niedziela, 7 lipca 2002

Dwa lata spóźnienia - Autostopem po Mazowszu

Pewnego pięknego czwartkowego (szantowego) wieczoru w Starym Porcie, Bartek z Psiej Wachty gromkim głosem zapowiedział, że w następnym tygodniu koncertu nie budiet, patamu szto chłopcy zostali zaproszeni do Giżycka na festiwal.

A ponieważ akurat miałam tygodniową przerwę między egzaminami, nie zastanawiając się długo znalazłam Giżycko na mapie. W międzyczasie na GG odezwał się Lesiu - dawno niewidziany kolega z serwisu yapowego. Spotkaliśmy się w poniedziałek w miejscu, gdzie droga łódzka trafia Piotrowską- w Rawie Mazowieckiej.
A że ja już wcześniej uknułam chytry plan zwiedzeniowy, Lesiu nie miał wyboru. Na pierwszy ogień poszedł Wyszogród...


Zbyt wolno- Drewniany most w Wyszogrodzie


Okazało się jednak, że jechaliśmy za wolno. Most rozebrano dwa lata temu... Powstał nowy, łączący dwa przeciwległe brzegi Wisły, ale nie jest to już TEN most- NAJDŁUŻSZY DREWNIANY MOST W EUROPIE (Jak wyglądał można zobaczyć tutaj). Z miejsca zrobiłam się zła niebotycznie. Pchaliśmy się tutaj żółtymi drogami, przez jakieś Wiskitki, a mostu nie ma i nie będzie... 

Z drugiej strony ten most był jedyną atrakcją i jedynym pretekstem dla turystów, jadących drogą z Płocka do Warszawy, do odwiedzenia sennego miasteczka. Wyszogród jest tak przeraźliwie senny i leniwy, że na widok dwóch objuczonych postaci nawet bury kundel nie majtnął ogonem, a szczerze wątpię, czy pchła na jego ogonie otworzyła oko...


Chcieliśmy zobaczyć choć resztki mostu i w tym celu udaliśmy się nad Wisłę. Jakaś kobieta siedząca w progu nędznie wyglądajacego domku powiedziała:
- Most jest tu, nad amfiteatrem.

Machnęła ręką w kierunku wybetonowanego placyku 3m x 3m i kilkanaście obskurnych, połamanych ławeczek na zboczu. Kawałki desek ze starego mostu ledwo trzymały się ma metalowych szynach. Wyszogrodzianie używają go jako "molo"- centrum schadzek i punkt widokowy na most. Most nowy, nowoczesny. O starym moście- najdłuższym drewnianym trakcie przez europejską rzekę- nikt już nie wspomina. 

Rozczarowanie?
Ogromne.

Jeszcze większym szokiem była dla mnie informacja, że niestety, ale w miasteczku położonym niecałe 60 kilometrów od stolicy państwa, jest jeszcze dużo domów, które nie mają wody, ani kanalizacji. 
Śmierdzące latryny to nie dziwota na wyszogrodzkiej ulicy.

- Pranie?- pyta- ano robię u teścia na rynku, tam woda jest. A na normalne potrzeby donosimy wodę wiadrami z rynku. Tam jest taki kranik.

Z kranika sączyła się brązowa-żółta ciecz...


Twierdza Modlin

Po długim tuptaniu drogą w poszukiwaniu wylotówki na Serock, która według mapy "gdzieś tu powinna być...", Leszek się zdenerwował.
- Machamy, bo mam dość.
Trafił akurat na moment, kiedy Jarek wracał do domu od dziewczyny.

- Mogę was podrzucić do Modlina. Wylotówka jest w Starym Modlinie, ale mogę was wziąć do twierdzy. 


Nawet nie popatrzyliśmy się z Leszkiem na siebie. Decyzja została podjęta. Rozłożyliśmy namiot w środku fortyfikacji z 1811 roku. Napoleon zbudował, Rosjanie przejęli, my wykorzystaliśmy. Jarek okazał się przemiłym chłopakiem, zagubionym nieco w w miejscowości stricte wojskowej, gdzie jedynymi młodymi byli chłopcy z band. Brat Jarka jest policjantem, wujek pracuje w Centralnym Urzędzie Śledczym, jako obywatel skoligacony z wymiarem sprawiedliwości nie ma w tej mieścinie znajomych. Stanowiliśmy dla niego żywą atrakcję turystyczną, symbol wolności i w ogóle cudo. Wino przywiezione przez Leszka rozluźniło atmosferę do końca. Siedzieliśmy przy blasku niemrawego ognisko długo w noc.

Nie wiem jakim cudem wstaliśmy rankiem. Czekaliśmy na Jarka dwie godziny, ale się nie doczekaliśmy. Zamiast niego przyszła wycieczka ze starym przewodnikiem, który najwyraźniej był mocno przewrażliwiony. Butelki i śmieci były już ładnie spakowane, ślad po ognisku zasłonięty trawą i jedynym śladem naszej bytności była nieco wygnieciona łąka. Przewodnik jednak najwyraźniej nas obarczał winą za napisy graffiti i poniszczone mury. Dzieciom zabroniono się odzywać do podejrzanych.

Kiedy poszliśmy do centrum Modlina, aby spisać sobie adres Jarka, Jarek właśnie wychodził z domu. Miał ponad dwie godziny wolnego. No to:
Plecaki na plecy, latarki w ręce...

Ruszyliśmy w kurs po lochach. Większość przejść została zasypana przez wojsko, bo za często odbywały się tam imprezy pijackie. Pod wpływem ciężko trafić do własnego domu, a co dopiero wyjść z lochów... Jarek znał niektóre przejścia, więc wszedłwszy w jeden korytarz, wyszliśmy z drugiej strony mieściny...

Sam Modlin jest typową wojskową miejscowością. Szare nieciekawe budynki wśród brukowanych ulic. Ostatnio pokryli je nową kostką brukową. Na koszt Niemców. Powiadają, że za to Niemcy wymogli na władzach Modlina brak oznaczenia cmentarza żydowskiego. Więcej- na tym cmentarzu nie ma ani jednej macewy. Przewodnicy oprowadzający wycieczki nawet o nim nie wspominają...

Najdłuższy rynek Europy- Pułtusk

Kolejny przystanek- PUŁTUSK. 
Szczerze mówiąc, nic ciekawego. Rozłożony na skraju Puszczy Białej, przy ujściu małej rzeczki Pełty do Narwi, w przewodnikach wyróżnia się informacją, że posiada najdłuższy, bo 400-metrowy rynek w Europie. Rynek robi wrażenie ogromne. Połowa, wraz z domem Polonii, wygląda jakby właśnie wyszedł spod ręki konserwatora. 
Druga połowa...

No cóż, na drugiej stronie rynku rozłożył się obskurny targ, żywcem wyciągnięty z czasów PRL-u. Plecaki zostawiliśmy na pobliskim komisariacie i poszliśmy do zameczku. Malutki, kiczowaty, ale pod nim jakiś starszy pan miał warsztat, w którym wyrabiał gliniane garnki z herbem Pułtuska.

Jednak Pułtusk nie zrobił na nas takiego wrażenia, abyśmy mieli zostać dłużej niż na szybkie zwiedzenie ryneczku i zjedzenie dwóch niedobrych hamburgerów. Upał trwający od początku podróży sprawił, że jednomyślnie zadecydowaliśmy zmienić trasę. Po raz kolejny zrezygnowałam z odwiedzin Tatarów pod Białymstokiem na rzecz... jeziora...

Harcerze; nie-harcerze

Łapał Leszek. 

Zdecydowanie lepiej mu szło. Każdy samochód, którym chciałam pojechać, na jedno skinienie Leszka zatrzymywał się z piskiem opon. Gdzieś za Ostrołęką zatrzymał się Ford Modeno, z przesympatycznym Pawłem w środku. Paweł jechał nad jezioro Dobskie, a że z pochodzenia, wykształcenia i powołania był harcerzem, zawiózł nas do Doby, bo tam dziko i bez turystów. Po drodze kiwnął ręką w prawą stronę
- Przejdziecie dosłownie kawałeczek tą  drogą. Na tej górce jest mauzoleum- grobowiec właścicieli tych ziem. Mauzoleum jest zniszczone, ale prowadzi tam piękna aleja drzew...

Nad jeziorem Dobskim okazało się, że są tylko dwa wejścia do wody. Jedno zajęte było przez miejscowych wędkarzy, zajmujących się bardziej alkoholem, niż rybami, a nad drugim- szerokim i wygodnym- rozłożył się obóz. Leszek, jako stary wyjadacz harcerski, podszedł do wachty.

- Czuwaj! jeżeli jest to obóz harcerski. Czy można rozmawiać z drużynowym?

10-letni może, chłopczyk zamiótł brudnymi nogami i pobiegł, wzniecając kurz na drodze. Okazało się, że jest to obóz katolicki dla dzieci z biednych rodzin śląskich. Młodzi księża nie zdecydowali się jednak na przyjęcie na teren obozu dwójki autostopowiczów. Szczerze mówiąc, słysząc to co działo się w nocy, w ogóle im się nie dziwię. Wyciągnęli jednak pomocną rękę. Obiecali nam dzbanek wrzątku i obronę w razie nocnego ataku miejscowej ludności. Rozłożyliśmy się może 200 metrów od obozu na górce. Leszek poszedł po wodę, a ja zaczęłam karczować pokrzywy. Chyba w całym moim życiu turystycznym nie rozkładałam namiotu na takiej plątaninie gałęzi, krzaków i chwastów. Takie schowanie pomogło nam w nocy, kiedy zaczęła się codzienna impreza miejscowych chuliganów. Bluzgi, jakie biegły w kierunku obozu, mogły hipopotama wyprowadzić z równowagi. 

"Urocze" kucharki...

Zgodnie z zapowiedziami w TVN, słońce wywlokło nas rankiem z namiotu. Spoceni i brudni, po Wyszogrodzie i Pułtusku, wleźliśmy na teren obozu i od razu podeszliśmy do jego serca- namiotu kuchennego. Dwie Ślązaczki obierały ziemniaki. Poprosiliśmy o wrzątek.

Zanim zdążyłam wyciągnąć z plecaka herbatę, woda w menażkach nabrała koloru brązowawego. Wczoraj w nich była kaszka i zupka... Kucharki uderzyły w krzyk.
- Trzeba było powiedzieć, ze chcecie herbatę. Proszę to wylać!!!!

- Ale...

- Nie ma ale! Proszę to wylać!!!

Dostaliśmy herbatę z cukrem i kanapki. Przy czym nie zostały nam wręczone z tradycyjnym turystycznym zdaniem "zostało nam ze śniadania, jak chcecie to możecie zjeść", tylko Panie walnęły talerzem z kanapkami o stół i powiedziały podniesionym głosem

- Proszę to zjeść!!!

Full service! Ale nad jezioro nas nie puściły, bo nie było księdza kapelana...

Piękna Aleja Drzew

Grzeszne ciałka zamoczyliśmy w wodzie dopiero po godzinie marszu przez pola. Orzeźwiająca kąpiel przywróciła nam przytomność umysłu. W porę przypomnieliśmy sobie o mauzoleum.

Skręciliśmy w dróżkę w las i z miejsca zaczęliśmy oganiać się od gzów. Cięły z podziwu godnym zapałem. <br />Idziemy i idziemy. <br />Idziemy i idziemy. Mijamy tabliczkę "Zakaz wstępu" i idziemy dalej. Mauzoleum nie ma. Po prawej jeziorko. Ukryte w lesie, z rzęsą na powierzchni. Z zielonej łąki wystają suche kikuty.

- Może skręcimy? Ono miało być na górce.

Półtorej godziny chodziliśmy po lesie. Przełażąc przez młodniki, ocierając się o pnie sosen. Spacer był piękny, ale mauzoleum jak nie było, tak nie ma.<br />

- Kasiek, wracamy. Nie ma go. Może się Pawłowi coś pomyliło, a może skręciliśmy nie w tą ścieżkę.
Kiedy byliśmy trzysta metrów od asfaltu, Leszek nagle powiedział
- Kasia, a to nie to?

Oganiając się od gzów, nie zauważyliśmy zielonego sklepienia lip. Aleja rzeczywiście okazała się przepiękna, natomiast samo mauzoleum kompletnie zrujnowane. Brak dachu, poobijane ściany. Niezbyt pocieszający widok. 

"Dziki" półwysep Fuleda

Szliśmy po asfalcie do Kamionek z pieśnią na ustach. Nie jest to żadna przenośnia. Uczepiła się nas szanta "Zrobię małe baby Juliannie" i całą drogę płoszyliśmy zające i inną zwierzynę swoim wyciem. Nie wychodziła nam z głów, aż do półwyspu Fuleda. To Leszek wynalazł na mapie ten "dziki półwysep". 

Na nocleg wybraliśmy krzaki na końcu półwyspu. Ale okazało się, że to jednak Mazury. Pani, do której poszliśmy po wodę, suchym głosem powiadomiła nas, że to jest teren prywatny, należy do jej syna i nie ma tu miejsca na dwójkę włóczykijów. Mało tego: Do brzegu dobili żeglarze z małym woreczkiem śmieci. Po długich bojach pani pozwoliła im wyrzucić go do PRYWATNEGO kontenera. Nie lubimy się pchać tam, gdzie nas nie chcą. Wróciliśmy więc do Kamionek, gdzie w ramach odreagowania poszliśmy do knajpy. 

Kuba, Michał i dziewczyny

Kilka godzin siedzieliśmy w towarzystwie Kuby i Michała oraz dwóch dziewczyn. Towarzystwo okazało się przemiłe, w całości pochodziło z Jeleniej Góry, a Kuba studiował kulturoznawstwo w Warszawie. Zaczęło się robić ciemno. Dziewczęta zmęczone i upojone mocnym piwem poszły do domu, to znaczy do namiotu, a chłopcy zostali jeszcze z nami.

W końcu, mocno po północy zameldowaliśmy się z Leszkiem w krzakach za przystankiem. Nie zdążyliśmy jeszcze dobrze zasnąć, kiedy wrócił do nas Kuba.

- nie widzieliście może plecaka? Tam była cała nasza forsa na wyjazd i dokumenty...

Na całe szczęście rzucił mi się w oczy jeszcze za jasności. Umówiliśmy się na ewentualne widzenie na szantach w Giżycku.

Pół roku później stojąc na podwórku budynku Etnologii, gdzie właśnie rozpoczęłam studia, podszedł do mnie facet i powiedział 
- hej, nie masz może papierosa dla starego znajomego? Nie musiałam się obracać, wiedziałam, że to Kuba... 

Wrocław-  wrzesień'2002 

NASZA TRASA AUTOSTOPOWO-PIESZA:
Kraków- Częstochowa- Piotrków Trybunalski- Rawa Mazowiecka- Mszczonów- Żyrardów- Sochaczew- Wyszogród- Zakroczym- Nowy Dwór Mazowiecki- Kikoły- Serock- Pułtusk- Różan-  Ostrołęka- Myszyniec- Ruciane Nida- Mikołajki- Ryn-  Giżycko- Doba- Dziwiszewo- Kamionki- Fuleda- Fuledzki Róg- Fuleda- Guty- Kamionki- Guty- Giżycko.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz