niedziela, 18 listopada 2018

Kościół Ewangelicki św. Włodzimierza

 Najbardziej znanym kościołem ewangielickim w Warszawie jest na pewno ten na pl. Małachowskiego (obok Zachęty). To jednak tu znajduje się jedyne Duszpasterstwo Wojskowe w obecnej parafii Wniebowstąpienia Pańskiego w Warszawie. Poniższy tekst jest autorstwa Tadeusza Władysława Świątka. Pełny tekst znajduje się na stronie parafii.


„Historia tej parafii jest od początku związana z duszpasterstwem wojskowym. Wprawdzie nie ewangelickim, ale bratnim kościołem prawosławnym. Była to więc cerkiew, powstała w latach 1900-1903 na terenie koszar Keksholmskiego Pułku Lejbgwardii pod wezwaniem Świętych Apostołów Piotra i Pawła. Jak podają kroniki, na jej czele stał pop generał-major Konstanty Wiewiedeńskij. Autorem projektu całego kompleksu koszarowego był architekt Wiktor Junosza-Piotrowski. W wolnej i niepodległej Polsce, opuszczoną już w 1915 roku cerkiew, zamkniętą przez niemieckie władze okupacyjne, decyzją Ministra Spraw Wojskowych z dnia 18 maja 1920 roku przyznano ewangelikom, bez sprzeciwu ze strony ówczesnego kościoła prawosławnego. W związku z powołaniem Urzędu Naczelnego Kapelana Wyznania Ewangelicko-Augsburskiego Wojska Polskiego – Konsystorz postanowił urządzić tutaj Ewangelicki Kościół Garnizonowy. W tym celu dokonano niezbędnej adaptacji, podczas której we wnętrzu pozostawiono łuki dawnych wrót małego i dużego ikonostasu, zachowane zresztą do chwili obecnej.

Uroczystość otwarcia i poświęcenia nowej świątyni odbyła się 9 stycznia 1921 roku z udziałem superintendenta generalnego Kościoła E-A ks. Juliusza Burschego. W asyście ks. radcy Augusta Lotha i ks. prefekta Adolfa Ronthalera ks. Bursche dokonał instalacji pierwszego naczelnego kapelana WP dla wyznania ewangelicko-augsburskiego, którym został ks. sen. płk Ryszard Paszko. Do 1923 roku w Ewangelickim Kościele Garnizonowym przy ul. Puławskiej odbywały się również nabożeństwa dla wojskowych wyznania ewangelicko-reformowanego, przeniesione następnie do Kościoła na Lesznie. Dla luteranów był to jedyny kościół garnizonowy w II RP, służący za miejsce nabożeństw i posługi duszpasterskiej żołnierzom-ewangelikom i ich rodzinom. Jego administrator, ks. sen. R. Paszko, rozwinął wszechstronną działalność na rzecz wyznawców w mundurach. Powołał do życia m.in. Koło Opieki nad Żołnierzem Ewangelikiem, zorganizował i wyposażył świetlicę i bibliotekę, a z czasem herbaciarnię w budynku parafialnym. Za zasługi na polu duszpasterstwa w armii, w 1924 roku ks. Paszko został odznaczony Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski (Polonia Restituta). Niestety, nadwątlone w czasie wojny zdrowie nie pozwoliło mu dokończyć dzieła, które rozpoczął. 30 września 1929 roku ks. sen. Ryszard Paszko przeszedł w stan spoczynku. Jego miejsce zajął ks. płk Józef Mamica, godzący równocześnie obowiązki kapelana poznańskiego. Ks. płk Mamica był autorem „Śpiewnika i Modlitewnika dla Ewangelików w Wojsku Polskim” wydanego nakładem Wojskowego Instytutu Naukowo Wydawniczego w Warszawie.
5 lutego 1930 roku na stanowisko naczelnego kapelana WP powołany został ks. sen. płk Feliks Gloeh, wcześniej pierwszy etatowy prefekt religii ewangelickiej w Gimnazjum Zborowym im. Mikołaja Reja w Warszawie. „ … „Za jego czasów w kościele zawieszono dzwony, które poświęcono 14 września 1930 roku. Ksiądz płk Feliks Gloeh wprowadził akcję odczytową, organizował spotkania młodzieży wojskowej, kontynuując pracę swych poprzedników. Systematycznie wzrastała liczba uczestników nabożeństw, w tym osób cywilnych i dzieci uczęszczających do Szkółki Niedzielnej, szczególnie rekrutujących się spośród licznych ewangelików zamieszkujących ówczesny Mokotów.
W latach 1931-1934 architekt Edgar Norverth przebudował sylwetę kościoła. Przeprojektowania wnętrza dokonał wtedy architekt Teodor Bursche, a dekoracje ścienne, freski i obrazy wykonali artyści malarze z Wilna: prof. Höppen, prof. Kazimierz Kwiatkowski i starszy asystent Leonard Torwirt. Uwieńczeniem zmiany kompozycji wnętrza było zainstalowanie 24-głosowych organów. W uroczystości ich poświęcenia 29 marca 1936 roku, uczestniczyli m.in. minister komunikacji – płk Juliusz Ulrych i prezes Kolegium Kościoła E-A Świętej Trójcy w Warszawie – senator Józef Evert.
Dzieje Ewangelickiego Kościoła Garnizonowego brutalnie przerwał wybuch II wojny światowej. Po zburzeniu cywilnej świątyni przy pl. Małachowskiego, jej funkcje przejął na krótko kościół przy ul. Puławskiej. Okupanci przejęli obiekt, usuwając z niego wszelkie oznaki polskości, takie jak tablice poświęcone pamięci poległych w walce o niepodległość. Sam kościół przetrwał do wybuchu Powstania Warszawskiego i wówczas dopiero podzielił los całego miasta.
Po działaniach wojennych, z inicjatywy ks. płka Feliksa Gloeha, ukonstytuował się Komitet Odbudowy, zajmujący się zbiórką funduszy, na którego czele stanął gen. bryg. Juliusz Rómmel. W skład komitetu weszli m.in.: gen. bryg. Leon Bukojemski, prof. Jerzy Loth, dr Jan Wedel, inż. Teodor Bursche, mgr Konstanty Potocki, Gustaw i Jerzy Palowie, prof. Jerzy Welder.
Odbudowę według projektu inż. arch. Teodora Burschego powierzono ewangelikowi, Andrzejowi Wiedigerowi. Fundusze pochodziły z Ministerstwa Obrony Narodowej oraz z kredytów zaciągniętych w Banku Gospodarstwa Krajowego i Komunalnej Kasie Oszczędności oraz dobrowolnych wpłat wiernych. Dnia 3 września 1947 roku kościół był już odbudowany w stanie surowym. Po przywróceniu w lutym 1947 roku duszpasterstwa wojskowego, na stanowisko zastępcy naczelnego kapelana WP wyznania ewangelicko-augsburskiego ks. sen. płka Feliksa Gloeha, powołano ks. kpt. Karola Messerschmidta. Obaj duchowni dokończyli budowę kościoła, a następnie wyposażyli go w niezbędne sprzęty sprowadzone ze zrujnowanych świątyń ewangelickich we Wrocławiu.
Gdy w maju 1950 roku rozwiązano duszpasterstwo wojskowe, odbudowany kościół przekazano Konsystorzowi Ewangelicko-Augsburskiemu, a ten powierzył nad nim opiekę dotychczasowemu zastępcy naczelnego kapelana, ks. Karolowi Messerschmidtowi. Na bazie Ewangelickiego Kościoła Garnizonowego została zorganizowana w Warszawie druga cywilna parafia Kościoła Ewangelicko-Augsburskiego, .... „
„Kolejnym proboszczem z wyboru, w kwietniu 1975 roku, został ks. Bogusław Wittenberg. Za jego czasów – 1 stycznia 1984 roku – dotychczasowa II Parafia Ewangelicko-Augsburska w Warszawie przyjęła nazwę Parafii Wniebowstąpienia Pańskiego. Ks. Wittenberg, wraz Radą Parafialną dokonał modernizacji świątyni oraz zrealizował budowę nowoczesnego i funkcjonalnego domu parafialnego. Zastąpił on wykorzystywany od 1945 roku barak będący po wojnie ostoją dawnego Gimnazjum Zborowego im. Mikołaja Reja. Nowy dom parafialny oddano do użytku w 1990 roku. W 1991 roku w kościele Wniebowstąpienia Pańskiego, z inicjatywy ks. Wittenberga zapoczątkowane zostały comiesięczne nabożeństwa ekumeniczne, kontynuowane do chwili obecnej. W marcu 1994 roku przy parafii zaczęła działalność Parafialna Komisja Diakonii. W tym samym roku artystka-plastyk i konserwator Joanna Wyszomirska-Tiunin dokonała generalnej konserwacji malowideł w prezbiterium kościoła.
25 października 1995 roku w Kościele Wniebowstąpienia Pańskiego odprawiono uroczyste nabożeństwo z okazji podpisania deklaracji o wspólnocie ołtarza i ambony pomiędzy Kościołami Ewangelicko-Augsburskim, Reformowanym i Metodystycznym. W 1995 roku na urząd proboszcza wybrano ks. Adama Pilcha, który po reaktywowaniu w Kościele Wniebowstąpienia Pańskiego duszpasterstwa wojskowego został nominowany do stopnia pułkownika WP. Zginął w pamiętnej katastrofie samolotu prezydenckiego 10 kwietnia 2010 roku pod Smoleńskiem.
Od sierpnia 2010r. do czerwca 2013 r. funkcję proboszcza administratora pełnił ks. Marcin Kotas. Od 9 czerwca 2013 roku proboszczem Parafii jest ks. dr Dariusz Chwastek.”

O keszowaniu, challengach, zwanych swojsko wyzwaniami, keszykach miejskich i ... psie.

Zaczyna się cała historia w Anglii, gdzie swego czasu mieszkałam. (a już keszowałam - takie cacherskie przedszkole). Dzięki keszom poznawałam Anglię, miejsca w Londynie, o których nawet D. Acroyd nie miał pojęcia (a nawet jeśli miał, to o nich nie pisał:)). Po powrocie do kraju okazało się, że większość moich rekordów na GC padło właśnie tam. NIgdy w życiu nie zastanawiałam się czy biję jakieś rekordy czy nie. Wychodzę z kretyńskiego może założenia, że jak mi się to podoba, to robię. A nie - to nie.Teraz koleje losu przywlokły mnie do Warszawy. I tu okazało się, że istnieją skrzynki typu challenge. I oczywiście byłam ciut ciut od zdobycia kilku challengy (tak, tak - wtedy w UK). Ale mi nie wyszło bo nie wiedziałam o ich istnieniu.

Event w Dunton Green
I oczywiście na początku pobytu w Warszawie wyciągnęłam większość skrytek naokoło domu i pracy. I teraz na realizację challenga o 30 dniowej ciągłości... zabrakło mi takich prościutkich tradycyjniaków "pod nosem". Trzeba się będzie przeprowadzić...

Ale wracając do palm na Mokotowie. Dwa dni temu - zachowując DWUdniowy (sic!) ciąg znalezień, znalazłam Aleję Brzozową. Wciąż mając z tyłu głowy challenge i zapominając na chwilę, że szans na niego nie mam żadnych, podjechałam do owych palm. Sprawdzić czy kesz na miejscu, gdzie dokładnie, żeby w brakującym dniu ot skoczyć i wyciągnąć.
I wtedy do mnie podeszła dziewczyna. Przecudnej urody. I na dokładkę na 4 łapach. Tak - mówię o psie. A że moja została na południu Polski... no to chyba jasne że o keszu prawie zapomniałam. Ale nie dane mi było, gdyż ciągnięty przez sunię właściciel (psa, nie kesza) okazał się całkiem sympatycznym człekiem i zadał jedno pytanie
- Kesza szukasz?
Rozne sa maskowania :)


A ja myślałam że rower stanowi wystarczający kamuflaż...
Zatem dziś - bo właśnie nastąpił ten dzień, kiedy nie dało się keszować nigdzie indziej - podjechałam i pobrałam jak swoje :)
Piesa tym razem nie było - dlatego do domu /2 km dalej - chyba nawet niecałe) wróciłam przed północą:)

poniedziałek, 29 października 2018

Legendarna Twierdza Przemyśl

przedruk z e-gory

Zabytkowe kamienice, liczne świątynie, a nawet brukowane uliczki Przemyśla kryją w sobie tajemnice z ubiegłych wieków. Również dookoła miasta jest wiele miejsc, które owiane są  historiami mrożącymi krew w żyłach.
W dodatku ze względu na swoje umiejscowienie stanowią doskonałe miejsca do wypoczynku na łonie natury. Przemyśl jest najstarszym miastem na kresach wschodnich Rzeczypospolitej. Stanowi jedno z najatrakcyjniejszych turystycznych ośrodków w południowo-wschodniej Polsce. Co więcej ze względu na położenie komunikacyjne oraz walory krajoznawczo-przyrodnicze i klimatyczne. Za perłę tej okolicy uznaje się forty przemyskie, których pozostałości są  rozrzucone w odległości kilkunastu kilometrów od miasta. 

Forty budowane były w latach 1854-1914. W czasie I wojny światowej Twierdza Przemyśl była jedną z trzech największych w Europie, po Antwerpii i Verdun. Przy czym jedyną twierdzą wysunięta najbardziej na Wschód. W założeniu miała zatrzymać natarcie armii rosyjskiej w kierunku Budapesztu i Wiednia. 

Podstawę twierdzy tworzyły dwa potężne pierścienie obronne. Pierścień zewnętrzny rozciągał się na obwodzie 45 km. Tworzyły go 42 forty (15 pancernych i 27 pomocniczych) oraz 25 artyleryjskich stanowisk między fortami. W ślad za fortami powstawały różne obiekty wojskowe, jak: koszary, magazyny, strzelnice, prochownie. Pierścień wewnętrzny był trzykrotnie mniejszy i składał się z 18 fortów. Jej załogę tworzyło 128 tys. żołnierzy, wśród nich Polacy, Ukraińcy, Austriacy i Węgrzy, byli też Żydzi, Czesi, Słowacy i Włosi. Nacierała zaś ponad dwukrotnie większa armia rosyjska. 

Dramatyczne dla Twierdzy wydarzenia rozpoczęły się 26 września 1914 r., kiedy to została okrążona przez wojska rosyjskie i odcięta od reszty świata. Twierdza broniła się pół roku. Nigdy nie została zdobyta, lecz poddała się ze względu na brak żywności i amunicji. Dowództwo nie chciało, aby Twierdza stała się bastionem obronnym wroga. Podjęło więc decyzję o jej wysadzeniu. Obecnie po fortach stanowiących unikalną atrakcję historyczno-turystyczną i przepiękną krajobrazowo, prowadzi szlak turystyczny. Dziś ruiny fortów stały tym, czym dla romantyków były stare zamki. Niewykorzystane, niejednokrotnie zagubione z głuszy leśnej, ciche i tajemnicze stają się źródłem legend i opowieści. 

Po I wojnie światowej Przemyśl stał się miastem polskim. A początku lat 20. ubiegłego wieku zaczęło się porządkowanie fortów. W forcie XIII, zwanym San Rideau, robotnicy dotarli do najniższych kondygnacji. Ku ich zdziwieniu odkryli żelazne drzwi, które nie były zaznaczone na żadnym z planów. Wywarzono je. W kolejnych dniach po porządkowaniach lochu znalezione zostały: nóż, zapałki, ołówek i zeszyt. Miedzy kartkami zeszytu było ukryte wyblakłe zdjęcie. Na odwrocie miało słabo czytelny napis w języku rosyjskim i data 25 lipca 1914 roku. Zeszyt cały był spisany notatkami. Najpierw była to księga austriackiego podoficera prowiantowego, dalej jednak kontynuowały go zapiski w języku rosyjskim. Były to pamiętnik uwięzionego rosyjskiego oficera, który spędził w podziemiu 8 lat... Z jego notatek wyczytano, że był on jednym z dwóch oficerów rosyjskich, którzy trafili do niewoli i pracowali w podziemiach. podczas  ostrzału jedyne wejście z podziemia zostało zasypane gruzem odcinając ich od świata. Przeżyli tylko dzięki temu, że znajdowali się w magazynach wojskowych obfitujących w pożywienie. Mieli też studnie głębinową. Niestety jeden z oficerów nie wytrzymał zamknięcia i po kilku latach popełnił samobójstwo. Drugi zaś , nawet gdy skończyły mu się świecy pisał dziennik, co jak sam twierdził podtrzymywało go na duchu. Jednak gdy po latach został wydobyty przez robotników nie pożył długo. Zbyt dużym przeżyciem był dla niego powrót do normalności. Legenda ta budzi wiele kontrowersji wśród historyków, jednak dla lepiej pozostawmy więc otwartą kwestie fortu XIII, zarówno dla dobra Bolestraszyc, jak i dla wszystkich kogo zainteresowała zagadka fortu San Rideau.


Lokalizacja:

Fort XIII znajduje się na północny wschód od Przemyśla.
GPS: 49.821656, 22.861478

Forty Twierdzy Przemyśl rozrzucone są  po dość dużym terenie- należy zaopatrzyć się w dobrą mapę i przewodnik.

Wybrane forty:

  • Orzechowce 
  • Ujkowice
  • Prałkowce
  • Fort W VIII Łętownia w Kuńkowcach
  • Kruhel Wielki
  • Bolestraszyce
  • Ostrów
  • Duńkowiczki
  • Fort XIII
  • Ziemne szańce artyleryjskie "Hurko"
  • Resztki fortu Optyń
  • Nehrybka
  • Jaksmanice
  • Siedliska

W sieci:

niedziela, 28 października 2018

Kapliczka ostatniego czarodzieja (the last wizard's chapel)



Gdyby zapytać przeciętnego miłośnika gór o najwyższe gorczańskie szczyty, odpowiedź najprawdopodobniej brzmiałaby: Turbacz, Gorc, Kudłoń. Bardziej zorientowani dołożyliby jeszcze Lubań. Tymczasem Kudłoń jest czwartym, Gorc- siódmym, a Lubań- ósmym szczytem w rankingu wysokościowym Gorców. Drugie miejsce zaraz po Turbaczu zajmuje przysadzista Jaworzyna Kamienicka..


Z dala prezentuje się mało efektownie.

Ot, zwykłe wybrzuszenie w dwudziestopięciokilometrowym głównym grzbiecie Gorców, ciągnącym się od Rabskiej Góry, przez Turbacz, Jaworzynę, Gorc, Tworogi, aż po Wyszogródkę w Tylmanowej. Kiedy jednak spojrzy się na mapę, owe 1288 m n.p.m. szokuje. Nikt nie spodziewałby się takiej wysokości po wygodnie rozsiadłym nad doliną Kamienicy klocku. Nie jest strzelista jak Kudłoń, charakterystyczna jak Lubań, nie ma tak pięknych polan podszczytowych jak Gorc. Jednak we władaniu Jaworzyny pozostaje coś, co nie pozwala przejść po prostu obok wydeptaną ścieżką.



Czarownicy, zbójnicy i duchy

Aż roi się tu od czarowników, zbójników i duchów. 

Uczucie niesamowitości i lekkiego strachu zastępuje podziw dla podszczytowej polany, uznanej za jedną z najpiękniejszych w Beskidach. Na pierwszym planie góruje Kudłoń, bodajże najciekawszy szczyt w Gorcach. Od południa i południowego wschodu widnokrąg zamyka główny grzbiet gorczański z polanami Średniak, Beniowe, Przysłop i Chyżikowa, a przed nami szczyt Gorca. Na tak cudowny widok spogląda od 96 lat Bulandowa kapliczka, osławiona w turystycznym świecie pod nazwą "kapliczka ostatniego czarodzieja". 

Ufundował ją i sam zbudował w 1904 roku Tomasz Chlipała, zwany Bulandą. Przez lata całe był tu bacą, mieszkając w szałasie, w którym jeszcze w latach 70-tych dostać można było oscypki i bundz. Jak Gorce długie i szerokie, słynny był z czarów, dziwów i cudownych wyleczeń. Najprawdopodobniej odznaczał się niespotykaną inteligencją, szybkością w pojmowaniu świata i... dużą ilością wolnego czasu. Kiedy pasł setkę wołów i dwieście owiec poznawał przyrodę, uczył się znaków przekazywanych przez pogodę, poznawał cudowną moc ziół. Sława jego sięgała od Dunajca po Kamienicę, a nieraz i dalej. Kiedy mając sto lat na karku wreszcie zszedł z gór, był człowiekiem bardzo bogatym. Niektórzy uważają, że dorobił się na leczeniu i wyrobach z mleka owczego, inni, że...

Skarb pod kapliczką

No właśnie.

Podobno Bulanda znalazł skarb.

Według miejscowej legendy skarb ten leżał pod ogromnym głazem. Bulanda siłą góralską dysponował, głaz odrzucił i tym sposobem wszedł w posiadanie skarbu. Tu jednak istnieją dwie wersje legendy. Jedna mówi o głazie na Zbójeckiej Jamie, inna o kamieniu na miejscu ufundowanej później kapliczki. Zbójecka Jama istnieje. wątpliwe jest jednak, aby mogła służyć za schronienie całej bandzie zbójników, jak tego chce podanie. wąską studzienką dostać się można do korytarza, który w jedną stronę biegnie 10 metrów, w drugą 15. Cała szczelina ma może metr szerokości. Wilgotne ściany porastają mchy, wątrobowce i paprocie, wśród których mieszka niezliczona ilość owadów, niekoniecznie należących do ulubionych przez człowieka. 

Legendy ludowe i na to znajdują wytłumaczenie. Kiedyś korytarze ciągnęły się pod całym obszarem Gorców. Razu pewnego juhasi wpuścili do nich kozę, która, kilka dni później, umorusana i przerażona, wyszła pod Mogielicą (inna wersja mówi o wyjściu nad Dunajcem).

Odcięta głowa i pankowie

Zanim jednak w Gorcach pojawili się zbójnicy, jaskinie zamieszkiwali pankowie- duchy ziemne z naroślami na twarzach. Kto wie może zamieszkują ją do dzisiaj? Wszak najodważniejsi czują się odrobinę niepewnie wchodząc w mroczny, stuletni, świerkowy las. Droga błądzi po manowcach, pokonując liczne bagniska, powstałe na skutek kumulowania się wody z opadów i ze źródlisk. Nie ma ona możliwości spłynięcia do Kamienicy, gdyż Jaworzyna jest zbyt przysadzista. 

Podobno na Jaworzynie straszy również głowa. A głowa to nie byle jaka. Włos ma długi, oczy piękne, twarz urodziwą i nie budzi pozytywnych odczuć tylko dlatego, że w drastyczny sposób została pozbawiona reszty kadłuba. Jest to głowa zastępcy herszta jednej z bi. Jako, że zdecydowanie przewyższał herszta we wszystkim, ten postanowił go zabić, odcinając mu głowę i wyrzucając w pobliski parów. Głowa jednak powraca, a jeśli ją ktoś znajdzie i odrzuci, ona i tak powróci- taka jest przywiązana do Jaworzyny. Kolejne podanie mówi, że pilnuje swoich kości, złożonych pod kapliczką, inne, że skarbu, który ukrył pod nią przemyślny Bulanda...

Ale choćby wschód słońca nad szczytem Przysłup kusił, choćby poranne słonce przepięknie migotało na pajęczynach, Chociaż promienie odbijałyby się od szyb kapliczki, lepiej przyjść tu z samego rana, niż decydować się na nocleg w miejscu, gdzie harcują pankowie i straszą świeżo odcięte głowy...

Lokalizacja:
49°32'58.7"N 20°09'31.5"E
Bulandowa kapliczka znajduje się na polanie podszczytowej Jaworzyny Kamienickiej- przy żółtym szlaku z Turbacza na Gorc (ok. 1 h od Turbacza)   

Główny szlak beskidzki (czerwony) odchodzi na Kiczorę (kilometr od Bulandowej Kapliczki w kierunku Turbacza)

piątek, 26 października 2018

Tam, gdzie górę zwiezło...



Prawie 100 lat temu powstały Jeziorka Duszatyńskie – jedna z największych osobliwości bieszczadzkich, która dziś chroniona jest jako rezerwat "Zwiezło". 


Dawni mieszkańcy tej ziemi - Rusini - stworzyli legendę o tym, jak powstały Jeziorka Duszatyńskie. Według przekazywanych opowieści czartowi nie spodobała się kolejka wąskotorowa. Wściekł się i postanowił ją zniszczyć. Rzucił więc na nią ognisty pocisk, ale nie trafił w kolejkę biegnącą doliną Osławy, tylko w Stećkiw Las. Ogromna wyrwa na krawędzi osuwiska widoczna jest do dziś i zwana jest diabelskim młynem.- Krajobraz na osuwisku można było nazwać księżycowym; zwalone drzewa, bloki skalne wymieszane z pniami, grzęzawisko uniemożliwiające poruszanie się, odór stęchlizny... To na pewno diabelska robota, mawiali ludzie.

A jak to było naprawdę z jeziorkami Duszatyńskimi?

W kwietniu 1907 roku, po długotrwałych opadach deszczu, kiedy chmury podobno przez miesiąc nie odsłoniły słońca, osunęło się zbocze góry Chryszczatej. Mieszkańców Duszatyna poderwał ogromny huk zwielokrotniony odbitym od gór echem. Ludzie, nie wiedząc, co się stało, szybko pakowali podręczne rzeczy i w panice opuszczali swą wieś, uciekając w kierunku Prełuk, gdzie w miejscowej cerkwi uderzono w dzwony na trwogę. W tzw. Steciw Lesie na Chryszczatej oderwał się potężny płat zbocza i lejem długości pół kilometra i szerokości 140 metrów ruszył w dół, zabierając ze sobą wiekowy las i tarasując dolinę Olchowatego potoku. Najdalej przesunięte warstwy przebyły ponad kilometrową drogę. Masa przemieszczonego materiału oszacowana została na 12 mln metrów sześciennych a średnią miąższość osuniętego gruntu oszacowano na 35 metrów.

 Powstały wówczas  3 jeziorka nazwane później Duszatyńskimi, jednak z najniżej położonego, w roku 1925 spuszczono wodę, dla wyłapania licznych tutaj pstrągów – złowiono wówczas  80 dorodnych ryb.  Teren, gdzie "zwiezło" las długo pozostawał niedostępny dla ludzkiej gospodarki. W 1925 roku z najniżej położonego jeziorka spuszczono wodę, wyłapano ryby. Ale okazało się, że jeziorko przestało istnieć, nie dało się go ponownie napełnić wodą. Wtedy właściciel tych gruntów, hrabia Potocki, zakazał jakichkolwiek działań na dwóch wyższych stawkach. Dzięki temu już przed wojną były one chronione jako pomnik natury. Figurowały nawet w spisie obiektów chronionych Generalnej Guberni w roku 1942. Dziś dwa ocalałe Jeziorka Duszatyńskie stanowią dużą atrakcję turystyczną i są  chronione w formie rezerwatu o nazwie "Zwiezło". Utworzono go w 1957 roku na powierzchni 2,20 ha. 

- Jeziorka znam od 37 lat, odwiedzam je kilkakrotnie w ciągu roku i tak jak u starych znajomych gwałtownych zmian ich wyglądu nie zauważam. – Mówi Władysław Budzyn, nadleśniczy Nadleśnictwa Komańcza. 
– Zapewne jednak wypłycają się one w sposób ciągły na skutek namułów wnoszonych przez wody potoków, które do nich wpadają. Widać to po deltach potoków i po zapustach łozowych na górnym jeziorku. Zmniejszanie się powierzchni jeziorek ciągu prawie stu lat ich istnienia dokumentują zapisy planu ochrony rezerwatu. 
Górne – większe – jeziorko jeszcze w roku 1925 miało ponad 2,5 ha powierzchni i głębokość 10 metrów, obecnie ma 1,25 ha powierzchni a głębokość zmalała do 6 metrów. Lustro jego wody leży na wysokości 708 m. n.p.m.

Dużo mniejsze, bo liczące zaledwie 0,45 ha, jest dolne – mniejsze – jeziorko położone na wysokości 687 m. n.p.m. Jego powierzchnia zmniejszyła się w ciągu prawie 70 lat o 10%. Mieści ono w sobie 12 tys. metrów sześciennych wody. W 1925 roku jego maksymalna głębokość wynosiła 14 metrów, obecnie zaledwie 6 m. Obecnie łączna powierzchnia lustra wody rezerwatu wynosi 1,74 ha. 
Od strony zamulanej obserwować można na jeziorkach naturalną sukcesję lasu. Ich brzegi opanowuje wpierw skrzyp bagienny, trzcina i pałka wodna, tworząc osady organiczne bogate w gazy. Szerokim pasem rośnie tu rdestnica pokrywająca latem prawie połowę górnego jeziorka, zaś nad jeziorkiem dolnym odkryto rzadki gatunek skrzypu Equisetum ramosissimum, który ma tu swoje maksimum wysokości występowania.

Mroczna historia jeziorek to nie tylko ta związana z czartem. Kilka osób przypłaciło życiem kąpiel w ciemnych wodach. Choć w rezerwacie nie wolno się kąpać, a zachęcają do tego wystające konary, to jednak byli tacy, którzy chcieli się ochłodzić w jeziorkach.- Woda w nich jest bardzo zimna. Bardzo niebezpiecznie jest wchodzić do zimnej wody po męczącym podejściu w górę. Łatwo wówczas  o skurcz mięśnia sercowego i utonięcie. Ostatni taki przypadek miał miejsce w 1990 r. O tym, że życie stracił tu młody leśnik, przypomina dziś tablica nad brzegiem górnego zbiornika.

Tu Osława omegą płynie

Autor: Anna Gorczyca 
(gazeta.rzeszow.pl)

W tym rezerwacie można podziwiać dwie niezwykle rzeczy: rzekę, która zachowała się tak jakby chciała wrócić do wcześniejszego koryta i kolejkę wąskotorową, która zawisła nad rzeką.


Rezerwat Przełom Osławy pod Duszatynem to jedno z wyjątkowo pięknych miejsc w naszym regionie. Pomiędzy Duszatynem, a Prełukami, Osława przeciska się wąską doliną.- W pewnym momencie rzeka wykonuje niesamowity manewr. Opływa wzgórze Łokieć meandrem długości 1,7 km, wraca i zaledwie 120 metrów dalej zamykać "omegę". Wewnątrz tej omegi wznosi się 50-metrowy ostaniec, tworząc niemal wyizolowaną wyspę. - opowiada Edward Marszałek. rzecznik Regionalnej Dyrekcji Lasów Państwowych w Krośnie.

O ochronę tego wyjątkowo pięknego i cennego przyrodniczo zabiegali leśnicy z nadleśnictwa Komańcza. Dziewięć lat temu w przełomie Osławy i przylegającym lesie został utworzony rezerwat. W dolinie rzeki możemy oglądać różne formy skalne i pozostałości po osuwiskach. W lasach rezerwatu znajdziemy różne drzewostany: olszynkę karpacką, lasy świerkowe i sosnowe, stary 130-letni las bukowo-jodłowy oraz jaworzynę górską ze wspaniałymi okazami wiązu górskiego i jaworami, liczącymi 130 lat.

Osława w rezerwacie pokazuje jak wygląda prawdziwa górska rzeka. Przeciska się pomiędzy stromymi zboczami, spada z ze skalnych progów tworząc małe wodospady. W czystej wodzie żyją małże, wypławki, skąposzczety, pijawki, kiełże, jętki, chruściki. Tu żyje także rak rzeczny. W zakolu rzeki występują kijanki kumaka górskiego, pstrągi i klenie. Widywano również: lipienie, głowacze, strzeble, brzanki, jelce, piekielnice, ukleje i kiełbie.

Podziwiając naturę, nie można przeoczyć, nieczynnej już, kolejki wąskotorowej, która przebiega przez podstawę omegi.
- Linia ta była zbudowana jeszcze w 1923 roku z inicjatywy Jana i Stanisława hr. Potockich z Rymanowa, którzy byli właścicielami dużej części lasów w dorzeczu Osławy. Wąskotorówka pozwalała eksploatować drewno ze stoków Chryszczatej i dostarczać je do Rzepedzi, gdzie w przysiółku Zajniczki istniał dwutrakowy tartak napędzany lokomobilą oraz działała parzelnia drewna. Właścicielem była spółka Hasslinger-Bernardi. Samo torowisko długości 11,5 km budowano zaledwie 2 lata. To krótko, wziąwszy pod uwagę fakt, że trzeba było wznieść most właśnie w przełomowym odcinku rzeki.- przypomina Edward Marszałek. W 1930 roku kolejkę spalił pracownik kolejki, w ten sposób zemścił się na pracodawcy bo ten nie wywiązywał się ze swoich zobowiązań. Most odbudowano już jako betonowy, ale i on nie stał długo. Mosty i torowisko zostały po wojnie zniszczone przez UPA. Ponownie odbudowano je dopiero w latach 60. ubiegłego wieku.
- Most ma długość 51 metrów między przęsłami i wysokość prawie 9 metrów nad poziomem rzeki- informuje Marszałek. 

Osobliwością rezerwatu są  źródła wody mineralnej o niezbadanym jeszcze dobrze składzie, wypływające w bezpośrednim sąsiedztwie torowiska kolejki, jak również pod szczytem Karnaflowego Łazu.

Edward Marszałek przypomina, że dolinę Osławy upodobał sobie Jerzy Harasymowicz - piewca Beskidu.
- Bywał tu często , znajdując w tej dzikiej okolicy spokój i poetyckie natchnienie. Osławie, Komańczy i okolicy poświęcił wiele swych wierszy. Gdy w lipcu 1999 roku ciężko zachorował, znów odbył podróż w Bieszczady, gdzie korzystał z gościny leśników w Nadleśnictwie Komańcza. Spędził tu czas  jakiś w osadzie leśnej w Mikowie. Tu również miało miejsce jego ostatnie spotkanie z czytelnikami. Harasymowicz myślał już o nadchodzącej śmierci. Tutaj udzielił też jednego z ostatnich wywiadów, w którym powiedział: "...Drzewo się z wiosną odrodzi, a martwy człowiek posłuży mu za odżywkę. Dlatego marzę o tym, żeby moje prochy były rozsypane..." Myśl ta stała się rzeczywistym testamentem poety, zrealizowanym jesienią 1999 roku- jego prochy rozsypane zostały ze śmigłowca nad Bieszczadami..- opowiada Edward Marszałek.


sobota, 6 października 2018

Echa leśne przy autostradzie...

Po co ja właściwie keszuję? Powodów jest kilka, ale jednym z nich jest to, że jadąc okrutnie nudną drogą szybkiego ruchu (przez Kielce - Radom) do Warszawy, i zatrzymując się na parkingu przydrożnym, na którym, wydaje się, nie ma ABSOLUTNIE nic oprócz knajp... znajduję oto takie historie...



Dawno temu nieopodal stała Karczma uwieczniona przez Stefana Żeromskiego w opowiadaniu „ECHA LEŚNE” - Gospoda „Echa Leśne” niedaleko wsi Występa. 

To w tych okolicach dzieją się wydarzenia opisane w opowiadaniu. 

Generał od dawna postawił szklankę na tacy i siedział wyprostowany, z nogą zgrabnie odstawioną, a piersią wysuniętą. Czasami oglądał się na las. Słuchał, jak echa grają, i znowu ustawiał głowę we właściwej formie. Rzekł zwracając się do Guńkiewicza: 
– Panie podleśny, a jak daleko z tego oto miejsca do Suchedniowa? 
Guńkiewicz postawił szklankę i z należytym pochyleniem zamaskowanej łysiny oświadczył, że na prostaki nie będzie dziesięciu wiorst. 
– A pan tu drogi wszystkie zna? 
Guńkiewicz uśmiechnął się z dumą czy politowaniem. Nie znajdował słowa zbyt dosadnego na wyrażenie swych znajomości tamtejszych wertepów od lat dwudziestu kilku był podleśnym: 
– Tak… – bąknął generał w zamyśleniu. 
– A pan taką drogę zna: od Zagnańska ku Wzdołowi? – Była tam przy tej drodze karczma w szczerym lesie… 
– Zagoździe – jakże! Stoi. 
– Jedna korzenista droga szła stamtąd w kierunku Suchedniowa, a druga, lepsza na Wzdół, na Bodzentyn. 
– Tak jest, panie generale. 
– Więc karczma, pan mówisz, stoi? 
– Stoi. Najgłówniejsza złodziejska przystań i ucieczka z całej Korony Polskiej koniokrady tam się właśnie schodzą. 
– Przed tą karczmą, za drogą, po drugiej stronie był wydmuch piasku duży, żółty… Na tym wydmuchu rosło kilka brzóz… 
– A to generał pamięta doskonale! Z tych tam brzóz tylko jedna została. 
– A były już brzozy? 
– Karczmarz łajdak je wyciął. Jedna z tych brzóz została, i to dlatego, że o nią krzyż oparty. Już, szelma, tej tknąć nie śmiał.”

piątek, 21 września 2018

Wieże buntowników / The towers of rebels

Półwysep Mani. Środkowy z trzech palców Peloponezu. Ojczyzna wszystkich buntów, rewolucji i rebelii. Półwysep, który jak żaden inny region Grecji, przypomina średniowiecze. Zresztą trwało ono tutaj, bez większych zmian, aż do końca XIX wieku. Nawet teraz, na początku XXI wieku, przekraczając magiczną linię Tajgetu, wjeżdża się w inny świat. Świat, w którym czas  zatrzymał się jakieś sto lat temu. A może jeszcze wcześniej...

[EN] The homeland of every single rebellion, revolution and revolt. The region which is - as no other region in Greece - a reminiscent of the Middle Ages.
Let us say that the Middle Ages lasted here, without any visible changes, till the end of XIX century. Even now crossing the magical border of Taygetus, man step in the completely different world. The world where time itself seems to stand still almost one hundred years ago. Or even earlier..



Meso Mani (Mani  Wewnętrzne) otoczone z trzech stron morzem, a z czwartej ostrymi skałami gór Tajget, mogło pozwolić sobie na pewną autonomię. Z drugiej strony ziemia na Mani zawsze była, jest i będzie, bardzo uboga. Wśród skał rzadko kiedy pojawiają się pola uprawne, a jedyną opłacalną hodowlą jest hodowla świń, które jak wiadomo, wszystko zjedzą... Tej odrębności zawdzięczają Manijczycy swoją własną historię, brak najeźdźców, ale i kłopoty. 

Stąd wywodzą się przywódcy powstania greckiego, stąd pochodzą mordercy pierwszego prezydenta niepodległej Grecji, Kapodistriasa (który notabene też był Manijczykiem), tu wreszcie toczyła się przedziwna zabawa dużych chłopców w małą wojnę. 

Krwawa historia 

W tej stosunkowo niedużej enklawie mieszkało kilka rodów. Rody te od wieków rywalizowały ze sobą o ziemie, władzę i prestiż. Z czasem wojna przeszła w tradycję. I z braku innych rozrywek, prowadzona była przez ponad pięć stuleci. zasady wojny były bardzo proste. Należało doszczętnie zniszczyć wieżę wroga i wybić "do nogi" wszystkich męskich członków klanu. Kobiety na czas  wojny miały przyznaną niezależność i, przynosząc swoim wojownikom jedzenie plotkowały, podczas  gdy ich mężowie wyżynali się wzajemnie. Na czas  żniw zaprzestawano krwawej wendety i wszystkie klany wspólnie zbierały plony nieurodzajnej ziemi. A potem? A potem znów wracano do krwawej zabawy...

Ostatnia bitwa nie odbyła się, wbrew pozorom, w  ubiegłym tysiącleciu, ale... w 1870 roku, a do jej zakończenia potrzebna była  interwencja regularnej armii...
Krnąbrnych Manijczyków osadzano w więzieniu w Pilos, a nienawiść miedzy klanami była tak silna, ze musiano podzielić podwórzec na części, gdyż zbyt często dochodziło do mordów i gwałtów.

Wieże buntowników


Nieodłącznym elementem krajobrazu Mani są , oprócz skalnych wzgórz, porosłych bardzo skąpą roślinnością, wieże mieszkalne, w których bronili się Manijczycy. Im wieża była wyższa, tym większa szansa na zwycięstwo, gdyż ulubioną formą ataku było niszczenie cennego marmurowego dachu. W ciągu jednej nocy czterystu mieszkańców malutkiej wioseczki Lamii wzniosło najwyższą wieżę, aby o świcie zapewnić przewagę swojemu klanowi. 

Teraz w wieżach mieszczą się pensjonaty udostępniane co bogatszym turystom. Warto zauważyć, ze nowe budynki są wznoszone w stylu sprzed lat. Manijczycy bowiem są  dumni ze swojej historii, spływającej co prawda krwią, ale jest to ICH historia- jedyna w swoim rodzaju.

Tylko starzy ludzie... 

Wielu mieszkańców Aten, Thesalonik, czy Kalamaty przyznaje się do swoich korzeni tkwiących gdzieś między manijskimi skałami. Na pytanie dlaczego się stamtąd wyprowadził, 32-letni Dimitris, spotkany miesiąc później pod Olimpem, odpowiada:

- Tam nie ma perspektyw. W sezonie można trochę zarobić na turystach, ale też niezbyt wiele. Niemcy i Francuzi wolź piaszczyste plaże zachodniego wybrzeża, a na Mani przyjeżdżają tylko poszukać wejścia do Tartaru i oglądnąć wieże. Polacy wolź Grecję centralną i Tesalię, rzadko zapędzają się tak daleko na południe. Poza sezonem na Mani zostają tylko starzy ludzie.... 

Sami starzy ludzie... 
Niestety jest to prawda. I prawda ta bardzo boli Manijczyków. Sześćdziesięcioparoletnia kobieta, mieszkająca w najbardziej wysuniętym na południe Grecji domu, zaledwie dwa i pół kilometra od latarni na półwyspie Matapan, powiedziała ze smutkiem:

- Moje wnuki mieszkają w Atenach, syn w Kalamacie. Przyjeżdżają do mnie Czasami, ale jak mnie zabraknie, przestaną przyjeżdżać. Młodzi wyjeżdżają, a starzy umierają. Za niedługo w naszej ojczyźnie nie będzie nikogo....

W naszej ojczyźnie... 
te słowa może wypowiedzieć coraz mniejsza ilość osób. 
Niestety, los "kolebki buntowników" nie rysuje się różowo....

Lipiec'1999- Githion; Mani- Grecja
Autor: Kasia Turska "Ziellona"

Na tronie Zeusa

Olimp. Góra - mit. 

Góra, o której marzy chyba każdy czytelnik  "Mitologii".
Góra, na której według starożytnych Greków znajdowało się mieszkanie bogów....

A trzeba przyznać, że nie ma drugiego takiego pasma w Grecji, które tak nadawałoby się dla Zeusa i jego całkiem pokaźnej czeredki.

źródło: Wikipedia - CC

Masyw Olimpu jest naturalną granicą pomiędzy Macedonią (krainą, geograficzną, której lwia część znajduje się właśnie w Grecji) a Tesalią- równiną, znaną ze skalnych, jakby kosmicznych, grzybów, na których wybudowane są  klasztory Meteora. Olimp wyrasta nagle. Zaledwie 20 km od morza pojawia się góra wysoka prawie na trzy kilometry w górę... Nie może to nie zrobić wrażenia...

Burza z piorunami- "Tak tu jest zawsze"


Jest godzina piąta po południu. Siedzimy w Prioniu, na ostatnim parkingu przed wyjściem na szlak. Z gór zbiegają tłumy turystów, uciekając przed ulewą i piorunami uderzającymi w okoliczne szczyty. Przy takiej pogodzie niemożliwym wydaje mi się atakowanie Mitikasu- najwyższego szczytu Olimpu.

- Nie martw się - Mówi Giorgos, chłopak zabrany "na stopa" z Litochoro - greckiego Zakopanego. - Jutro będzie dobrze. Tutaj zawsze tak jest. Do dziewiątej rano świeci słońce, potem chmury podchodzą znad morza, o jedenastej już nic nie widać, a o trzeciej zaczyna się burza. Z piorunami- dodaje.


Wszystko sprawdza się co do joty, kiedy nazajutrz rano wychodzimy na szlak. Słoneczko świeci oszałamiająco, kiedy wchodzimy w las. Zewsząd otaczają nas dęby, lipy, cedry. Powyżej 1400 m n.p.m. pojawia się rzadki gatunek sosny<i> Pinus heldreichii,</i> w gwarze z okolic Litochoro zwany Robolo. W paśmie Olimpu opisanych zostało około 1700 roślin. Głównie dla ochrony 23 endemitów, w tym żywej skamieniałości  z epoki lodowcowej Jankea heldreichii,  został stworzony został w 1949 roku pierwszy grecki park Narodowy- OLYMPOS NATIONAL PARK, wpisany w roku 1981 na listę UNESCO, jako rezerwat biosfery. 
Dochodzimy do Refuge A, noszącego wśród Greków wdzięczną nazwę SPILIOS AGAPITOS. Pierwszego schroniska na trasie i, z tej strony Mitikasu, jedynego. Turystów jest dość dużo. Takich jednodniowych z małymi plecaczkami. Niektórzy decydują się na nocleg i będą schodzić dopiero jutro, inni zejdą już dzisiaj, po krótkim postoju. Dla nich, przy wejściu do schroniska wisi karteczka, informująca, że jeżeli ktoś chce skorzystać z dobrodziejstw cywilizacji tylko na chwilę, musi ponieść koszty  w wysokości 500 drachm. Jest to o tyle logiczne, że do schroniska trzeba dowieźć wszystko, za wyjątkiem wody. Jest to jedyne schronisko w rejonie Olimpu, gdzie woda spływa z gór i właściwie nie trzeba się o nią martwić. Moi rodzice i siostra schodzą w dół; ja, wraz z sześcioma Grekami, idę zdobywać wyśniony szczyt.
Grecka ekipa tylko o herbatce...
Idzie się bardzo dobrze, pomimo, że idziemy tylko o herbatce. Grecy to dziwny naród: na wieczór opychają się do granic możliwości, a rano, kiedy normalny człowiek zjadłby porządne śniadanie, oni wypijają herbatkę z kwiatków. 
Owa herbatka z kwiatków, jakkolwiek by to infantylnie nie brzmiało, jest wspólnym dziełem natury i Irini, kierowniczki schroniska. Roślina o żółtych kwiatach, maleńka wyrastająca zaledwie na 10 cm, jest endemitem tego regionu. Znaczy to mniej więcej tyle, że nigdzie indziej nie można jej spotkać. Nie przeszkadza to wielu turystom, znających lecznicze działanie tej rośliny, wracać z wycieczki z żółto-zielonymi naręczami ziół. Oficjalne starania Parku Narodowego nic nie pomogą, jeżeli nawet strażnicy Parku, stojący na dole w Litochoro i odnotowujący każdego turystę wjeżdżającego do Parku, dodają sobie sił, sącząc żółtawy wywar. Jednak należy oddać cześć naturze i Irini, bo tylko ich duet potrafi sprawić, że taki napój dostarcza sił na najbliższe kilka godzin uciążliwego marszu.
Z widokiem na...
Po godzinie docieramy na szczyt Kaki Skali (2866 m n.p.m.), stąd dopiero widać skalne grzebienie Mitikasu... Niedaleko widnieje szczyt Scolio, na który prowadzi się turystów, którzy chcą być na Olimpie. Nie dopuszczają do wiadomości, że szczytu Olimp nie ma. To trochę tak jakby ktoś powiedział "byłem na Tatrze", zamiast "w Tatrach". Tak samo w Tatrach znajduje się Morskie Oko , do którego stoją kolejki, jak i Mnich, na który wspinają się nieliczni... Scolio prezentuje się mniej więcej jak Czerwone Wierchy. (powtarzam tu opinię mojego kolegi, bo sama Tatr nie znam.) Ale Scolio jest tylko 9 metrów niższe od Mitikasu. Zresztą na obszarze 25km<sup>2</sup>, jest tu jedenaście szczytów powyżej 2800m n.p.m.
Schody nieszczęścia
Kaka Skala w pełni zasługuje na swoją nazwę, która w tłumaczeniu brzmi schody Nieszczęścia" ścieżka prowadzi po skałach, z których, raz po raz osypują się kamienie. Tylko dwa nieuważne kroki i ląduje się w półkilometrowej przepaści Kazania. Nie mam pojęcia, jak przez te skały przechodzi nieodłączny towarzysz Parysa- czworonogi Dias. Wreszcie wychodzimy na szczyt...i...  stąd dopiero widać prawidłowy wierzchołek...
Ostatnie momenty wspinaczki są względnie łatwe, ale i tak kaleczę sobie ręce na ostrych skałach.
Na wierzchołku stoi słup z przymocowaną księgą pamiątkową i flagą grecką. Poczucie Narodowości jest bardzo mocno zakorzenione w Grekach- każdy podchodzi i całuje flagę. Zejście jednak przedstawia sobą pewien problem. 
Na szczycie i tuż pod...
Na dwóch płaskich kamieniach wieńczących szczyt tłoczy się ciżba osób, z których każdy chce schodzić żlebem Louki. Każdemu spod nóg sypie się kamienna lawina. Międzynarodowa mieszanka na szczycie powoduje zamieszanie w żlebie:
- watch out! Stone!
- Achtung! Stein!
- prosochi! petra!
Kamień przelatuje Giorgosowi koło głowy, a Mikosa rani w rękę. Przytuleni do ścian żlebu, schodzimy, względnie bezpiecznie. Potem teren jest już łatwy: Normalna ścieżka nad płytką przepaścią. I właśnie na tej drodze wywracają się wszyscy, z wyjątkiem Parysa. Serie wypadków zapoczątkowuję oczywiście ja, rozwalając sobie kolana i paskudnie obcierając biodro.
Dopiero teraz rozumiem, dlaczego większość wypadków, w Alpach, czy  w Himalajach , dzieje się w trakcie zejścia. Pod górę pcha jakaś bliżej nieokreślona siła, chęć zdobycia i upór. Sam moment pobytu na szczycie wydaje się końcem niebezpieczeństw. Do krwi wydziela się jakiś narkotyk, którego nazwa, oczywiście, wyleciała mi z głowy, człowieka ogarnia euforia, przestaje uważać i wypadek gotowy.
Kolejka mułów
Pod schroniskiem (drugim na trasie) wita nas kawalkada mułów. Tutaj trzeba bowiem wszystko donosić, łącznie z wodą. Muły stoją w kolejce do rozładowania, potem, już tylko w drewnianych siodłach, ustawiają się w drugiej, do grajdołka. Wytarły sobie trawę i tam pozbywają się insektów, wymachując w powietrzu kopytami obitymi metalem.
Nasz Dias nie ma takich udogodnień, wiec teraz oblizuje pokrwawione poduszki. W końcu ruszamy w dalszą drogę, Chociaż wypita kawa trochę rozleniwia.

Zadziwiająca sprawa, że o ile od najbardziej uczęszczanej przez turystów strony istnieje tylko jedno schronisko, to od strony odwiedzanej głównie przez turystów plecakowych są  dwa i to jedno koło drugiego. Jedno, Giosos Apostidilis,  jest klasycznym budynkiem z obsługą, drugie w polskich warunkach zostałoby pewnie nazwane chatką studencką. 

Brak w nim obsługi, sanitariatów i dostępu do wody - co na wysokości prawie 2700 m jest rzeczą absolutnie zrozumiałą. Ale w schronisku imienia pierwszego zdobywcy Mitikasu można spotkać wspinaczy, którzy dziś lub jutro będą atakować najtrudniejszy szczyt masywu- Stefani, zwany również &quot;tronem Zeusa&quot;. czas  tam spędzony zapamięta się na równie długo, jeżeli nie na dłużej, jak zdobywanie mitycznego Olimpu.

Ostatni etap podróży prowadzi przez język lodowca. Cały jęzor ma długość 600 metrów, także Dimitris pyta się cierpko:
-Związujesz się liną, czy chcesz szybciej zobaczyć rodziców w Prioniu?- 
Mamy trzy liny na siedem osób. Związuje się z Dimitrisem. Czuje się jak cielę prowadzone na rzeź. Drobny fakt, że ja prowadzę naszą  dwójkę, jakoś umyka mojej uwadze. Po tamtej stronie zostaje tylko Perykles. Asekuruje się dwoma kamieniami wbijanymi w śnieg. Dimitris idzie mu na pomoc z liną. Tutaj, na szczęście, obywa się bez wypadku.
Chociaż mamy jeszcze dwie godziny marszu w dół, czuję, że moja wielka przygoda w mieszkaniu Bogów dobiegła końca. 
A straszny Zeus nie dał się złapać za nogi! Hera mówiła, że znowu zszedł na ziemię romansować...:-)


Lipiec'1999- refuge C, pasmo Olimpu

Moja trasa na Mitikas:
Prionia >> Refuge A (Spilios Agapitos) >> Chondro Mesorachi >> Kaka Skala (2866 m) >> Mitikas (2917 m) >> Przełęcz pod Stefani >> Refuge Giorgiou Apostidolis  >> Refuge Christo Kakkalos >> refuge A (Spilios Agapiotos) >> Prionia

czwartek, 20 września 2018

[O NAS] Stróżują na niebieskich połoninach

Teresa

Kiedy odebrałam maila od Teresy, odczułam pewne déjà vu. Przez myśl mi przeleciało, czy Teresa to kobieca wersja Karola, czy też Karol jest meską wersją Teresy... 

Teresa bowiem mieszka w okolicach Pustyni Błędowskiej i w czasie wolnym uprawia turystykę rodzimą- po przepięknych podkrakowskich dolinkach, czy sławnej, choć zarośniętej Pustyni błędowskiej. Zresztą... sami zobaczcie zdjęcia oszronionych piasków pustyni i skąpanych w słońcu Dolinek...

03.05.2013 roku Teresa odeszła od nas. Nagle i niespodziewanie przeniosła się na niebieskie połoniny. Fantastyczna, radosna dziewczyna, która była zawsze świetną organizatorką wszelakich imprez i wypraw. Kochała przyrodę, góry- w szczególności The Bieszczady. Można z nią było o nich rozmawiać godzinami. Teresko, będzie nam Ciebie bardzo, bardzo brakować. 

Mariusz Niemczyk:

Nieustraszony idealista, konsekwentnie dążąc do realizacji swoich wielkich marzeń. Zagorzały kolibowicz, zapalony MUWITowiec i pozytywnie fantastyczny pasjonat wszystkiego co niestandardowe, a ciekawe i piękne. Rewelacyjny kolega i prawdziwie niestandardowy towarzysz wszelkich wypraw. Jakkolwiek infantylnie by to nie zabrzmiało- to on dawał nam siłę na pokonywanie przeciwności losu.

Mariusz był zawieszony miedzy życiem w grupie, a silnym indywidualizmem. Połowa Mariusza była w świecie własnych myśli, połowa z nami. Nie były to równe połowy, miały poszarpane linie łączące i przenikały się nawzajem. Jedna połowa bez drugiej nie istniała. Dziś- kiedy patrzę na to pod innym kątem i z perspektywy lat, jestem niemal pewna, że Mariusz był naszym aniołem stróżem. Takim, który chciałby się dołączyć, ale musi pilnować żebyśmy głupot nie popełniali.

Jest taki piękny utwór Gdańskiej Formacji Szantowej 

Aniele- stróżu mój,
Gdy wiatr mnie na morze wywieje,
Ty zawsze przy mnie stój.
(...) Trochę pewnie zgrabieją Ci ręce,
Kiedy sztorm ześle Pan Bóg,
Powiesz- Stary, gdzie masz tą  butelkę,
No tę, w której trzymasz rum?

Taki był Mariusz. Dokładnie taki ludzki anioł

"Tylko zróbmy to całkiem spokojnie,
Bo po co ma wiedzieć Twój szef,
Że, owszem, bogobojnie,
A jednak musiałem Cię nieść."

Dziś- po latach stwierdzam właśnie, że był takim aniołem stróżem, który owszem bogobojnie, a jednak... Aniołem, który nie upominał, nie ganił, nie narzekał, nie składał meldunków na górze. Aniołem, który naprowadzał na dobre drogi.

zastanówcie się przez chwilę- czy słyszeliście kiedyś od Mariusza wykład? Monolog? odpowiedź pt "ja sądzę"- zastanówcie się. Ja sobie nie przypominam. Zawsze celnie zadawał pytania, zawsze trafiał w sedno. Opowiadał owszem anegdotki, gromadził informacje o najnowszych wydarzeniach i odkryciach. I zawsze w odpowiednim momencie przed odpowiednią osobą wyciągał odpowiedni fragment swojej potężnej wiedzy. Zmuszał do myślenia, zmuszał do działania.

W zeszłym roku podczas kursu inwentaryzacji w Lanckoronie spędziliśmy kilka godzin na rozmowach. Można rzec, że dziwnych, kosmicznych. Przyznam, że wtedy niezbyt rozumiałam sens naszej rozmowy i jej temat. Dopiero później otworzyły mi się oczy na pewne sprawy. Kiedy zaczęłam się zastanawiać dlaczego nagle inaczej pewne rzeczy pojmuję, zrozumiałam, że stało się to za sprawą rozmowy z Mariuszem.

Bo Mariusz działał jak bomba z opóźnionym zapłonem. Nie mówił wprost, nie radził, nie dociekał- swoimi uwagami, na pozór oderwanymi, drążył jak woda skałę- zawsze było w nich jakieś genialne sedno rzeczy. Efekty widać było dużo później- zastanawia mnie ilu ludzi nie wie, że zmiany w swoim życiu zawdzięczają tej kropli drążącej? Mariuszowym myślom, wtrącanym anegdotkom, powiedzeniom. Niby zwyczajnym, a jednak nie do końca. zastanawia mnie- ile ja rzeczy przegapiłam, na które wpływ miał Mariusz? Czy kiedyś zrozumiemy całkowicie ile dla nas znaczył i jak dużo mu zawdzięczamy?

Obawiam się ze nie- taka jest rola anonimowego anioła stróża...
Nie ma takiego słownika, który ma wystarczającą ilość słów, aby choć w części oddać jaki jest Mariusz. Podobnie jak w tej części przestworzy nie ma takiego świata, aby pomieścić jego pasje, zainteresowania i plany. Rodzinie Mariusza życzę silnej wiary, w to że Tam jest Mu lepiej. Że Pan powołał go do większego, lepszego świata, gdzie zrealizuje to na co ten świat był dla niego za mały.

Powodzenia Maniek. 
Szykuj nam przewodnik po Niebieskich połoninach- dołączymy niebawem.

[O NAS] Monika Turska "Wonder"

Konserwator zabytków, renowator (słowo wymyślone przez złośliwych), grafik i artysta. Zawodowo dbała o aktualność ofert turystycznych, szczegółowe opisy obiektów i atrakcji turystycznych oraz dobór pięknych zdjęć, aktualnie zajęła się sztuką (na wiadomość, co sztuka na to, wciąż czekamy). Ze względu na pasje architektoniczna, dojeżdża tam, gdzie inni z nas zapewne nie dotarliby nigdy. A z pewnością widzi to czego my nigdy nie zobaczymy. Na szczęście oddaje nam trochę w fotografii...

[O NAS] Łukasz Majerczyk


Historyk z wykształcenia i chyba zamiłowania, bo nikt nie zabiera się za kontrowersyjny temat Ognia-partyzanta z Podhala, nie kochając historii jako takiej. 

Zawodowo Łukasz... no właśnie- zawodowo Łukasz zajmował się realizacją rzeczy niemożliwych. W tym momencie nie mam już tej przyjemności jaką dawała mi współpraca z nim. 

Dziś pisze artykuły o bezpieczeństwie w górach, w ramach współpracy z TOPR i GOPR. W międzyczasie pisuje artykuły dla portalu historyków historycy.pl- gdzie został opublikowany jego artykuł o Ogniu.

[O NAS] - Karol Piłka - Olkusz


Karol to nasza dobra dusza. Pojawił się poprzez maila z zapytaniem o szczegóły dotyczące Doliny Górnego Sanu. I tak został;))) Karol włóczy się to tu to tam i czasem podsyła zdjęcia z wycieczek, a niekiedy i swoje wrażenia. Mam nadzieję, że kiedyś napisze artykuł- w szczególności liczę, Karolu, na Jurę, którą  niezmiennie i niestrudzenie reklamuje.

[O NAS] Marek Ryglewicz


Sądeczanin z powołania, wyboru i przeznaczenia. patriota lokalny, realizujący swoje regionalne pasje na rowerze w każdej wolnej chwili;) 

Autor specjalistycznych przewodników rowerowych po Beskidzie Sądeckim: Beskid Sądecki 22 wycieczki rowerowe oraz Jezioro Rożnowskie i Czchowskie 27 wycieczek rowerowych. W przygotowaniu trzecia część- okolice Nowego Sącza. W MUWICIE zajmuje się... zgadnijcie... rowerami? 

Mamy niesamowitą przyjemność i ogromny zaszczyt zaprezentować propozycje tras rowerowych na Sądecczyźnie autorstwa właśnie Marka Ryglewicza. Formalnie Marek jest informatykiem i automatykiem, uczy ludzi obsługiwać AutoCada i czym są  języki programowania- tu następuje długi ciąg niezrozumiałych dla mnie haseł...