljubljany z podaną dzielnicą. Trochę opornie szło mu dogadywanie się z Słoweńcami. Mnie szło lepiej. Zwłaszcza, ze jeden "Słoweniec" okazał się Chorwatem. Mimo wszystko język polski jest bardziej zbliżony do chorwackiego czy słoweńskiego niż węgierski. Mocno po siódmej byłam w Ljubljanie.

"I co dalej z tak pięknie rozpoczętym dniem?..." – pomyślałam i poszłam na piwo. Pani kelnerka dziwnie na mnie popatrzyła i wnet się okazało, że jestem jedyną osobą w knajpie pijącą piwo! I to jeszcze velike! A ja się chciałam wtopić w tłum!!!

Piękny wieczór. Ljubjana oświetlona, przede mną różowy kościół Franciszkanów, za mną cudownie piękny Potrójny Most. Na stole piwo i kisiel, który zrobiłam wyżebrawszy wrzątek od obsługi. Też wariactwo! Kupuję piwo za siedem złotych, a na żarcie nie idę. Twardo rozpuszczam Słodką Chwilę w metalowym kubeczku...

Obudziłam się chyba z zimna. Nawet na pewno z zimna. 
Spałam na podwórzu zamkowym Ljubljańskiego Hradu. Dowlokłam się tam o północy i oczywiście, kiedy podchodziłam pod ten cholerny hrad minęła mnie policja. "fajnie- pomyślałam- za najdalej pół godziny mam na głowie patrol" Czekałam godzinę, aż wszystkie zakochane pary pójdź sobie won. Przez ten czas  ani pół patrolu. Znalazłam sobie rewelacyjne miejsce na podwyższeniu pod murkiem. Ledwo się położyłam - jedzie coś. W pół sekundy wymyśliłam, że czekam na wschód słońca. Jestem znanym polskim fotografem i mam zlecenie, założyłam się z kolegami, że prześpię się na zamku i nie będę się bała. Nie zdążyłam wymyślić nic więcej, to coś zawróciło.
No i zrobiłam idiotyzm- wstałam zobaczyć czy policja. Oczywiście była to policja. Oni tez mnie zobaczyli. Wsteczny i cofamy...

"Kur...."- krzyknęła moja dusza- panowie! Miejcie litość!"

Chłopcy zaczęli jeździć po wszystkich dostępnych dróżkach. Do mnie żadna nie prowadziła, ale gdyby któremuś z nich wpadłoby do łba wyjść z samochodu, miałby mnie na widelcu. 
Nie wpadło. 
Kochani chłopcy. 
Zawsze można liczyć na policję!

Świtkiem-rankiem zameldowałam się w knajpie. Miałam strasznie dużo tolarów, rozmienionych wczoraj w jakimś hotelu, i musiałam je upłynnić, bo nie wiedziałam, kiedy następnym razem będę w Słowenii. Miły chłopak, mówiący po angielsku, pozwolił mi zostawić plecak i ruszyłam na zwiedzanie, na nienasłonecznionym brzegu mostu rozłożył się pchli targ. Raj dla fotografa. Po drugiej stronie wylegli turyści. Wystawiają buzie do słoneczka, pstrykają na prawo i lewo. Na ulicy nie uświadczysz ani kawałeczka papieru, ani jednego niedopałka, nic. Czyściutko, słonecznie, leniwie.

Wyszłam w końcu na drogę. Chciałam już być w Chorwacji. Miałam dużo planów, ale ułożyłam sobie listę celów:

1) sprawdzić się przed egzaminem z chorwackiego
2) Plitvicke jezera
3) kupić słownik
4) Split i Šibenik
5) Srbska Kraina
6) Krka, Zadar, Knin

Żeby zrealizować choć jeden punkt, musiałam się znaleźć w Chorwacji!!!

Tysiąc pięćset metrów, które podobno dzieliło mnie od wylotówki okazało się być piętnastoma kilometrami. Po godzinie nędznego, bezsensownego dreptania asfaltem byłam tak głodna, że postanowiłam zużytkować ostałe tolary. Weszłam do knajpki "Pri Jakatu". 
Pomna centrum zagadałam po angielsku. 
Mur. 
Po niemiecku? 
Mur. 
Zanim zdążyłam zużytkować słaby zresztą chorwacki, przyszła mi z pomocą jedna z klientek. Zamówiłam sobie stek z ziemniakami. Dostałam dwa wielkie kotlety, kupę ziemniaków i sok. Knajpa była klasycznie przydrożna, z rodzaju tych naszych na wsiach, gdzie kawę dostaje się parzoną w szklance bez ucha. Prowadziła ją rodzina cygańska. Cyganie jak Cyganie. Wielce uczynni i sympatyczni. Od właściciela, wielkiego, ciemnego pana, bez zęba na przedzie dostałam w prezencie sok. Bo z Polski, bo mówi po słoweńsku (nie muszę chyba wspominać, że po słoweńsku nie mówię). Poczęstowałam ich moimi Sobieskimi, a na pożegnanie dostałam czarne Davidoffy!!!

- Wypalisz je jeszcze w Słowenii. Mówię Ci.

- skądże. Niemożliwe. Jadę na Chorwację i w Słowenii będę jeszcze kilka godzin.

- Zostaniesz w Słowenii na dłużej. Dzień, może dwa. Zobaczysz. Ja Ci to mówię...

Słowa Cygana nigdy nie są  rzucane na wiatr...

Na skrzyżowaniu podeszła do mnie dziewczyna ubrana w mini- spódniczkę, wysokie kozaki i płaszcz z futerkiem. Klasycznie podrzuca się kilka kilometrów. Nie stanowi dla mnie konkurencji, bo przecież ja jadę do granicy. 
Siadłam na plecaku i zapaliłam Davidoffa. Niechże Cygan przynajmniej w tym ma rację, że zaczęłam je palić w Słowenii...

Dziewczyna złapała samochód. Machnęła ręką.

- Chodź, zmieścimy się obie.

Od słowa do słowa wysiadłyśmy w Ribnicy. Mojca stwierdziła, głosem nie znoszącym sprzeciwu, że nie jadę do Chorwacji. Jest już późno, po piątej i nie ma to najmniejszego sensu. Prześpię się u niej w Kočevlju . Pójdziemy sobie na spacer, pogadamy, a jutro ruszę na Chorwację. 
Cygan miał rację...

Mojca- przeurocza dziewczyna, starsza ode mnie o kilka lat, mieszka razem ze swoim panem i władcą, Davidem. Davida jeszcze nie było w domu. Poszłyśmy na zakupy. Kiedy schodziłyśmy ze schodów, Mojca o coś mnie zapytała. Zrozumiałam tylko "pušiš" i "zelene". Zrozumiałam: czy palę trawę. Wytłumaczyłam grzecznie Mojcy, że ja nie, ale nie przeszkadza mi, jeżeli ktoś pali, byle mi nie śmierdział pod nosem.

- Źle mnie zrozumiałaś!- przeraziła się Mojca- ja się pytałam czy jesz zieleniznę. Am, am, am. Bo my z Davidem jesteśmy wegetarianami...

Popołudniu poszłyśmy na spacer nad jeziorko. Mojca pokazała mi dom, w którym będą z Davidem mieszkać po ślubie. Prześliczna chatynka w wielkim ogrodzie pełnym drzew. 
W ogóle całe Kočevlje to duża wieś na trasie. W centrum są  knajpki, sklepy, piękny kościół. Za blokami zaś wchodzi się od razu do lasu, na łąkach pasą się kózki, owieczki, a w wielkim jeziorze na terenie starej Kopalni pluskają się ryby... Z okien mieszkania rozpościera się widok na rzekę, otoczoną zielonymi drzewami, za nią jaśniejący kościół, a za nimi wzgórza pełne wilków... 
Arkadia?

Mojca ma ogromny plus- mówi tak, że ja ją rozumiem. A jeżeli nie, to postara się wytłumaczyć. Dzięki temu opanowałam podstawy słoweńskiego – wieczorem okazały się niesamowicie przydatne...

Wieczorem był w domu już David. Trzydziestoparoletni, szpakowaty, przystojny mężczyzna – taki z  gatunku romantycznych. Wnet okazało się, że jest młodym poetą słoweńskim. Cały wieczór przegadaliśmy z Mojcą i Davidem o poezji, o której ja przecież nie mam zielonego pojęcia! Jednak naprawdę byłam wzruszona, kiedy David pokazał mi tomiki wierszy Miłosza, Herberta, Szymborskiej... Wszystko oczywiście po słoweńsku. Na pamiątkę dostałam od nich tomik wierszy słoweńskich, serbskich i chorwackich. Wszystko twórczość młodych poetów, w tym wiersze Davida i Mojcy powstałe na stopie w Chorwacji...

David przyniósł do domu młode listki paproci. W pierwszym momencie myślałam, że chcą zasadzić paprotkę, ale wytłumaczyli mi, że to się je... Aż do momentu, kiedy Mojca zaczęła przysmażać listki na patelni, byłam pewna, że sobie ze mnie żartują...  Zrobiła też pyszny kalafior przysmażany na oleju sojowym i jajecznicę na mźce kukurydzianej. Pyszne, ale jakoś takie mało pożywne. Już w Delnicy na autostradzie byłam tak głodna, że zrobiłam sobie kanapki z konserwą.

A skąd wzięłam się w Delnice? Ano stąd, że David cały ranek wisiał na telefonie i coś tam załatwiał. A myśmy sobie z Mojcą gadały. O dwunastej postanowiłam jechać. Mojca z trudem pewnym przetrzymała mnie jeszcze chwilkę... I co się okazało? David cały czas  kombinował samochód od przyjaciół, żeby mnie odwieźć do Chorwacji, bo tu wszędzie szuma (las) i on mi nie pozwoli łapać...

Polskiej prijatelicy, koja nam polepśila dan-  tak brzmi dedykacja na tomiku wierszy. Tylko kto komu polepszył ten dan?...


maj'2002- Kocevje, Slovenija

MOJA TRASA:

[SLO] Ljubljana - Ribnica - Kocevje - Brod na Kupi - [HR] Delnice [98 km]

sobota, 27 kwietnia 2002

W stronę Chorwacji - podróż


Krótka historia o podróży przez Słowację i Węgry. 
Oraz o upierdliwości madziarskich strażników.
Również o tym jak los na drodze niekiedy decyduje za nas...

W poniedziałek upadł z wielkim hukiem wyjazd na Krym z socjologami z Wrocławia. W czwartek okazało się, że również Krzyś, Lesiu i Mazur nie jadą na morze na łódkę. W środku nocy z czwartku na piątek zapadła decyzja: jadę do Chorwacji!!! 

Wszystko zaczęło się w piątek, kiedy stałam na drodze w Spytkowicach. Trochę się ta wyprawa wydawała nierealna i na wariackich papierach. Była już godzina czwarta po południu... Pierwszy TIR był mój. Volvo FH12 z Łotwy. Myślałam, że dojadę nim do granicy i tu moja podróż z Edvardem się skończy, ale mój los autostopowicza zadecydował inaczej. Edvard jechał do Włoch. Nie było się nad czym zastanawiać...

Równo o północy wjechaliśmy na granicę słowacko- Madziarską w Rojke – dokładnie tam, gdzie piliśmy z Rochem kulturalną kawę na niekulturalnej ziemi. Upiornie przystojny Słowak patrząc mi prosto w oczy i opierając łokieć na kolanie Edvarda poinformował nas, że nalepkę mamy już nieważną. Obejmowała jeden dzień, a jest już po dwunastej...

- Ale wjechaliśmy na hranicę o polnoćku-  postarałam się jak najsugestywniej zamrugać rzęsami.

- Dobre.

Po czym nadarzył się Węgier.

- Będzie sztrafa. Macie więcej niż trzeba...

- Ale można mieć 10 ton na oś – zaczął go przekonywać Edvard.

- Jak jest jedna oś. Jak dwie: to wosiem, wosiem.
Edvard oczywiście zapłacił.

Zjedliśmy kolację złożoną z polskiego chleba, łotewskiej kiełbasy i ruskiej wódki, którą hojnie częstował kolega ze drugiego samochodu. Spaliśmy między granicami. Nie chciało mi się wyciągać śpiworka, więc spałam przykryta tylko polarem.

Granicę przejechałam przemycona na tylnim łóżku. Kiedy Edvard poszedł załatwiać wszystko z papierami, spałam snem kamienia łupanego, a Edvard nie chciał mnie a) budzić b) obmacywać w poszukiwaniu paszportu. Jeszcze nie wiedziałam, że brak pieczątki z Rojke tak da mi popalić na słoweńskiej granicy... Tuż przed nią zostawiłam Edvarda. W Słowenii dziś jest święto i TIRy mają zakaz poruszania się w ogóle. Nie dopuszcza się nawet epileptycznych drgawek. No i przełaziłam granicę na piechotę. Okazało się to błędem.

Po pierwsze wpadłam w oko madziarskiemu strażnikowi, używającemu maksimum 10 słów po niemiecku. Pierwsze pytanie jakie usłyszałam brzmiało:

- Wo waren Sie?

Tym mnie ustrzelił. Łatwiej byłoby mi odpowiedzieć na pytanie, gdzie nie byłam.  A cmentarzu, w Hiszpanii, na audiencji u królowej Matki... Z pewnym trudem wytłumaczyłam mu, ze jadę stopem i on się tam zatrzymał...

Przyczepił się, ze nie mam pieczątki z Rojke. Najwyraźniej w świecie chłopcy się sakramencko nudzili. A blondynka z ogromnym plecakiem bez samochodu na przejściu samochodowym, to gratka, która rzadko się zdarza. Stał, trzymając mój paszport i uskuteczniał sobie pogawędkę, co było nieco skomplikowane, gdyż cały czas  używał tego cudownego zdania "Wo waren Sie?") A mnie zegarek tykał tik, tak, tik, tak...

- Tu masz jeszcze cło- powiedział na odchodnym.

No i tu się zaczęła impreza... Celnicy zaprosili mnie do malutkiego obskurnego pokoiku, na wielki stół kazali wywalić wszystko z plecaka.

Nogi się pode mną ugięły.

Na pierwszy ogień poszedł papier toaletowy. Celnicy nic nie powiedzieli, tylko popatrzyli dziwnie. Zaraz po nim chleb, konserwy, kijki do namiotu, moje z przeproszeniem, gacie... każdą sztukę oglądnęli dokładnie, zaglądali za szwy stanikom, rozwijali skarpetki. Na gaciach się skończyło.

- Masz marihuanu, kokainu, heroinu...?- pamiętając historię Jacka pod Skalanką powstrzymałam się od powiedzenia, że cały plecak.

- Mam trzy paczki cigaretów. – na dowód pokazałam napoczęte Sobieskie. Nie obchodziły ich paczki ukryte w plecaku, za to z tej napoczętej, każdy papieros bez mała obwąchali. Celnik burknął coś pod nosem.

- Koteczku,- powiedziałam jadowicie- i tak Cię nie rozumiem.-  po czym wpadłam na genialny, jak się okazało pomysł – czekaj, koteczku, mam tu coś dla Ciebie.

Zawsze jak jadę na Madziary, wożę ze sobą rozmówki polsko- węgierskie. Lektura jest wyjątkowo beznadziejna i nieprzydatna, zakłada bowiem, że wszyscy celnicy są  po polonistyce albo hungarystyce, wyrażają się, a nie mówią, są  przeraźliwie kulturalni i nie czepiają się jak zagraniczny przylepiec.  Czyli są fałszywe z gruntu. Słodcy celnicy rżeli nad rozmówkami dobre dwadzieścia minut, ale cel został osiągnięty: od plecaka się odczepili.

Wbrew ponurym przepowiedniom madziarskiego celnika, granicę słoweńską przeszłam bez zbędnych ekscesów. Jedynym może wartym wspomnienia jest fakt, że kazano mi pokazać pieniądze, które musiałam, wedle przepisu, mieć w określonej (wysokiej) ilości. Sięgnęłam ręka za pasek spodni, bo wszystkie pieniądze mam w tak zwanym nacipniku, schowanym w przeproszeniem, gaciach.
- nie, nie, nie, tylko pieniądze - zaśmiał się strażnik i pół granicy zleciało się oglądać te rewelacje...

Weszłam do Słowenii z zamiarem przejścia tych kilku kilometrów do granicy chorwackiej. Dobry los czuwający nad autostopowiczami, zadecydował oczywiście za mnie. Na pierwszy samochód nawet nie zamachałam. Akosz- Węgier z Budapesztu sam się zatrzymał i zaproponował podwiezienie do Ljubljany.
"Jeżeli los tak chce, to ja z nim walczyć nie będę. Jadę do Ljubljany."- pomyślałam.

Akosz jechał jak szatan. Gnała go miłość,. Jechał do dziewczyny w Ljubljanie, którą poznał na wspinaczce w Paklenicy chorwackiej. Przez ostatnie 50 kilometrów, Akosz nic nie mówił oprócz tego, ze za chwilę zobaczy swoje baby. Smętnie pomyślałam, czy dla mnie też jakiś wariat będzie gnał 500 kilometrów, przez dwie granice?...

Akosz posiadał jedynie wycinek planu Ljubljany z podaną dzielnicą. Trochę opornie szło mu dogadywanie się z Słoweńcami. Mnie szło lepiej. Zwłaszcza, ze jeden "Słoweniec" okazał się Chorwatem. Mimo wszystko język polski jest bardziej zbliżony do chorwackiego czy słoweńskiego niż węgierski.
Mocno po siódmej byłam w Ljubljanie.
"I co dalej z tak pięknie rozpoczętym dniem?..."


maj'2002- Rojke- przejście graniczne SK-HU