poniedziałek, 29 kwietnia 2002

Czarne Davidoffy

Przepowiednia starego Cygana


Gdyby nie Akosz, pewnie nigdy bym tu nie dojechała... 
O pchlim targu w Ljubljanie, Cyganach, Ljubljańskim Hradzie i nade wszystko o wspaniałym pobycie u słoweńskich poetów.

Akosz posiadał jedynie wycinek planu Ljubljany z podaną dzielnicą. Trochę opornie szło mu dogadywanie się z Słoweńcami. Mnie szło lepiej. Zwłaszcza, ze jeden "Słoweniec" okazał się Chorwatem. Mimo wszystko język polski jest bardziej zbliżony do chorwackiego czy słoweńskiego niż węgierski. Mocno po siódmej byłam w Ljubljanie.

"I co dalej z tak pięknie rozpoczętym dniem?..." – pomyślałam i poszłam na piwo. Pani kelnerka dziwnie na mnie popatrzyła i wnet się okazało, że jestem jedyną osobą w knajpie pijącą piwo! I to jeszcze velike! A ja się chciałam wtopić w tłum!!!

Piękny wieczór. Ljubjana oświetlona, przede mną różowy kościół Franciszkanów, za mną cudownie piękny Potrójny Most. Na stole piwo i kisiel, który zrobiłam wyżebrawszy wrzątek od obsługi. Też wariactwo! Kupuję piwo za siedem złotych, a na żarcie nie idę. Twardo rozpuszczam Słodką Chwilę w metalowym kubeczku...

Obudziłam się chyba z zimna. Nawet na pewno z zimna. 
Spałam na podwórzu zamkowym Ljubljańskiego Hradu. Dowlokłam się tam o północy i oczywiście, kiedy podchodziłam pod ten cholerny hrad minęła mnie policja. "fajnie- pomyślałam- za najdalej pół godziny mam na głowie patrol" Czekałam godzinę, aż wszystkie zakochane pary pójdź sobie won. Przez ten czas  ani pół patrolu. Znalazłam sobie rewelacyjne miejsce na podwyższeniu pod murkiem. Ledwo się położyłam - jedzie coś. W pół sekundy wymyśliłam, że czekam na wschód słońca. Jestem znanym polskim fotografem i mam zlecenie, założyłam się z kolegami, że prześpię się na zamku i nie będę się bała. Nie zdążyłam wymyślić nic więcej, to coś zawróciło.
No i zrobiłam idiotyzm- wstałam zobaczyć czy policja. Oczywiście była to policja. Oni tez mnie zobaczyli. Wsteczny i cofamy...

"Kur...."- krzyknęła moja dusza- panowie! Miejcie litość!"

Chłopcy zaczęli jeździć po wszystkich dostępnych dróżkach. Do mnie żadna nie prowadziła, ale gdyby któremuś z nich wpadłoby do łba wyjść z samochodu, miałby mnie na widelcu. 
Nie wpadło. 
Kochani chłopcy. 
Zawsze można liczyć na policję!

Świtkiem-rankiem zameldowałam się w knajpie. Miałam strasznie dużo tolarów, rozmienionych wczoraj w jakimś hotelu, i musiałam je upłynnić, bo nie wiedziałam, kiedy następnym razem będę w Słowenii. Miły chłopak, mówiący po angielsku, pozwolił mi zostawić plecak i ruszyłam na zwiedzanie, na nienasłonecznionym brzegu mostu rozłożył się pchli targ. Raj dla fotografa. Po drugiej stronie wylegli turyści. Wystawiają buzie do słoneczka, pstrykają na prawo i lewo. Na ulicy nie uświadczysz ani kawałeczka papieru, ani jednego niedopałka, nic. Czyściutko, słonecznie, leniwie.

Wyszłam w końcu na drogę. Chciałam już być w Chorwacji. Miałam dużo planów, ale ułożyłam sobie listę celów:

1) sprawdzić się przed egzaminem z chorwackiego
2) Plitvicke jezera
3) kupić słownik
4) Split i Šibenik
5) Srbska Kraina
6) Krka, Zadar, Knin

Żeby zrealizować choć jeden punkt, musiałam się znaleźć w Chorwacji!!!

Tysiąc pięćset metrów, które podobno dzieliło mnie od wylotówki okazało się być piętnastoma kilometrami. Po godzinie nędznego, bezsensownego dreptania asfaltem byłam tak głodna, że postanowiłam zużytkować ostałe tolary. Weszłam do knajpki "Pri Jakatu". 
Pomna centrum zagadałam po angielsku. 
Mur. 
Po niemiecku? 
Mur. 
Zanim zdążyłam zużytkować słaby zresztą chorwacki, przyszła mi z pomocą jedna z klientek. Zamówiłam sobie stek z ziemniakami. Dostałam dwa wielkie kotlety, kupę ziemniaków i sok. Knajpa była klasycznie przydrożna, z rodzaju tych naszych na wsiach, gdzie kawę dostaje się parzoną w szklance bez ucha. Prowadziła ją rodzina cygańska. Cyganie jak Cyganie. Wielce uczynni i sympatyczni. Od właściciela, wielkiego, ciemnego pana, bez zęba na przedzie dostałam w prezencie sok. Bo z Polski, bo mówi po słoweńsku (nie muszę chyba wspominać, że po słoweńsku nie mówię). Poczęstowałam ich moimi Sobieskimi, a na pożegnanie dostałam czarne Davidoffy!!!

- Wypalisz je jeszcze w Słowenii. Mówię Ci.

- skądże. Niemożliwe. Jadę na Chorwację i w Słowenii będę jeszcze kilka godzin.

- Zostaniesz w Słowenii na dłużej. Dzień, może dwa. Zobaczysz. Ja Ci to mówię...

Słowa Cygana nigdy nie są  rzucane na wiatr...

Na skrzyżowaniu podeszła do mnie dziewczyna ubrana w mini- spódniczkę, wysokie kozaki i płaszcz z futerkiem. Klasycznie podrzuca się kilka kilometrów. Nie stanowi dla mnie konkurencji, bo przecież ja jadę do granicy. 
Siadłam na plecaku i zapaliłam Davidoffa. Niechże Cygan przynajmniej w tym ma rację, że zaczęłam je palić w Słowenii...

Dziewczyna złapała samochód. Machnęła ręką.

- Chodź, zmieścimy się obie.

Od słowa do słowa wysiadłyśmy w Ribnicy. Mojca stwierdziła, głosem nie znoszącym sprzeciwu, że nie jadę do Chorwacji. Jest już późno, po piątej i nie ma to najmniejszego sensu. Prześpię się u niej w Kočevlju . Pójdziemy sobie na spacer, pogadamy, a jutro ruszę na Chorwację. 
Cygan miał rację...

Mojca- przeurocza dziewczyna, starsza ode mnie o kilka lat, mieszka razem ze swoim panem i władcą, Davidem. Davida jeszcze nie było w domu. Poszłyśmy na zakupy. Kiedy schodziłyśmy ze schodów, Mojca o coś mnie zapytała. Zrozumiałam tylko "pušiš" i "zelene". Zrozumiałam: czy palę trawę. Wytłumaczyłam grzecznie Mojcy, że ja nie, ale nie przeszkadza mi, jeżeli ktoś pali, byle mi nie śmierdział pod nosem.

- Źle mnie zrozumiałaś!- przeraziła się Mojca- ja się pytałam czy jesz zieleniznę. Am, am, am. Bo my z Davidem jesteśmy wegetarianami...

Popołudniu poszłyśmy na spacer nad jeziorko. Mojca pokazała mi dom, w którym będą z Davidem mieszkać po ślubie. Prześliczna chatynka w wielkim ogrodzie pełnym drzew. 
W ogóle całe Kočevlje to duża wieś na trasie. W centrum są  knajpki, sklepy, piękny kościół. Za blokami zaś wchodzi się od razu do lasu, na łąkach pasą się kózki, owieczki, a w wielkim jeziorze na terenie starej Kopalni pluskają się ryby... Z okien mieszkania rozpościera się widok na rzekę, otoczoną zielonymi drzewami, za nią jaśniejący kościół, a za nimi wzgórza pełne wilków... 
Arkadia?

Mojca ma ogromny plus- mówi tak, że ja ją rozumiem. A jeżeli nie, to postara się wytłumaczyć. Dzięki temu opanowałam podstawy słoweńskiego – wieczorem okazały się niesamowicie przydatne...

Wieczorem był w domu już David. Trzydziestoparoletni, szpakowaty, przystojny mężczyzna – taki z  gatunku romantycznych. Wnet okazało się, że jest młodym poetą słoweńskim. Cały wieczór przegadaliśmy z Mojcą i Davidem o poezji, o której ja przecież nie mam zielonego pojęcia! Jednak naprawdę byłam wzruszona, kiedy David pokazał mi tomiki wierszy Miłosza, Herberta, Szymborskiej... Wszystko oczywiście po słoweńsku. Na pamiątkę dostałam od nich tomik wierszy słoweńskich, serbskich i chorwackich. Wszystko twórczość młodych poetów, w tym wiersze Davida i Mojcy powstałe na stopie w Chorwacji...

David przyniósł do domu młode listki paproci. W pierwszym momencie myślałam, że chcą zasadzić paprotkę, ale wytłumaczyli mi, że to się je... Aż do momentu, kiedy Mojca zaczęła przysmażać listki na patelni, byłam pewna, że sobie ze mnie żartują...  Zrobiła też pyszny kalafior przysmażany na oleju sojowym i jajecznicę na mźce kukurydzianej. Pyszne, ale jakoś takie mało pożywne. Już w Delnicy na autostradzie byłam tak głodna, że zrobiłam sobie kanapki z konserwą.

A skąd wzięłam się w Delnice? Ano stąd, że David cały ranek wisiał na telefonie i coś tam załatwiał. A myśmy sobie z Mojcą gadały. O dwunastej postanowiłam jechać. Mojca z trudem pewnym przetrzymała mnie jeszcze chwilkę... I co się okazało? David cały czas  kombinował samochód od przyjaciół, żeby mnie odwieźć do Chorwacji, bo tu wszędzie szuma (las) i on mi nie pozwoli łapać...

Polskiej prijatelicy, koja nam polepśila dan-  tak brzmi dedykacja na tomiku wierszy. Tylko kto komu polepszył ten dan?...


maj'2002- Kocevje, Slovenija

MOJA TRASA:

[SLO] Ljubljana - Ribnica - Kocevje - Brod na Kupi - [HR] Delnice [98 km]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz