wtorek, 25 marca 2014

Dogkeeper needed - czyli pies też człowiek...

 

Angus ogląda regaty.

Jak zostałam dogkeeperem? Przez przypadek. Dziki przypadek.

Mój kalendarz wykazywał bowiem dziury. Byłam zaproszona do Lesley do Royal Tunbridge Wells na tydzień w marcu. Pobyt u Lesley kończył się 20 marca. Natomiast od kwietnia miałam potwierdzoną pracę w Windermere (na "angielskich Mazurach") Ani jednego, ani drugiego terminu nie dało się przełożyć. Powrót do Polski na te 10 dni wiązał się z dodatkowymi kosztami (już o targaniu dwudziestoparo-kilogramowej walizki nie wspomnę w ogóle). Kombinowałam jak koń pod górę z pustym wozem - a to pojadę pozwiedzać Anglię, nocować będę pod chmurką albo w szkockich "bothies" (coś pomiędzy szałasami pasterskimi, a chałupami studenckimi), a może odwiedzę wszelkich możliwych znajomych po drodze, żebrząc o dach nad głową... Pomysłów miałam mnóstwo, ale żaden tak naprawdę nie nadawał się do realizacji.

Z pomocą przyszedł mi przypadek - a właściwie zbieg przypadków.

Pierwszy przypadek odwalał swoją robotę za moimi plecami - ja bowiem do Wrocławia na Szanty nie dotarłam. Dotarł za to Ninja, który nawet wszedł na scenę i zaśpiewał dwa utwory. Ci, co wówczas stali pod sceną mieli tzw "opad szczęki" aż do podłogi. Fani (nieco podstarzali, bo Ninja ostatni raz stał na scenie 10 lat temu) bez zwłoki umieścili nagranie na ścianie płaczu* - dzięki czemu pół niegdysiejszej "Gawry" ** odnowiło ze sobą kontakt.

Działo się to na początku marca.

Dzięki wrocławskiemu przypadkowi dowiedziałam się, że część z nich mieszka w Anglii. Krótkie rozmowy telefoniczne wykazały, iż jeden osobnik mieszka nawet w hrabstwie Kent (jakieś 10 mil od Lesley). Dwa dni później osobnik zadzwonił z hasłem "Ziellona, a może byś się mi psem zaopiekowała? Bo ja muszę wyjechać na tydzień."

Tym sposobem zapełniła mi się luka między pobytem u Lesley, a rozpoczęciem pracy w Windermere.

Jeszcze nie wiedziałam, że tej pracy mieć nie będę...

* Ściana płaczu, czyli portal exhibicjonistów, zwany również FAKBUKiem to niezwykle popularne medium społecznościowe, choć aktualnie jest to głównie portal reklamowy wszystkiego co niepotrzebne nikomu.

** Gawra na placu Wróblewskiego we Wrocławiu to było miejsce magiczne. Teoretycznie można było - z braku innego określenia - nazwać ją knajpą szantową, tawerną, klubem żeglarskim. Ale to tylko ze względu na zbyt małą elastyczność języka polskiego - Gawra była po prostu Gawrą. Prowadzona przez korsarski zespół Różę Wiatrów - co środę odbywały sie spotkania gawiedzi żeglarskiej plus jednego żeglarza suchego (czyli mnie, bo każdy, łącznie z malutkimi dziećmi, jednak swoje w życiu wypływał. Każdy - z wyjątkiem mnie. Przepraszam, błąd: 4,5 godziny na pojezierzu Brodnickim w charakterze balastu. Tyle moich osiągnięć. Brak żeglarskiej duszy i doświadczenia, nie przeszkadzał nikomu. A mnie tym najmniej, bo Gawra byłą Gawrą - jedyną knajpą, do której uczęszczałam cyklicznie. Kurcze - jedyną knajpą do której w ogóle uczęszczałam:).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz