piątek, 31 października 2014

Przecław z Pogorzeli - biskup wrocławski

Przecław z Pogorzeli, Preczlaw von Pogarell (ur. 5 maja ok. 1310 r., zm. w nocy z 5 na 6 kwietnia 1376 r. w Otmuchowie), śląski duchowny katolickibiskup wrocławski w latach 1342-1376.
/tekst i zdjęcie nagrobka pochodzi z Wikipedii/

Przecław z Pogorzeli pochodził z rodu panów z Pogorzeli. Był synem Bogusza z Michałowa i Pogorzeli, wiązany również z Owiesnem kołoDzierżoniowa. Miał starsze rodzeństwo: Henryka, Boguszkę i Mirzana oraz młodszego brata Guntera. Po raz pierwszy został wymieniony 14 kwietnia 1329 r. jako kanonik wrocławski. Po 29 lipca 1336 r. wyjechał na studia do Bolonii. 5 maja 1341 r. kapituła wybrała go na biskupa jako kandydata popieranego przez Luksemburgów, a wbrew naciskom polskim. Z powodu sprzeciwu arcybiskupa gnieźnieńskiego Janisława musiał osobiście pojechać do Awinionu po zatwierdzenie papieskie. Bulla konfirmacyjna została wydana w Awinionie 28 stycznia 1342 r., 17 marca 1342 r. także w Awinionie Przecław został wyświęcony na biskupa.
Przecław z Pogorzeli jako biskup wrocławski wspierał politykę Luksemburgów. Otworzył zamki biskupie wojskom czeskim, a króla Jana Luksemburskiego zwolnił od kar kościelnych. Za jego pontyfikatu Karol IV zatwierdził wszystkie przywileje nadane kościołowi wrocławskiemu od czasów Henryka Brodatego oraz przyrzekł bronić praw, swobód i mienia osób duchownych. Zwrócił też zamek milicki, który biskup przekazał później kapitule katedralnej. 
W okresie jego panowania doszło w kościele św. Wojciecha do pojednania biskupa z wrocławską radą miejską. Przeciwstawił się jednak dyplomacji luksemburskiej, która usiłowała włączyć biskupstwo wrocławskie do nowo utworzonej metropolii w Pradze
Od księcia Bolesława III kupił w 1344 r. Grodków
W latach następnych nabył kilka zamków między innymi w Paczkowie, powiększając obszar księstwa biskupiego. W 1358 r. został zmuszony do zakupu zamku w Žulovej. W celu zebrania niezbędnych do tego celu środków sprzedał kasztelanię milicką księciu oleśnickiemu Konradowi I. Nie szczędził wydatków na wyposażenie i przyozdobienie wrocławskiej katedry. Dziełem biskupa Przecława było ukończenie budowy gotyckiej katedry oraz wzniesienie od strony wschodniej Kaplicy Mariackiej. W diecezji biskup wprowadził świętośw. Jadwigi. W Nysie ufundował dwa przytułki: św. Józefa dla mężczyzn i św. Barbary dla kobiet. Za jego rządów na terenie diecezji wrocławskiej osiedlili się karmelicikartuzi i paulini, którzy przyczyniali się swoją pracą do podniesienia poziomu życia religijnego wśród wiernych. W Brzegu książę Ludwik I ufundował w 1368 r. kolegiatę św. Jadwigi przy kaplicy zamkowej, a jego brat, Wacław I założył w 1354 r. w Legnicy kolegiatę Bożego Grobu. Wspólnie zaś założyli w Legnicy klasztor dla benedyktynek w 1348 r. W listopadzie 1351 r. we Wrocławiu spotkali sięcesarz Karol IV Luksemburski i Kazimierz Wielki. Na pamiątkę tego spotkania został wzniesiony kościół św. StanisławaWacława i Doroty, przy którym Karol IV dał początek klasztorowiaugustianów-eremitów.
Czas rządów Przecława z Pogorzeli to w historiografii kościelnej „złoty wiek” biskupstwa wrocławskiego. Biskup został pochowany w Kaplicy Mariackiej, przy katedrze wrocławskiej, gdzie znajduje się jego marmurowy sarkofag.

=======================================================
Pogorzela

Miejscowość została wymieniona w zlatynizowanej, staropolskiej formie Pogrella w łacińskim dokumencie wydanym w 1273 roku w Pogorzeli. 
Według rejestru Narodowego Instytutu Dziedzictwa na listę zabytków wpisane są[2]:

  • kościół par. pw. Najśw. Serca Jezusa, z poł. XIV w., XVII w., XVIII w., z zachowanymi freskami
  • szkoła, z pocz. XIX w.
  • zajazd, z XIX w., nie istnieje
  • dom nr 77, z 1845 r.
  • dom nr 78, z poł. XIX w.
  • dom nr 92, z poł. XIX w.
  • dom nr 93, z 1833 r.
  • dawna kuźnia, z 1836 r.

czwartek, 25 września 2014

Ruislip - the church in West London


The Norman lord, Ernulf de Hesdin, granted the manor of Ruislip and probably its church to the Benedictine monks of Le Bec-Hellouin in 1087. Officials administering this alien priory’s English lands had a small chapel at Manor Farm. Bec’s prestige and a population increase apparently caused the church’s enlargement, but later heavy taxation of alien priories brought about disrepair and confiscation. By 1422, John, Duke of Bedford granted the church’s income to the Dean and Canons of Windsor, who continue to appoint the vicar.




Medieval features survive, notably wall-paintings, two piscinas, a priest’s door and two wooden chests. 15C expansion included a north vestry (demolished) and a tower with later bell-chamber currently housing eight bells and a 19C clock. There are 15C and 16C references to chantry priests. Furnishings include monumental brasses, linenfold panelling, 17C pulpit and livery cupboard, wall monuments and funeral hatchments. The stained glass windows are of 19C and 20C.



Around 1870, Sir Gilbert Scott and Ewan Christian restored the church. A west porch and two lych-gates were added, followed by a 20C vestry, sacristy and hall. The larger former parish is now sub-divided.

niedziela, 14 września 2014

Z widokiem na Parlament

 Każdy ma jakiegoś bzika... Mnie odpaliło ostatnio na punkcie keszowania. Jest to wybitnie fantastyczna gra, w której absolutnie każdy może brać udział. Warunków nie ma, aczkolwiek dobrze jest mieć dostęp do internetu:) Przydaje się również GPS - aczkolwiek są i tacy, którzy i bez tych udogodnień dają radę perfekcyjnie.


W związku z wymienionym powyżej bzikiem, zamiast pójść po pracy prosto do domu, jak pan Bóg przykazał, potupałam sobie wzdłuż Albert Enbankment, za którym pluskała sobie Tamiza... Kesz po którego się wybrałam, opisany został jako "najpiękniejszy widok na parlament - uwielbiam to miejsce". Keszerka, która ten miły kesz założyła, porusza sie na wózku inwalidzkim, prowadzona przez przyjaciela, ślicznego Goldena. Fakt braku pełnej sprawności fizycznej założycielki nie powinien mieć znaczenia, ale ma. Ma - bo oznacza że nie musisz się wspinać po drzewach, być w pełni sprawności fizycznej, posługiwać się 10 językami i mieć opanowany komputer. Nie musisz. Wystarczy że chcesz.


Widok na Parlament jest rzeczywiście oszałamiający.... Szczególnie nocą.
W dzień zapewne jest szaroburo - jak to w Londynie.
Ale nocą - Parlament, niedaleko świecąca tarcza Big Bena, a z drugiej strony City i nowoczesne budynki, w których prowadzi się biznesy.

Keszyk został namierzony i podjęty nie bez trudu - niby banalna lokalizacja, niby wiadomo gdzie jest. Niby wiadomo, że MUSI być magnetykiem i MUSI być przyczepiony z tyłu takiej wielkiej, czarnej metalowej skrzynki, której przeznaczenia jeszcze nie pojęłam (pewnie jakajsik tam elektryka, obca mej duszy). Fajnie - tylko go znajdź! 15 minut macania, szukania, oglądania...

Któryś raz w Londynie przebiegło mi przez głowę, że terroryści w tym mieście mają naprawdę ułatwione zadanie. W Polsce by mnie zaraz jakiś miły policjant shaltował z zapytaniem "a czego Pani tu właściwie szuka?". Tak jak kolegę mojej siostry (też keszera jak się okazuje), który z obłędem w oku obmacywał Mickiewicza czy innego Jagiełłę pod szatą. Ale to tak nawiasem.

piątek, 6 czerwca 2014

Na początku było metro....

 Lat temu... dawno...

Wykopano pierwsze tunele, potem stacje. Niektóre mają po dwa poziomy, dla łatwiejszej komunikacji. Poszczególne stacje połączono chodnikami i przejściami podziemnymi, dzięki czemu przejście między poszczególnymi liniami metra stanowi miętę z bubrem...
Do stacji doprowadzono schody, windy i schody ruchome. Kiedy wszystko było gotowe i działało prawie bezbłędnie, całą konstrukcję przysypano ziemią i na tym wybudowano miasto. Londyn.



Tak powinna wyglądać historia londyńskiego metra.

Tak jednak nie było. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że na początku było metro.... takiej organizacji jak tutaj, nie można spotkać nigdzie indziej. Poszczególne linie są połączone ze sobą w sposób lepszy od pajęczej sieci. Podróżowanie metrem i koleją to tutaj czysta przyjemność. Problem polega tylko na koszcie transportu, który jest kosmicznie wysoki. Jednakże, jeśli coś jest dobre, należy za to zapłacić:) Ale to na marginesie....

Londyńskie metro jest największym metrem na świecie i wcale nie dziwi, że podróżuje nim codziennie ok 3 milionów podróżnych. Nie ma lepszej, szybszej i mniej awaryjnej metody podróżowania po Londynie. Przykładowo - podróż z III strefy do London Bridge zajmuje... 12 minut. Autobusem można jechać godzinę, ale tylko kiedy nie ma korków. O samochodzie, w Londynie właściwie można zapomnieć.

Są chyba tylko dwa minusy - jedno to upał podziemny. Polscy dziennikarze z polskiej gazety w Londynie lubują się w nagłówkach typu "Piekło w londyńskim metrze"... Nie byłam w piekle - jeszcze. Ale sądzę że temperatura może być podobna.... Na zewnatrz chłód i wiatr, a w metrze? Karaiby, panie,.... właściwie można by było podróżować w dwóch strojach - jeden na zewnątrz, drugi do metra. Chociaż w tunelach łączących poszczególne perony panuje temperatura z gatunku przyjemnych....



Co ciekawe - rozsuwane drzwi w metrze, zastosowane już w 1921 roku (nieco ponad 10 lat przed zamontowaniem uchwytów dla osób podróżujących na stojąco - co niewątpliwie oznacza, że wcześniej nie było potrzeby stać - zapewne podróżnych było duuużo mniej... ), otwierają się równocześnie z szklanymi (bądz z plexi) drzwiami, w ścianie oddzielającej peron od torów. Do tej pory nie mam pojęcia, jak taka koordynacja jest możliwa. Pociąg zatrzymuje się w konkretnym miejscu, gdzie drzwi pociągu idealnie pokrywają przesuwne drzwi w ścianie. Tu tkwi jakaś tajemnica techniczna, której swoim umysłem humanistycznym objąć nie mogę.
Wygląda to tak, jakby pociąg jechał, powoli hamował, a potem niewidoczne ręce  zatrzymywały go w konkretnym miejscu - jakiś stoper czy co? Ani milimetra dalej czy bliżej. I nie ma żadnego zatrzymywania się i cofania do odpowiedniego miejsca. przód, tył. Motorniczy zatrzymuje pociąg w konkretnym miejscu od pierwszego kopa. Nawet nie potrafię tej zawiłości technicznej dokładnie wytłumaczyć, a co dopiero pojąć.



Niewiele się pomyliłam, myśląc, że metro ma dwa poziomy. Generalnie - nieco ponad połowa linii metra (UNDERGROUND - czyli pod ziemią...) sunie torami NAD ziemią. Ale to tak na marginesie. To co pod ziemią dzieli się na dwie strefy. Jedna płyciutka: (sub-surface), na głębokości ok. 5 metrów pod poziomem ziemi. Oba tory położone są w jednym tunelu.
Stoisz sobie zatem, drogi podróżny, na peronie Jubilee Lane na stacji London Bridge...  O! przyjechał pociąg do Stradford. Ale przecież chciałeś jechać w drigą stronę. No to siup - po prostu się odwracasz i już jesteś na drugim peronie. 

Gorzej, jeśli jedziesz tzw. deep line. Aaa tu tak łatwo nie jest...


Po pierwsze jesteś 20 metrów pod ziemią (to właśnie te pociągi, w których atakuje Cię upał. Nawet w zimie). Ponoć tory drążono za pomocą specjalnego sprzętu - ktoś coś mówił o jakiejś tarczy, ale wg mnie to musiała być mega wiertarka.... Od tych linii metro londyńskie wzięło swoją nazwę - Tube. Tunele mają bowiem charakterystyczny półkolisty kształt. Jak rura.

Żeby przejść na inny tor, peron czy stację , musisz opuścić ten na którym jesteś - czyli prawdopodobnie musisz się wydostać na górę i znów w dół. Brzmi okropnie?

Tylko, że komunikacja między peronami i stacjami jest taka, ze nie zauważa się w ogóle jakichkolwiek niedogodności. Większość sprzętu  jest zelektryfikowana i ruchoma. Część nie. Ale żeby się zgubić pod ziemią to trzeba albo nie patrzeć w ogóle albo spać na stojąco. Bo nawet jeśli nie umiesz czytać, to kolory oznaczające poszczególne linie atakują Cię ze wszystkich stron (w wagonach metra nawet uchwyty są tego samego koloru co barwa danej linii). 

Drugi minus, choć niewielki, to możliwość ataków terrorystycznych. Dlaczego niewielki?- dlatego bo atak terrorystyczny może nastąpić wszędzie, choć Londyn jest dość narażony. Ze względu na ogromną liczbę imigrantów i mnóstwo odmian różnych religii. A pod ziemią się łatwiej wybucha niż nad ziemią. Ponoć:)
Prawdopodobnie jednak terroryści o tym nie wiedzą, bo oprócz kilkukrotnych ataków IRA, metro londyńskie było miejscem ataku terrorystycznego w 2005 roku (dwukrotnie). Osobiście uważam, że jak na tak długi życiorys metra i ilość ludności przeróżnych religii i narodowości, nie jest to jakaś oszałamiająca liczba.
Aczkolwiek - drodzy terroryści, nie czujcie się wywołani do odpowiedzi... Proszę.



Historia metra londyńskiego w wikipedii:

http://www.londontransport.info/ - london transport info

https://www.tfl.gov.uk/cdn/static/cms/documents/standard-tube-map.pdf - standard tube map

A tutaj znajdziecie nazwy i kolory linii londyńskiego metra (źródło Wikipedia)

  • Bakerloo Line - brązowy

  • Central Line - czerwony 

  • Circle Line - żółta 

  • District Line - zielony 
  • Hammersmith & City Line Różowy
  • Jubilee Line Srebrny
  • Metropolitan Line Purpurowy
  • Northern Line Czarny
  • Piccadilly line Ciemnoniebieski
  • Victoria Line Jasnoniebieski
  • Waterloo & City line4 Morski

piątek, 2 maja 2014

Oda do niejedzenia...

Nie spodziewałam się, że kiedykolwiek ograniczę palenie. 
Nie żebym musiała, chciała czy ktoś mnie namawiał (to ostatnie powoduje wzrost ilości wypalanych papierosów. Nienawidzę nacisków), tak ot po prostu samo mi się ograniczyło. I to dość znacznie.
Jasnym jest, ze głównym motywem są finanse - nie czarujmy się. Moja centusiowata dusza gwałtownie wzdraga się przed wydawaniem 30-35 złociszy na paczkę fajek. W przeliczeniu to wychodzi właśnie tyle. Tylko, że... no właśnie. Są to niecałe dwie godziny pracy za minimalną płacę. Czyli na polskie warunki wychodzi podobnie - ok. 10 zł. 
Dostęp do papierosów jest utrudniony, ale to ze względu na zakwaterowanie na zadupiu. W MObile shopie są co prawda papierosy, ale mam wewnętrzne opory przed zakupem tychże u chłopaczka na oko dwunastoletniego. Pomaga chłopak mamie, co się wybitnie chwali i mam wewnętrzny opór przed zakupem szkodliwych dla zdrowia, generujących okropny nałóg, fajek.
W każdym razie - troche niezależnie ode mnie, niemniej jednak ograniczyłam papierosy. Chciałoby się powiedzieć - fajnie. Ale minusy są ogromne. Przede wszystkim wyostrzył mi się węch. A zmysł powonienia, pracując w kuchni angielskiej, to jest coś co chciałoby się mieć w zaniku.
To ich jedzenie nieprawdopodobnie śmierdzi.
Mam nieodparte wrażenie, że mają wyśmienite produkty, tylko psują je w trakcie przygotowania.
Oczywistym jest, że każdy ANglik zaprzeczy i zada pytanie o nasze ogórki kiszone. Lub o kiszone śledzie w Szwecji. Ja rozumiem , że każda nacja ma swoje smaki i wonie. I skoro przyjechałam z własnej woli do tego kraju to muszę się z ich róznorodnością pogodzić. Niemniej jednak tzw. Fish Pie - czyli gotowana ryba w koszmarnie śmierdzącym cieście (które tak naprawdę sprawia wrażenie niedogotowanego), to jest masakra dla mojego nosa.
Z rzeczy nadających się do jedzenia, wg mnie rzecz jasna, rządzą, nazwijmy to, zapiekanki. Zapiekanka jako taka nie jest tu słowem właściwym - na wszelakich potykaczach można przeczytać "PIES", co niekobniecznie oznacza jedzenie chińskie, a "a pie" czyli ciasto z farszem - typowo angielskie jedzonko. Może być wspomniany fish pie (nie do zjedzenia dla mnie), chicken pie i inne "paje":)


CDN....

wtorek, 15 kwietnia 2014

Jak trzynasty Apostoł... na zakupy do Settle

Tekst pochodzi z bloga emigracyjnego http://muwit-na-emigracji.blogspot.co.uk/

Kto oglądał "Dogmę", ten kojarzy z pewnością postać trzynastego Apostoła - postać usuniętą, z późniejszych przekazów, gdyż był on Murzynem. Co prawda, jak twierdzi, Jezus też był Murzynem, ale łatwo wybielić syna bożego, a jeden apostoł więcej czy mniej...
Tenże, wspomniany wyżej, trzynasty Apostoł objawił mi się dzisiaj podczas wycieczki do Settle. Nie, nie miałam widzenia:) Przypomniała mi się scena z tego filmu, kiedy auto, którym podróżowali bohaterowie, uległo zespsuciu. Trzynasty Apostoł (który właśnie w tym momencie się pojawił w filmie) stwierdził beztrosko, że do miasta jest tylko kilkadziesiąt mil, a przecież oni z Nauczycielem wszędzie chodzili na piechotę.
Pierwsza moja myśl, kiedy wybierałam się do Settle na zakupy dotyczyła właśnie Dogmy i Trzynastego Apostoła.

Druga moja myśl dotyczyła czasów mocno późniejszych, aczkolwiek z punktu widzenia XXI wieku, wszechobecnego internetu, pociągów i informacji biegnącej przez świat szybciej niż myśl, jednak odległych.
Dotyczyła mianowicie różnic kulturowych i wpływów sąsiadów na życie wsi. Takie np Sromowce Wyżne. Teoretycznie do Krościenka - jedyne 10 km, ale przez góry. Łatwiej było mieszkańcom przedostać się przez Dunajec do nieodległego Czerwonego Klasztoru - stąd dość liczne wpływy słowackie na kulturę ludową Górali spod Pienin. Na targ wybierali się do Lubovli, a nie do Nowego Targu.
Tak jest i tutaj - to znaczy było, przed erą ogólnie dostępnych samochodów, pociągów (jeżdżących z częstotliwością podobną do busów w nasze, polskie Beskidy). 


Z Horton in Ribbesdale do Settle jest około sześciu mil. Teoretycznie nie jest to daleko (około ośmiu kilometrów). W praktyce - cóż... bądźmy szczerzy, moja kondycja odbiegła gdzieś daleko, dawno temu i nie jestem przyzwyczajona do łażenia na piechotę do sklepu. To znaczy może i jestem, tylko że ten sklep zazwyczaj był odległy o jakieś 300 metrów, a najczęściej wystarczyło zejść po schodach. Nawet jak mieszkałam na wsi, to do sklepu jeździło się samochodem (4,5 km) - tyle, że tutaj na razie nie mam samochodu:)
Pomimo, że Ryan mi zapowiedział, że "car is a must" czyli generalnie bez samochodu nie ujedzie. 
Na razie ujedzie, bo na razie mi się wybitnie podoba opcja łażenia przez góry do sklepu. Lub ostatecznie łapanie stopa - jak za starych dobrych czasów. 

A autostop tu to marzenie. NIe wiem jak w całej Anglii, ale wydostać się z Horton in Ribbesdale to pikuś z pietruszką - być może dlatego, że do pobliskiego kamieniołomu jeżdżą ciężarówki - trzy razy dziennie jeździ taki miły Włoch. Więc wydostać się to nem problem. Problem z dostaniem się do... 

Bo tu każdy wie, co to znaczy leźć na piechotę do sklepu. Zatem, jeśli jedzie trzy mile, to podrzuci Cię pod hotel - inna sytuacja mi się tu jeszcze nie zdarzyła. 
Jest to dla mnie (ale ponoć jestem dziwna) trochę krępujące, bo doskonale wiem, że nikt mnie nie wysadzi w Steinford, tylko każdy podrzuci pod dom. Bo tu każdy lokalny, kazdy złaził te góry na dziesiątą stronę. Każdy niejeden raz utknął gdzieś po drodze bez nadziei na pociąg, czy autobus.

W tamtą stronę było cudownie - przelazłam sobie góreckami, wśród czegoś co chyba można nazwać połoninami. Nad Steinford spotkałam pierwsze krowy i konie. Może niekoniecznie dzikie i może niekoniecznie Hucuły, ale hucułopodobne. Co ja sie namęczyłam, żeby zrobić zdjęcie, takie jak niegdyś pojawiło się w Bieszczadzkim albumie Ety Zaręby. Koń widziany od tyłu (kasztan z czarnym ogonem, zwisającym idealnie wzdłuż kończyn dolnych) w otoczeniu złotorudych, jesiennych liści. Nie chciałam robić kopii, tylko podobne zdjęcie, powiedzmy, że inspirowane. 
Nie ma siły - koń macha ogonem i jedyne na czym się skupiam to to, żeby jednak na zdjęciu nie było widać podogonia:) Pomijając fakt braku jesiennych krajobrazów i maści konia, który raczej do srokacza podobnym jest, niż do kasztana, to największy problem miałam z ustawieniem - co podeszłam na odpowiednią odległość, koń myk - myk dwa kroki w bok i ustawia się bokiem. No to ja z drugiej strony. No to koń: myk-myk i trzy kroki w lewo. No to ja z trzeciej strony. A koń: myk-myk...
Nie wiem ile czasu tam spędziłam, ale zaniepokoiłam się w końcu że mi sklepy w Settle zamkną.
Zakończyłam spotkanie z koniem, ale jeszcze wrócę. Jak mi się zapasy skończą i znowu trzeba będzie pomykać do najbliższego sklepu odległego o 10 mil...

wtorek, 8 kwietnia 2014

Wiatr urywa głowę...

W pierwszym dniu pobytu w Horton in Ribbesdale miałam sobie pójść jedynie zobaczyć wioseczkę. Taki orientacyjny spacerek co i jak. Gdzie sklep, gdzie kościół, gdzie komisariat... - no takie tam, drobiazgi:) Wyszło jak zwykle.
Przed centrum informacji turystycznej (we wtorki zamknięta, a dziś wtorek), stał sobie drogowskaz. Przemknęło mi przez głowę, że właściwie... niby przygotowana nie jestem, ale ostatecznie i bez przygotowania specjalnego, w górki o wysokości niecały kilometr chyba skoczyć mogę. Co też uczyniłam.
Miałam rzecz jasna nie dochodzić na sam szczyt, bo przecież ani wody, ani czekolady nie miałam przy sobie. Ale potupałam w kierunku Birkwich Moor, czyli wrzosowiska odległego o niecałe 3 kilometry.

Barni twierdzi, że... jeszcze Aston i będzie Skyfall. Ja twierdzę, że Bonda mi brakuje do kompletu.
Nie jestem pewna czy Pennine Way można przetłumaczyć jako drogę Pennińską - dziwnie kojarzy mi się z Apenińską:) - zostawmy może zatem oryginalną nazwę. A zatem  - idę sobie Pennine Way, pięknie wyłożoną kamyczkami, wzdłuż muru kamiennego, przeplatanego, rzecz jasna, drutem kolczastym. Za murem stoją sobie owieczki i beczą. Jagnięta usiłują dostać się do jedzenia, podszczypując mamy, ale mamy jakoś niechętnie do tego cycka dopuszczają. Jagnięta skaczą, beczą, meczą, i z zainteresowaniem oglądają indywiduum, które je podgląda zza muru. 
Oszałamiającego tłumu nie ma - ot kilkoro turystów w różnym wieku, wyglądających tak, jakby właśnie zdobywali Everest - co jest zrozumiałe, bo im wyżej, tym bardziej piździ (z przeproszeniem).

Im wyżej, tym bardziej wieje. Pogoda zmienia się co pięć minut - od prześlicznego słońca, po mżawkę, aż po deszcz (nie było tylko ulewy). W takich warunkach potrzeby fizjologiczne odzywają się ze zdwojoną siłą. A tu, z przeproszeniem, nie ma gdzie się wysiusiać. Albo mur, albo ruinki - ewentualnie można przesadzić drut kolczasty i usiłować się schować za owcą. Ale jak owca odbiegnie, to nawet porządnej zasłony nie ma:) 
To tak na marginesie, ale szerokim marginesie, bo ten problem zajmował mi głowę (i nie tylko głowę) od wejścia na Pennine Way aż po koniec muru.

Skończył się mur. Chmury zasłoniły słabiutkie słońce i runął grad.
No dobra - gradzik. Niewielki. Ale zawszeć.
Skończył padać grad, wyszło słońce. I tak w kółko Macieju.

Kiedy wyszłam już trochę wyżej, widoki jakie zobaczyłam, zaparły mi dech w piersiach. Ja się wcale nie dziwię, że w tych terenach powstawały opowieści krew w żyłach mrożące (choć akurat pies Baskervillów powstał w okolicach Devon'u).  Nie zdziwiłam się też, kiedy zobaczyłam łopatę opartą o mur. Pierwsza, niekontrolowana myśl brzmiała... "Ciekawe, gdzie zakopali trupa". Taaak - w tym terenie łatwo myśleć o morderstwach:)

Do szczytu został mi jeszcze nieduży odcinek dróżki. Można było iść obsypaną kamieniami drogą, ale można było też iść ścieżką, wydeptaną w trawach połonin. Niby wiem, że to nie połoniny, ale jednak te przestrzenie przywodzą na myśl jedynie Wetlińską, Rawki i Bukowe Berdo. A właściwie, gdyby nie ten mur przeciwwiatrowy, to najbardziej przypominałyby te tereny Połoninę Bukowską i Kińczyk Bukowski. To nie jest nadinterpretacja spowodowana odgłosami serca ("co to znaczy bum, bum?"), tak naprawdę jest. Tylko że tu te przestrzenie są mniej ludne - to znaczy zdecydowanie mniej turystów można tutaj spotkać.
 
 Z drugiej strony wietrznego szczytu Pen-y-Ghent, przed oczami pojawia się krajobraz zupełnie jak z Babiej Góry. Gdyby były tu łańcuchy, spokojnie można by było porównać zejście ze szczytu z Percią Akademików. W pewnym momencie nie wiedziałam nawet, którędy prowadzi ścieżka. Przy czym słowo "ścieżka" jest tu zdecydowanie niedociągnięciem semantycznym. Po prostu kamienie ułożone przez wiatr i wydeptane przez kilka tysięcy ludzi rocznie. Dokładnie nie wiem ilu ludzi wchodzi na ten szczyt, ale spodziewam się ilości porównywalnych z Babią Górą. Dlaczego? Otóż okolica słynie z trzech Peaków - każdy z nich ma ponad 2000 nad poziomem morza. Tylko, że stóp:) W metrach to wychodzi nie więcej niż 700 metrów. Co nie zmienia faktu, że wysokość bezwzględna jest porównywalna.
Pen-y-Ghent w pełni zasługuje na swoją nazwę. W dialekcie z Cumbrii, Pen oznacza głowę lub wzgórze. To jest w miarę pewne - zresztą, wystarczy popatrzeć na inne nazwy regionalne, w jakiejkolwiek części świata, żeby wiedzieć, że jak coś wystaje ponad normę, to musi być oznaczone specjalną nazwą. Zatem tłumaczenie pierwszej części nazwy nie wzbudza specjalnego sprzeciwu.
Z drugą częścią jest zdecydowanie gorzej. Wikipedia angielska podaje dwie opcje. Jedną jest "granica", dzięki czemu Pen-y-Ghent oznaczałoby "wzgórze na granicy" . Druga wersja optuje za wszelkimi odmianami wiatru lub wiatrów . Ponoć "gwynt" - nie mylić z gwintem- wywodzi się dla odmiany z języka walijskiego.
Po pobycie na szczycie jakoś bardziej wiarygodna wydaje mi się wersja z "Głową Wiatrów".

wtorek, 1 kwietnia 2014

Chodzenie bez szlaku kończy się... jak zwykle

Tekst pochodzi z bloga emigracyjnego http://muwit-na-emigracji.blogspot.co.uk/

 

Polskie chodzenie bez szlaków jest jednak łatwiejsze...
Teoretycznie wszędzie tutaj biegą foothpathy. To właściwie chodzenie bez szlaku, bo footpathy nie mają ani przygotowanej nawierzchni, ani specjalnego oznaczenia. Ot scieżka, po której można iść. Ścieżka wydeptana przez ludzi - mniejszych lub większych turystów.
I byłoby tak pięknie, gdyby footpath nie zniknął nam w polach.

Chciałam pójść na spacer nieco inaczej - wybrałam kierunek: pola. Byliśmy tam wcześniej, tylko wówczas pańcia Angusa zawiozła nas tam samochodem. Dziś pokonywaliśmy ta drogę pieszo. Znalazłam mostek przechodzący na drugą stronę autostrady - po drugiej stronie bowiem znajdowały się upragnione pola. No i foothpath nagle się zdematerializował. Chociaż nie do końca. Footpath biegł nadal, tylko w kierunku słabo nam odpowiadającym (oznaczenie też pozostawiało wiele do życzenia - widocznie mało kto tędy chodzi). Wkopaliśmy się zatem w orne pole, gdzie bażanty i kuropatwy uciekały Angusowi sprzed pyska.
Nadrobiliśmy jakieś 1000 metrów usiłując znaleźć wyjście z pola, w które weszliśmy, nie mogąc wyjść.
Drugi etap był znacznie gorszy - pobiegaliśmy po polach, Angus znalazł kolegów, ja nie znalazłam keszyków - i już wracaliśmy (do domu mając jakies 3 km)... No i wkopalismy się w mostek.

Wychodząc z domu oznaczyłam sobie przejścia przez autostradę. Nad drogą najczęściej przechodzi mostek dla pieszych i lokalnego ruchu samochodowego. Czasem droga lokalna biegnie pod autostradą. Wyczaiłam na mapie drugi mostek, którym mieliśmy przejść. Widziałam go nawet w rzeczywistości. Z tym, że wejście NA mostek zajęło nam bitą godzinę. Na mapie jest, w rzeczywistości jest. Tylko że dojście na mostek i zejście z mostka jest obrośnięte hasiorami. Po takich hasiorach to ja jeszcze nie chodziłam. Może kiedyś... ale to było kilka metrów!
Hasiory biegły środkiem, a po bokach zadziwiająco dobrze trzymające się płotki drewniane. Prawdopodobnie pozostały one z czasów, kiedy mostek był używany. 
Problem polegał też w wielkości mojego towarzysza - ja bym ten płotek pięć razy przeskoczyła, Zuzka i Fisiek przelazłyby dołem, ale Angus się nie mieścił. Znaleźliśmy w końcu dziurę w płocie i zeszliśmy z cholernego mosteczka.
I już się wydawało, że najgorsze za nami. A ono się dopiero zaczęło.
Byliśmy na polach. Prywatnych.
Przez które mogliśmy sobie łazić do oporu - opór stanowiła zamknięta brama.
Zawróciliśmy.
Poszliśmy drugim polem. Też mogliśmy łazić do oporu - opór nastąpił jak powyżej.
Wokół cholernego pola rozciągnięty był drut kolczasty, siatka stanowiąca zabezpieczenie, aby owce nie wyłaziły. A naokoło tarnina - pierońsko koląca.

Po pół godzinie łażenia w kółko Macieju, postanowiliśmy z Angusem pójść rzeką. No fajnie, tylko rzeka ma dno muliste i cholera wie, jak daleko wpadnę, że już nie wspomnę o psie, który teoretycznie pływac umie, ale chyba nie w mule!
W końcu udało się znaleźć wyjście z sytuacji - owce, pasące się obok, odgrodzone były jedynie krzakami tarniny, a obydwoje z Angusem już wprawiliśmy sie w łażeniu po tych krzakach.
Pomyślałam, że jeżeli teraz ta brama okaże się zamknięta, to biorę Angusa na ręce i przeskakujemy płot.
Jak chciałam to zrobić, skoro Angus waży na bidę 35 kilogramów? Nie wiem - ale już mi było wszystko jedno. Zwłaszcza, że czwarta wybiła, a dziewczyny z biura o czwartej właśnie wychodzą do domu. Jezeli nie zdążymy, to albo będą czekać, albo zostawią biuro i dom otwarte na przestrzał. Ani jedno, ani drugie rozwiązanie jakoś mi nie przypadło do gustu.

Na polu z owieczkami stał Landrover - miałam szczęście: w landroverze siedział facet. Zapukałam grzecznie w okienko, powiadomiłam go, że znalazłam się tu przez przypadek, idąc przez mosteczek (jaki mosteczek? ten????) i nie wiem jak wyjść. Czy z przeproszeniem mógłby nas wypuścić?
Pan okazał się przemiłym starszym panem, który pilnował sobie jagniąt, bo to młode i głupie. Angus usiłował zaczepiać a to pana, a to owieczki. Na szczęście był już mocno zmęczony, więc podskakiwał właściwie z poczucia obowiązku, niż z rzetelnej chęci zabawy.

Do domu dotarliśmy na styk. Dziewczyny właśnie zamykały biuro...

piątek, 28 marca 2014

Pies - najlepszy przyjaciel człowieka

Angus w rozlewiskach nad jeziorem w Sevenoaks.

"O  tym, czy jesteśmy ludźmi, decyduje nasz stosunek do zwierząt" 
 mawiała moja ukochana pisarka, Joanna Chmielewska
(cały tekst p. Joanny o psach, dostępny jest tutaj:
http://ciekawe.onet.pl/pies/artykuly/o-psach-z-joanna-chmielewska,2,4953193,artykul.html


Brytyjczycy zatem mają pełne prawo mianować się ludźmi. W hrabstwie Kent, gdzie aktualnie przebywam, co najmniej 70% psów spotykanych na ulicy to tzw. "rescue dogs". Oczywiście nie oznacza to, że psów rasowych tu nie ma. Są. Ale bardzo popularny obrazek to pies rasowy, za którym tupie mały kundelasek. Nie ma też nic dziwnego w całych stadach chodzących ulicami - całe stado obejmuje trzy sztuki najczęściej. Często też widać młode mamy z wózkami dziecięcymi i z dwoma niewielkimi psami na smyczy. 

W parkach wyznaczone są specjalne miejsca, gdzie pies może się wygonić. Taki teren jest ogrodzony, ale nie zamknięty na kłódkę. W pozostałej części parku (mówimy tu o parku miejskim) psy mają być UNDER CONTROLL, gdyż jest to park, z którego korzystają dzieci. Nikt nie mówi o konieczności wzięcia psa na smycz. Twoja sprawa jak kontrolujesz swojego psa.  

Za niesprzątanie po swoim psie - o czym informuje każda tabliczka w parku - maksymalna  kara wynosi 1000 funtów. (Spotkałam się też z tabliczkami informujacymi o karze wynoszącej 100 funtów. Jeszcze nie wiem, czym spowodowana jest różnica). I nie ma mowy o tym, że "ja, panie władzo, nie wiedziałam". Napisane jest? Jest. Każdy w tym kraju umie czytać? Umie. No to nie ma tematu - 1000 funtów i bez wymówek.

Są jednakże miejsca, gdzie psy muszą być na smyczy - są to miejsca obfitujące w zwierzynę leśną, na przykład jelenie. Ale też nikt nie mówi o zakazie wprowadzania psów (jak w Tatrach), tylko o konieczności używania smyczy. Jedyne miejsce, do którego psów wprowadzać nie wolno, to rezerwat dzikiego ptactwa. To też jest logiczne - w miejscu, w którym kaczek, łabędzi, czapli i perkozów jest od nakićkania i ciut, ciut... w miejscu, w którym dzikie gęsi chodzą po ścieżkach o pół kroku przed odwiedzającymi... w miejscu, w którym zające mają norki, a w nich młode, o pół kroku od ścieżki... niewprowadzanie psów jest absolutnie i w stu procentach zrozumiałe.

Na razie przynajmniej, w kwestii psów, nie spotkałam się z żadnym nielogicznym zwyczajem. To miłe.

środa, 26 marca 2014

Oto Angus

Oto Angus.
Angus - jak widać na zdjęciach - jest mądrym psem rasy Golden Retriever.  Ma dziewięć miesięcy i, co za tym idzie, jest niezwykle zabawowy. Podstawowa komenda, której Angus za nic nie rozumie, jest "don't jump" - to znaczy rozumie, tylko nie stosuje. Każdy człowiek idący po ulicy zasługuje, w jego mniemaniu, na buziaka. Każdy, kto tylko wykaże jakiekolwiek zainteresowanie (a trudno nie wykazać, bo piękność nieziemska z Angusa aż bije) prawdopodobnie chce się bawić - więc z bara go! a jak nie z bara, to z wszystkich czterech łap! Możliwie ubłoconych, bo przecież niemożliwe, żeby człowiek, mając do dyspozycji tak nieprawdopodobną ilość błota, chciał, tak sam z siebie, być czystym...
Angus - jak widać na zdjęciach - należy do psów taplających się. Im więcej błota - tym pies szczęśliwszy. 

Wildlife reserve in Sevenoaks

Kent Wildlife Reserve has ample parking and a visitor centre. I recommend you take some time to visit the centre and also take along a pair of binoculars!
The map and text is from https://www.geocaching.com/geocache/GCWQGP
The reserve is open every day from dawn to dusk. No overnight access is permitted. There is no charge for entry but donations are welcome. There is very deep water and under 16's must be accompanied by an adult. Due to the fact that this is a wildlife reserve, absolutely no dogs or bicycles can be permitted anywhere in the reserve.

wtorek, 25 marca 2014

Dogkeeper needed - czyli pies też człowiek...

 

Angus ogląda regaty.

Jak zostałam dogkeeperem? Przez przypadek. Dziki przypadek.

Mój kalendarz wykazywał bowiem dziury. Byłam zaproszona do Lesley do Royal Tunbridge Wells na tydzień w marcu. Pobyt u Lesley kończył się 20 marca. Natomiast od kwietnia miałam potwierdzoną pracę w Windermere (na "angielskich Mazurach") Ani jednego, ani drugiego terminu nie dało się przełożyć. Powrót do Polski na te 10 dni wiązał się z dodatkowymi kosztami (już o targaniu dwudziestoparo-kilogramowej walizki nie wspomnę w ogóle). Kombinowałam jak koń pod górę z pustym wozem - a to pojadę pozwiedzać Anglię, nocować będę pod chmurką albo w szkockich "bothies" (coś pomiędzy szałasami pasterskimi, a chałupami studenckimi), a może odwiedzę wszelkich możliwych znajomych po drodze, żebrząc o dach nad głową... Pomysłów miałam mnóstwo, ale żaden tak naprawdę nie nadawał się do realizacji.

Z pomocą przyszedł mi przypadek - a właściwie zbieg przypadków.

Pierwszy przypadek odwalał swoją robotę za moimi plecami - ja bowiem do Wrocławia na Szanty nie dotarłam. Dotarł za to Ninja, który nawet wszedł na scenę i zaśpiewał dwa utwory. Ci, co wówczas stali pod sceną mieli tzw "opad szczęki" aż do podłogi. Fani (nieco podstarzali, bo Ninja ostatni raz stał na scenie 10 lat temu) bez zwłoki umieścili nagranie na ścianie płaczu* - dzięki czemu pół niegdysiejszej "Gawry" ** odnowiło ze sobą kontakt.

Działo się to na początku marca.

Dzięki wrocławskiemu przypadkowi dowiedziałam się, że część z nich mieszka w Anglii. Krótkie rozmowy telefoniczne wykazały, iż jeden osobnik mieszka nawet w hrabstwie Kent (jakieś 10 mil od Lesley). Dwa dni później osobnik zadzwonił z hasłem "Ziellona, a może byś się mi psem zaopiekowała? Bo ja muszę wyjechać na tydzień."

Tym sposobem zapełniła mi się luka między pobytem u Lesley, a rozpoczęciem pracy w Windermere.

Jeszcze nie wiedziałam, że tej pracy mieć nie będę...

* Ściana płaczu, czyli portal exhibicjonistów, zwany również FAKBUKiem to niezwykle popularne medium społecznościowe, choć aktualnie jest to głównie portal reklamowy wszystkiego co niepotrzebne nikomu.

** Gawra na placu Wróblewskiego we Wrocławiu to było miejsce magiczne. Teoretycznie można było - z braku innego określenia - nazwać ją knajpą szantową, tawerną, klubem żeglarskim. Ale to tylko ze względu na zbyt małą elastyczność języka polskiego - Gawra była po prostu Gawrą. Prowadzona przez korsarski zespół Różę Wiatrów - co środę odbywały sie spotkania gawiedzi żeglarskiej plus jednego żeglarza suchego (czyli mnie, bo każdy, łącznie z malutkimi dziećmi, jednak swoje w życiu wypływał. Każdy - z wyjątkiem mnie. Przepraszam, błąd: 4,5 godziny na pojezierzu Brodnickim w charakterze balastu. Tyle moich osiągnięć. Brak żeglarskiej duszy i doświadczenia, nie przeszkadzał nikomu. A mnie tym najmniej, bo Gawra byłą Gawrą - jedyną knajpą, do której uczęszczałam cyklicznie. Kurcze - jedyną knajpą do której w ogóle uczęszczałam:).