niedziela, 17 grudnia 2017

Turki w Dolinie Sanu

W dolinie Sanu kultywowane są  najciekawsze tradycje pełnienia warty przy grobie Jezusa. Obok oddziałów typowo wojskowych zachowały się malownicze straże tureckie.

Urządzanie w Wielki piątek w kościołach grobów Chrystusa jest starą polska tradycją. Zazwyczaj wartę honorową pełnią przy nich strażacy w galowych mundurach. Ale nie wszędzie. 
Foto pochodzi z http://gazetagazeta.com/2016/03/polskie-misteria-wielkanocne/ - autor: Grzegorz Micuła

W Radomyślu, Woli Rzeczyckiej, Zaleszanach, Giedlarowej, Grodzisku, Gniewczynie i innych wsiach i miasteczkach w dolinie Sanu spotyka się uzbrojone oddziały nazywane Turkami. W Zaleszanach jest to jednolicie umundurowany i uzbrojony w szable oddział kościuszkowski z własnym sztandarem.

W skład oddziału strażników z Radomyśla wchodzą dochtory oraz koguty odziani w wysokie, błyszczące czapy ozdobione pękiem kolorowych wstęg. W Niedzielę Wielkanocną porywają dziewczęta do tańca i zatrzymują samochody. Dowódcą Turków jest basza ubrany w kolorową kapę. W Woli Rzeczyckiej koguty mają czarne mundury i wysokie czapy ozdobione sztucznymi kwiatami.

Poza pełnieniem warty przy Grobie Pańskim Turki asystują księdzu przy święceniu ognia, wody i pokarmów oraz w czasie mszy i procesji rezurekcyjnej. W Niedzielę Wielkanocną chodzą z życzeniami po domach. Turki, na wzór oddziałów wojskowych, uzbrojeni są w szable i atrapy karabinów. Popisują się musztrą, jak w Gniewczynie Łańcuckiej i Grodzisku, lub tańcem- w Radomyślu i Woli Rzeczyckiej.

Wielkanocne Turki są ważnym i ciekawym elementem kultury ludowej. Najprawdopodobniej wywodzą się ze średniowiecznych misteriów pasyjnych wprowadzonych w Polsce przez strażników Grobu Bożego (bożogrobców) z Miechowa, a być może także ze straży obywatelskich organizowanych dla obrony przed Tatarami. Nie ma dwóch identycznych oddziałów- różnią się kolorem mundurów, uzbrojeniem i tradycją. Niektóre mają własną orkiestrę. 


Zobacz również:



poniedziałek, 4 grudnia 2017

Taradajką do Puńska


Nie przyjechałam tu taradejką, Chociaż miałam wielką ochotę. Niestety górę nad tradycją wzięła wygoda i cywilizacja. Większość Litwinów na obchody święta Matki Boskiej Zielnej- 15. sierpnia- przyjechała samochodami. 

Litewskie bryczki o niskich burtach, ogromnych szprychowych kołach z błotnikami i miękkich, wyściełanych siedzeniach można jeszcze spotkać w niektórych domach. Podobno jeszcze kilka lat temu na nabożeństwo 15. sierpnia tradycyjni Litwini do tarantasów (druga nazwa teradejki) zaprzęgali traktory, ale dziś zdecydowana większość zajeżdża przed kościół maluchami i polonezami.

Miasto polskich Litwinów

Puńsk- małe schludne miasteczko położone między malowniczymi pagórkami nad przeraźliwie zanieczyszczonym jeziorem Punia- jest stolicą polskich Litwinów. Powstało w połowie XVI wieku na skraju nieskolonizowanego jeszcze kawałka Puszczy Mareckiej. Kolonizacja następowała z dwóch stron: od strony Łoździejów i od strony Wiżajn. Pierwszymi osadnikami byli Polacy, Litwini i Rusini. Ci ostatni, jako element najsłabszy, szybko ulegli lituanizacji i polonizacji. Na Sejneńszczyźnie- najdalej na zachód położonej Litewskiej wyspie- mieszka około 12000 Litwinów. Drugie tyle jest rozrzucone po całej Polce. Choć jako mniejszość Narodowa nie stanowią dużej grupy nie grozi im wynarodowienie.

Litwini, jak żadna inna grupa etniczna, trzymają się razem, kultywują tradycję i dbają o naukę litewskiego w szkołach. Skupieni są w różnych organizacjach, które umacniają patriotyzm i poczucie przynależności Narodowej. Działa "Stowarzyszenie Litwinów w Polsce", wydawane jest czasopismo  "Ausra", odrodziło się również Towarzystwo im. św. Kazimierza i Związek Młodzieży Litewskiej. To jedna strona medalu.

Druga strona medalu

Druga, jak zwykle jest ciemniejsza.

Dużo naczytałam się o gościnności litewskiej, ale wnet okazało się, że, owszem, Litwini litewscy są  uroczy, natomiast Litwini polscy, a przynajmniej ci spotkani w Puńsku, darzą Polaków szczera nienawiścią. Tyle lat minęło od zmienienia granic po I i II wojnie Światowej, a oni nie zapomnieli. Ale najgorsza jest obojętność...

Z taką ignorancją, wszystkich i wszystkiego, co nie-litewskie spotkałam się po raz pierwszy w życiu. I u Łemków i u Cyganów, nie mówiąc już o naszych rodzimych góralach, mój plecak i torba na aparat wywoływały szczere zainteresowanie. Każdy rwał się, żeby się przywitać, wyrazić zdziwienie, czy samemu nie straszno, albo po prostu się uśmiechnąć. Zazwyczaj też chętnie opowiadali o swoich rodzinach, regionie, zwyczajach... 

Tutaj nic.

Zero kontaktu.


Moje rozpaczliwe próby dowiedzenia się czegokolwiek, spełzały na niczym. Ani rozmowa ze sprzedawczynią, ani z mieszkańcami nie przyniosły rezultatów. Najczęściej wzruszano ramionami i odchodzono. Rozmowni okazali się tylko strażnicy graniczni, ale oni byli z pochodzenia Białorusinami i ich też Litwini nie darzyli sympatią. Uważali, że strażnicy są  tu niepotrzebni - ponoć żaden z mieszkańców Puńska nie chciał tutaj punktu granicznego.

Już zdecydowałam się opuścić niegościnne miasto....

..już szłam drogą na Suwałki....

...już klęłam pod nosem za stracone pół dnia

....kiedy z drogi zawrócił mnie głos.

-Proszę pani! Pani wstąpi do nas na kawę. Na pewno jest pani zmęczona...

Otwarły się przede mną wrota raju. O kawie marzyłam od mniej więcej trzech godzin i smętnie myślałam o pozostałych mi 60 groszach. Do jutrzejszego otwarcia poczty nie spodziewałam się kawy. Pani Jasia, przeurocza kobieta, jest Polką. I ma syna Grzegorza. Syn Grzegorz, podobnie jak ja, jeździ stopem i przeróżni ludzie mu pomagają, stąd niespodziewana gościnność pani Jasi.

Chociaż, nie! Z czymś takim w sercu człowiek się rodzi, a warunki i okoliczności tylko go ukierunkowują. Tu okoliczności sprawiły, że zostałam podjęta kawą, serem białym i przepysznym ciastem z gruszkami. Kiedy szliśmy wieczorem na występy folklorystyczne nad jezioro Punia, trzymałam za rękę Igora, przecudnego wnuka pani Jasi. Miał lat pięć i był (nadal jest) niekwestionowanym żywym srebrem. Złotem! Platyną!

Nigdy w życiu nie spotkałam tak uroczego dziecka! Normalnie mam awersję do dzieci, ale Igor po prostu mnie oczarował. Mój czas  podzieliłam na zabawy z nim i rozmowy z panią Jasią i jej mężem panem Edwardem. Nie skarżyli się. Tego typu ludzie nigdy się nie skarżą. Ale wyczuwałam z rozmowy żal i rozgoryczenie. Pani Jasia od kilku lat nie może znaleźć pracy w okolicy z prostego powodu: nie mówi po litewsku. Tutejsi Litwini znają język polski. Muszą znać. Ale nie przyjmą do pracy nawet sprzątaczki nie-Litewki.

Polacy dyskryminują ????!!!!

I nam się zarzuca dyskryminację!? Kiedy we własnym kraju dyskryminowani są  Polacy! Na 100 numerów na ulicy, gdzie mieszkają moi dobroczyńcy, tylko 4 należą do Polaków. Ale nie w liczbach sprawa. Litwini też mają prawo do własnej stolicy na terenach dawniej należących do nich. Ale niewiele Litwinów odkłoni się Polakowi na ulicy. Pani Jasia jest przeuroczą kobietą i naprawdę ciężko było mi zrozumieć brak znajomych.

Raptem kilkoro Litwinów przyznaje się do przyjaźni z Polakami. Pani Jasia ma jedną litewską przyjaciółkę. Ona nie przejmuje się konwenansami. Pani Jasia to pani Jasia, a nie Polak, którego z założenia należy nie lubić. 

Ludzie!!! opamiętajcie się!!!

Jeżeli przez przypadek dowiecie się, że wasz najlepszy przyjaciel jest na przykład Cyganem, a wy akurat Cyganów nie lubicie, odwrócicie się od niego?! Człowieka należy oceniać jakim jest, a nie jaką ma Narodowość, wyznanie, rodzinę!

Proszę bardzo! Niech na Sejneńszczyźnie będą dwa języki urzędowe, centrum kultury litewskiej, święta...

Zdaję sobie sprawę, że tylko granice zmusiły Was, drodzy Litwini, do życia w obcym kraju, ale żyjecie już tu 50 lat, a obok Was Polacy. 
Nie zapominajcie o nich.
Oni też chcą żyć normalnie...


Sierpień'2000- Puńsk


Oświadczenie autorki:

Zaznaczam, ze artykuł poniższy powstał na podstawie moich osobistych odczuć podczas  pobytu w Puńsku w sierpniu 2000 roku. Pobyt na Litwie w siedem lat później przekonał mnie że Litwini są  gościnni i bardzo mili. Czy miałam pecha wtedy w Puńsku? Być może. Nie twierdzę że WSZYSCY są  tacy, albo NIKT nie jest taki. W róznych społecznościach trafiają się przeróżni ludzie. Jedna niefortunna znajomość potrafi zrazić lub przekonać do całej nacji. Jednakże takie odczucia pozostawił we mnie Puńsk po 2000 roku. Może pojadę tam kiedyś powtórnie i moje podejście się zmieni. 

Dziękuję pani Bożenie z punsk.com.pl na zwrócenie mi uwagi - cytuję wpis do księgi gości: 
Przykro mi, że trafiła Pani na obojętnych Litwinów. Zapewniam Panią, że nie wszyscy są  tacy i zazwyczaj staramy się służyć pomocą przyjezdnym. Ponadto, znam wielu Polaków w Puńsku, którzy nie czują się w jakiś sposób osaczeni, czy szkalowani przez Litwinów. Wręcz przeciwnie, znaleźli tu swoje miejsce i mają się bardzo dobrze:)
Wierzę, że moje wrażenie było mylne i przepraszam wszystkich którzy poczuli się urażeni.

Pierwszy Rok Suwalskiego Parku Krajobrazowego

przedruk z Przyrody Polskiej 06,1977

Ponieważ odkopałam w skrzyni wsiowej cały skład Przyrody Polskiej z lat siedemdziesiątych, pozwolę sobie zaprezentować to co znalazłam- oczywiście wybór subiektywny... takich rzeczy jak "na miejscu wyrobisk Kopalnianych park dla ludzi pracy" nie będę tutaj prezentować, Chociaż może i warto by było- ku przestrodze;)))



W styczniu (1977 rok- przyp.) minął rok od utworzenia Suwalskiego Parku Krajobrazowego. Park ten powołano z uwzględnieniem przewidywanego na przyszłość wzrostu turystyki i roli rekreacji dla mającego powstać w sąsiedztwie ośrodka przemysłowego. Park ten ma chronić przede wszystkim osobliwe i piękne ukształtowanie rzeźby terenu ze szczególnie urozmaiconą florą i fauną. Uchwała powołująca Suwalski Park Krajobrazowy zobowiązuje terenową administrację do wielokierunkowych działań doraźnych i perspektywicznych np. do wprowadzenia odpowiednich zakazów i ograniczeń w działalności gospodarzczo usługowej, przebudowy napowietrznych linii telekomunikacyjnych i elektrycznych na siec podziemną.

Zgodnie z uchwałą ustawiono znaki drogowe zakazujące wjazdu na teren parku pojazdom samochodowym, którym wolno poruszać się jedynie po szosie-obwodnicy stanowiacej granicę Parku Krajobrazowego. Zmotoryzowani turyści w zasadzie przestrzegali tych zakazów, z wyjątkiem dwóch miejsc. Znak przy drodze prowadzącej do wsi Udziejek został przewrócony, a znak zakazu wjazdu ku podstawie góry Cisowa został zupełnie zniszczony. Góra Cisowa jest obiektem wymagającym pilnego i przemyślanego działania. jest ona punktem najliczniej odwiedzanym i jednocześnie jest zupełnie niezagospodarowana; wieża triangulacyjna jest uszkodzona, rażą wzrok puszki po konserwach i papiery.

Dużo kłopotów ma straż leśna z dziko biwakującymi turystami, którzy upodobali sobie szczególnie jezioro Hańczę, nie omijając też i innych jezior, a pozostawiając po sobie zanieczyszczone miejsca. Również malowniczy parów strumienia w Smolnikach, parów jak z bajki, jest zabrudzony wieloma najróżniejszymi odpadkami. Sytuację poprawić mogą tablice (szkice terenu Parku i informacje), które ostatniej jesieni ustawiono w wielu miejscach przy obwodnicy Parku. zaśmiecanie parku przez turystów jest mimo wszystko minimalne.

Nad ciemnoszmaragdowej toni Jeziora Jaczno minionego lata można było zaobserwować opalizującą warstewkę tłuszczu, niewątpliwie przypływającą z wodami strumyczków, a pochodzącą z obozu harcerskiego warszawskiego szczepu Watra, biwakującego w swym tradycyjnym miejscu, świetnie zorganizowanego z doskonałą kadrą. jednak pewnych spraw nie da się pogodzić i dobrze, że był to ostatni rok obozowania w tym miejscu. Od tego roku w źródliskach gosopodarować będą już tylko dzikie zwierzęta, a człowiek pozostanie przechodnim widzem.

 Sprawa wody gruntowej na terenie Parku jest przykładem naruszenia przez człowieka równowagi w środowisku przyrodniczym. jej poziom wciąż opada. W sąsiedztwie studni głębinowej, wywierconej kilka lat temu na terenie PGR Kleszczówek, wybiły źródła do dziś robiące wrażenie awaryjnego wylewu. W przyrodniczo najwartościowszym miejscu, źródliskach nad jeziorem Jaczno, w następstwie głębokich wierceń i niewystarczającego plombowania- woda podziemna z łatwością znajduje ujście.
Zdzisław Szkiruć, Krzysztof Wołk

Przyroda Polska - miesięcznik wydawany przez Ligę Ochrony Przyrody, poruszający zagadnienia z zakresu ekologii, ochrony środowiska i ochrony przyrody. czas opismo zalecane dla szkół przez Ministerstwo Edukacji Narodowej.

sobota, 2 grudnia 2017

Klucz do Królestwa Polskiego


Pierwszy gród w Santoku, istniejący być może już od VIII w., został prawdopodobnie zdobyty i zniszczony przez wojów Mieszka I. Wkrótce potem na jego miejscu wybudowano drugą, znacznie większą warownię, składającą się z grodu głównego i podgrodzia, którą Gall Anonim nazwał "kluczem i strażnicą królestwa polskiego". Przy budowie nowego grodu zastosowano tzw. konstrukcję hakową, co wyraźnie wskazuje na jego piastowską genezę. Była to zmodyfikowana wersja tradycyjnej przekładki: na niektórych drewnianych belkach ułożonych prostopadle do biegu wału pozostawiano na końcu kawałek ściętego konara, czyli naturalny hak, zapobiegający wysuwaniu się ułożonych powyżej belek równoległych do linii wału. 


Znaczenie grodu wynikało z jego położenia na północno-wschodnim krańcu Wielkopolski, w widłach (czyli w "sątoku") Warty i Noteci. W 1266 r. opanowali go margrabiowie brandenburscy i włączyli do Nowej Marchii. W polskich rękach znalazł się jeszcze przejściowo za panowania Przemysła II i w ostatnich latach rządów Kazimierza Wielkiego. Na trwałe wrócił do Polski dopiero w 1945 r.



Dzisiejszy Santok to duża wieś gminna, która ciągnie się wąskim pasem wzdłuż północnego brzegu Warty. Pozostałości dawnego grodu, w postaci imponujących ogromem i rozległością wałów ziemnych, znajdują się po południowej stronie rzeki, mniej więcej na wysokości Muzeum Grodu Santok. W muzeum warto zobaczyć zabytki wydobyte podczas prac archeologicznych prowadzonych na grodzisku na przełomie lat 50. i 60. XX w. w ramach przygotowań do obchodów milenium państwa polskiego. Jest tutaj również makieta grodu, która daje wyobrażenie o jego potędze.



Po obejrzeniu wystawy można udać się promem na grodzisko. Obiekt ma ok. 200 m średnicy, co już samo w sobie jest ewenementem, bo przeciętny gród słowiański z czasów plemiennych był co najmniej dwa razy mniejszy. Ostatnio wznowiono tutaj badania archeologiczne, których celem jest przede wszystkim zweryfikowanie chronologii santockiej twierdzy przez zastosowanie metody dendrochronologicznej. Polega ona na dokładnym pomiarze szerokości przyrostów drewna w pozyskanych próbkach, dzięki czemu można niekiedy ustalić moment ścięcia danego drzewa nawet z dokładnością do pół roku! Prace te mają być wstępem do planowanej częściowej rekonstrukcji grodu.


Tekst pochodzi z portalu polskaniezwykla.pl

Santok- wieś z burzliwą przeszłością

Gród kiedyś wykorzystywali propagandowo Niemcy, potem Polacy.- Warto, aby ta wrzawa wokół Santoka już ucichła- mówi Robert Piotrowski. Wkrótce pod jego redakcją ukaże się książka "Dzieje Santoka- gród, wieś i okoliczne miejscowości".
zdjęcie ze strony gminy

Doskonałą ilustracją do znaczenia Santoka jako elementu propagandy w Niemczech i w Polsce jest pewne zdjęcie. Spokojnie płynąca Warta, zacumowana łódka, a w tle na drugim brzegu wzgórze grodziska, jeszcze nierozkopane przez ekipę profesora Unverzagta w 1933 r. Wiadomo że wykopaliska w tym "grodzie na niemieckim Wschodzie" były w nazistowskich Niemczech mocno nagłaśniane przez propagandę. Miały udowodnić prawo do niemieckiej ekspansji, jako obrony przed zakusami Słowian. Dokładnie to samo zdjęcie wykorzystano na propagandowej widokówce Instytutu Zachodniego.
- A Warta, jak płynęła, tak płynie- stwierdza Robert Piotrowski. 

Kilkaset lat w czarnej dziurze 

Pod jego redakcją ukaże się pod koniec stycznia książka, która zamyka dyskusje na temat Santoka.- W skład projektu wchodzi ta książka, ale również konferencja naukowa oraz wystawa, które odbyły się 15 września. Dzieje Santoka to nazwa pojemna, ale nam chodziło o pokazanie historii wykraczającej poza to, co dotąd znamy, czyli poza historię grodu i czasy powojenne. Przecież pomiędzy jest kilkaset lat- mówi Piotrowski. 

Dziś gród santocki to ugór po drugiej stronie rzeki. Wieś rozlokowała się na prawym brzegu. Czy te dwa Santoki można ze sobą utożsamiać?- Jedno nie istniałoby bez drugiego. Gdy znika gród, Santok funkcjonuje dalej jako wieś, nawet jako miasteczko- dodaje. 

Kiedyś to się kłócili... 

Gród odgrywa dużą rolę w świadomości historycznej zarówno Polaków jak i Niemców. Jego dzieje były, zwłaszcza w XX w., polem nie tylko działalności naukowej, lecz również manipulacji politycznych. Ten klimat świetnie oddaje książka. 

Interesującym dodatkiem do artykułów współczesnych są  również teksty przedwojenne, np. Alfonsa Parczewskiego, profesora Uniwersytetu w Poznaniu z 1919 r., który przygotował memoriał dla polskiej delegacji na konferencję wersalską, uzasadniający polskie prawa do tych terenów, a także polemika prof. Józefa Kostrzewskiego, odkrywcy Biskupina, z wypowiedziami prof. Unverzagta, który w latach 30. prowadził wykopaliska archeologiczne. 

Prof. Kostrzewski protestuje w 1934 r. przeciw zestawieniu przez Unverzagta prymitywnych chałup słowiańskich z romańskimi katedrami powstającymi nad Renem. Pojawia się wtedy pojęcie tzw. "santockiego gnoju", bo tego materiału znaleziono bardzo dużo w zabudowaniach w dawnym grodzie. Zdaniem Wilhelma Unverzagta, "zapach unoszący się jeszcze dziś daje pojęcie o ówczesnych stosunkach kulturalnych". 

"To niewybredne zestawienie powtórzone z lubością przez prasę niemiecką nie przynosi autorowi zaszczytu- stwierdza prof. Kostrzewski i sam porównuje powznoszone tysiąc lat wcześniej przez Rzymian nad Renem akwedukty, łaźnie i amfiteatry z opisem Tacyta, Germanów mieszkających w jamach podziemnych, pokrywanych grubą warstwą gnoju, brudnych germańskich dzieciach, panach i niewolnikach tarzających się wspólnie ze zwierzętami domowymi. Santok został, podobnie jak przed wojną przez Niemców, tak i po wojnie wprzęgnięty w służbę propagandy. Tak więc szkielety odkryte na górze Zamkowej raz były w 1942 r. szczątkami wojów askańskich, podobnie jak żołnierze Wehrmachtu, broniących kraju przed słowiańskim naporem, innym razem po wojnie były to już szczątki wojów Chrobrego poległych w walce z naporem germańskim. 

Książka opisuje i podsumowuje więc również ten rozdział w badaniach nad Santokiem, ale też nikt nie przekreśla dokonań naukowców. Profesor Unverzagt poddawany jest pod oSąd, w którym jednak także docenione są  jego zasługi. Okazuje się, że był jednym z pierwszych promotorów miejsca Słowian w badaniach. Przed wojną prof. Kostrzewski odwiedzał wyKopaliska w Santoku, a po wojnie Unverzagt nie widział przeszkód, aby przyjechać do Polski obserwować prace polskich archeologów.- Wtedy nawet peerelowska propaganda nie wieszała mu balastu tamtych wypowiedzi. Dzisiaj możemy już jednak pochować politykę i na konferencji dyskutowaliśmy, jak ustalenia naukowców harmonijnie komponować, wzajemnie wykorzystywać- opowiada Robert Piotrowski. 

Się pisze o Santoku 

Po 1990 r. ukazały się trzy publikacje na temat historii Santoka. Nowa książka jest jednak samodzielną całością, pomyślaną jako swego rodzaju monografia, podręcznik regionalny. Zawiera również wstępne doniesienia z najnowszych wyKopalisk w grodzie w 2007 r. oraz wyczerpujący spis miejscowości i nazw topograficznych w gminie Santok. Dodatkowym atutem są  nowe i stare zdjęcia, często unikalne. Książka ukaże się w nakładzie 1,5 tys. egzemplarzy. Przy jej wydaniu współpracowali: Fundacja Ochrony Przyrody i Dziedzictwa Historycznego Ziemi Santockiej, Towarzystwo Historyczno-Krajoznawcze Marchii Brandenburskiej w Berlinie oraz BAG Lisberg/Warthe Stadt und Kreis.

Autor: Dariusz Barański (Gazeta Wyborcza - Turystyka)

Żurawie w ujściu Warty

Żurawie są największymi ptakami gniazdującymi w Polsce: mają 1,5 m wysokości, a rozpiętość ich skrzydeł dochodzi do 2,5 m. są  niebywale płochliwe i osiedlają się na terenach mało zaludnionych i czystych ekologicznie.

Fot: Mateusz Matysiak, źródło: BirdWatching.pl

Park Narodowy "Ujście Warty" to ptasie królestwo. Ochrona ptaków oraz siedlisk, w których żyją, jest podstawą funkcjonowania tego Parku.

Nadwarciańskie rozlewiska mają kluczowe znaczenie dla wielu gatunków ptaków. Specyficzne warunki hydrologiczne oraz gospodarka człowieka (wycinka lasów, melioracja, koszenie i wypas) w dolinie Warty i jej ujściowym odcinku, wpłynęły na powstanie mozaiki siedlisk wodno-błotnych (Świat roślin). Konsekwencją tego, jest występowanie charakterystycznego zespołu gatunków ptaków. W zależności od pory roku, są wśród nich gatunki lęgowe, wędrowne, zimujące, przybywające na pierzowisko oraz takie, które zalatują wyjątkowo. W gronie 270 gatunków odnotowanych dotychczas  w Parku, ponad 170 to gatunki lęgowe.

Żurawie zaczęły pojawiać się w parku tradycyjnie na przełomie sierpnia i września. Od tego momentu ich liczba stale rośnie, a każdy kolejny wynik liczenia zaskakuje przyrodników. Świadczy to m.in. o dobrej kondycji tego gatunku, który adaptuje się do zmian cywilizacyjnych. Ptaki stają się także mniej płochliwe. "Tak duża koncentracja żurawi to także efekt ciepłego początku jesieni"- dodał Wypychowski. Park jest celem wycieczek turystów nie tylko z Polski, ale i zagranicy, przyjeżdżają tam m.in. Niemcy i Holendrzy. Pogoda sprzyja tego typu wyprawom. Jak szacują przyrodnicy, codziennie naturę w parku podziwia po kilkadziesiąt osób; w skali roku to kilka tysięcy ludzi. Park Narodowy "Ujście Warty", założony 1 lipca 2001 roku, położony jest w pobliżu ujścia Warty do Odry. Późną jesienią miejsce to staje się królestwem migrujących ptaków, przede wszystkim arktycznych gęsi, których liczba może sięgać nawet 80 tys. W niektórych latach ich liczba dochodziła nawet do 200 tys. osobników- głównie gęsi białoczelnych i zbożowych oraz rodzimych gęgaw. 

Najlepiej wybrać się na obserwację o świcie tj. około 6.30 lub pod wieczór. Wówczas  żurawie wylatują na swe żerowiska położone w sąsiedztwie parku. Najczęściej zdobywają pokarm na okolicznych polach, m.in. w rejonie Dąbroszyna i Słońska, i tam można je podpatrzeć w ciągu dnia

Cenne znaleziska archeologiczne pod Kaliszem


Relikty osadnictwa z okresu lateńskiego, związanego z obecnością celtyckiego plemienia Bojów oraz z okresu rzymskiego i wczesnego średniowiecza, odkryto w tym roku podczas  badań w dolinie Prosny w Jastrzębnikach pod Kaliszem.
Prace archeologiczne prowadzono w ramach grantu Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego.

O śladach pobytu w tym rejonie Galów świadczą znaleziska monet, ozdób i elementów stroju oraz obiekty archeologiczne, w których znaleziono ułamki naczyń kultury lateńskiej pochodzących z przełomu er- poinformowali Sławomir Miłek i Leszek Ziąbkaz kaliskiego Muzeum Okręgowego oraz Adam Kędzierski z miejscowej stacji Instytutu Archeologii i Etnologii PAN.

Według nich, spośród znalezionych monet, trzy można łączyć z mennictwem celtyckich Bojów. Część z nich prawdopodobnie została wybita w pobliskim Jankowie, gdzie- według najnowszych badań- istniała pod koniec I wieku p.n.e. mennica, wybijająca monety o wartości 1/3 statera.- Dwie z monet nawiązują wagą i sposobem wykonania, materiałem i stylistyką do numizmatów z Jankowa- mówi Ziąbka.

Według niego, trzecia z monet też odpowiada wagowo wartości 1/3 statera, ale została wykonana z brązu, a jej stylistyka nawiązuje do złotych monet bitych przez Bojów na terenach położonych na południe od dzisiejszej Polski.- Możliwe, że moneta była wcześniej pokryta cienką warstewką złota, czyli mogła być falsyfikatem z epoki- nie wyklucza Ziąbka.

Według kaliskich archeologów, znaleziska z okresu lateńskiego i rzymskiego w dolinie Prosny potwierdzają starożytną metrykę Kalisza- skupiska kilkunastu osad, które już na przełomie er stanowiły bardzo ważny ośrodek dalekosiężnego handlu związanego ze szlakiem bursztynowym.

Na terenie prowadzonych prac znaleziono także kilka monet rzymskich, w tym rzadko odkrywany na ziemiach polskich denar Republiki Rzymskiej z 83/84 roku przed Chrystusem.

Na monecie widać kontrmarki w kształcie greckich liter. Potwierdza to, że zabytek dotarł do Wielkopolski z któregoś z państw hellenistycznych, gdzie Celtowie służyli jako żołnierze najemni- mówią archeolodzy.

Tekst pochodzi z Gazety Wyborczej

środa, 22 listopada 2017

Tajne kody tkaczek


Wzory dwoją się i Troją, od kolorów w głowie się kręci, wszędzie miękko i ciepło. W alkierzach opatulonych tkaniną warto spędzić choć kilka chwil.

Umówmy się: tkanin dwuosnowowych nie lubię. W modnym niegdyś na Podlasiu zestawie- narzuta na łóżko i na dwa fotele, wkomponowana w mieszkanie, gdzie mydło i powidło- tkanina taka wygląda zazwyczaj paskudnie. Tym bardziej pozytywnie zaskakuje wystawa w Muzeum Podlaskim, gdzie materia została wyjęta z domowego kontekstu i jest bohaterem sama w sobie.

W muzealnych salach nie ma nic poza tkaniną i stelażem z drewnianych desek. Wchodzimy do wysokich pomieszczeń wyłożonych materią- od sufitu po podłogę- jak do namiotu sułtana, wyłożonego kobiercami. Ściany wydają się miękkie, ciepłe, wszędzie przytulny klimat. Robi to wrażenie. I dopiero po długiej chwili orientujemy się, że na wrażenie owo pracują sprytnie aranżacyjne sztuczki. Białostocki grafik, Andrzej Dworakowski, autor oprawy plastycznej wystawy, część pomalowanych na czerwono ścian wykleił wielkoformatowymi wydrukami fotograficznymi. Między nimi umieszczono zabytkowe tkaniny. Wchodząc do sali na pierwszy rzut oka trudno odróżnić papier od materii. A całość wygląda ciekawie.

Między tkaninami można chodzić, oglądać z przodu i tyłu. Wszędzie feeria barw, setki wzorów, frędzli. Aż nie do wiary, że materie- często ponadstuletnie- wyglądają tak znakomicie (wiele z nich jest po konserwacji).

Każda jest inna, motywów nań zatrzęsienie: roślinnych, zoomorficznych, geometrycznych. Krzew taki, śmaki, owaki, listeczki pięciopalczas te, rozmaryny, łopiany, róże. Wybór zwierzaków. Wybór figur geometrycznych. Para wieśniaków, ujmujących się pod boki. Korowody weselne. Niektóre tkaniny kryją rozbudowane historie. Pół wieku temu Dominika Bujnowska utkała "Pasiekę w sadzie". Ileż tam się dzieje! Kwitną drzewa- lipy chyba?- pod nimi ule; pszczoły fruwają, płatki lecą, dzieci się bawią, kury grzebiź w ziemi... Albo inny obraz (wyszedł spod ręki Janiny Buraczyk z Korycina)- "Ferie zimowe": chaty otoczone drzewami, mnóstwo śniegu (tak, tak, też można go utkać na krosnach), ktoś wiezie dzieci na sankach, ktoś pędzi na nartach, sunie kulig...

Najstarsze tkaniny pochodzą z II połowy XIX wieku. Wśród nich kilka takich, na których odpowiednio splecione nitki układają się w nazwiska twórców ("Jakób Karwowski Roku 1876") albo osób, którym tkaniny miały być podarowane: ("Annie Tribułowskiej. 1895"). W jednej z sal jest kilka tkanin rodu Składanowskich (spod Wyszkowa), w którym, od końca XIX w. do lat 90. XX w., umiejętności tkackie przekazywano z ojca na syna. Posługiwali się dość zawężonym, ale bardzo ciekawym zestawem 10 ornamentów. O tym, że piękne tkaniny wychodziły nie tylko z Rąk kobiet, niech świadczy też przykład braci Szymona i Leonarda Niemietkiewiczów, którzy na przełomie XIX i XX wieku mieli warsztat w Brańsku, a z zamówieniami się nie wyrabiali.

Co nieco o tkaninie 

  • Tkaniny dwuosnowowe, zwane też podwójnymi, to jedno z najciekawszych i najbardziej oryginalnych zjawisk w polskiej sztuce ludowej. W Polsce tkaniny takie występują jedynie w północno-wschodniej Polsce.
  • W polskich muzeach zgromadzono ponad tysiąc tkanin dwuosnowowych. Największą kolekcję (tworzoną od 1940 roku i liczącą 440 eksponatów) ma nasze Muzeum Podlaskie.
  • Tkaniny, zazwyczaj wełniane, tkano prostym splotem płóciennym na ręcznych poziomych czteronicielnicowych krosnach. Zbudowane są  z dwóch warstw o kontrastowych kolorach, przenikających się na krawędziach wzoru na zasadzie negatywu i pozytywu.
  • Do produkcji tkanin używano ręcznie sprzędzionej, cienkiej, jedno- i dwuskrętnej przędzy wełnianej, nadającej charakterystyczny połysk, uwydatniający fakturę splotu nitek.
  • Najstarsze tkaniny powstały z przędzy barwionej barwnikami naturalnymi: indygiem, koszenilą, marzanną, rezedą, korą dębu lub zachowywały naturalny kolor. 
  • Technika podwójna dotarła na wieś za pośrednictwem zawodowych tkaczy, którzy tu osiedli. Wymagała wielkiej sprawności technicznej, cierpliwości, umiejętności komponowania ornamentów.
  • Najstarsze znane tkaniny dwuosnowowe wykonywane były od poł. XVIII w. przez rzemieślników i wiejskie tkaczki na Mazurach w okolicach Ełku i Olecka. Tkano je na wąskich krosnach w dwóch częściach, starannie zszywając pośrodku. Jedna z warstw tkaniny najczęściej wykonana była z przędzy o naturalnej barwie. Wzory mazurskie kopiowane były jeszcze pod koniec XIX w. przez tkaczki z okolic Augustowa.

wtorek, 14 listopada 2017

Śląska zupa parzybroda

Przygotowywana w regionie częstochowskim parzybroda to kolejna zupa, która została wpisana na Listę Produktów Tradycyjnych Ministerstwa Rolnictwa- poinformowała gmina Olsztyn w woj. śląskim.

Śląska parzybroda stała się 'kapuścianą' rywalką kwaśnicy. Choć obie zupy to kapuśniaki, to różnica w smaku- jak podkreślają smakosze- jest ogromna. Kwaśnica jest kwaśna, a parzybroda słodka. Parzybroda jest zupą gęstą ze słodkiej kapusty, ziemniaków, boczku i kminku. Kwaśnica gotowana jest z kapusty kiszonej na żeberkach i podgardlu.

sobota, 4 listopada 2017

Sztolnie w Kowarach

Historia Kowar jest ściśle związana z górnictwem. W połowie XII w. walońscy gwarkowie rozpoczynają tutaj wydobycie rud żelaza. Aż do XVII w. miasto świetnie się rozwijało dzięki nie tylko górnictwu, ale też hutnictwu, kowalstwu czy rusznikarstwu.

Powstawanie kowarskich sztolni i Kopalń jest jednak związane również z innymi kruszcami: kamieniami półszlachetnymi, srebra, ołowiu, a później także rud uranu. Po II wojnie światowej, w wielkiej tajemnicy, w Kowarach rozpoczęto wydobycie rud uranu przez Przedsiębiorstwo Państwowe "Kowarskie Kopalnie", a następnie Zakłady Przemysłowe R-1. 

Górnicze i zbrojeniowe dziedzictwo Kowar można oglądać w podziemnych trasach turystycznych "Kowarskie Kopalnie" oraz "Sztolnie Kowary- Skarbiec Walonów". 

Sztolnie 19 i 19a to chyba najciekawsze i najpiękniejsze obiekty podziemne zlokalizowane na terenie Kowar. Eksploatacja trwała tu aż do roku 1958, natomiast w latach 1974–1989 funkcjonowało jedyne w Polsce Inhalatorium Radonowe Uzdrowiska Cieplice, gdzie prowadzono badania nad terapią radonową. 

Czy wiesz, że:

Mówi się, że Kopalnia "Podgórze" była "najpilniej strzeżona Kopalnia PRL-u". W Kopalni "Podgórze" wydobyto podczas  jej działalności 140 000 ton rudy, z której uzyskano prawie 200 000 kg czystego uranu. 

Informacje:

Zwiedzanie trasy podziemnej odbywa się wyłącznie z przewodnikiem. Długość trasy wynosi 1600 m. 

piątek, 3 listopada 2017

Tajemnice Bunkra - Zamek w Książu

Mroczne historie dotyczące hitlerowskich planów wobec obiektu to najsilniejszy magnes przyciągający turystów do Książa. Do tej pory mogli o nich posłuchać od przewodników. Teraz część pomieszczeń została otwarta dla zwiedzających. 
.
(...pewnego majowego dnia) kierownictwo Książa dostało propozycję nie do odrzucenia. Ogólnopolski miesięcznik "Odkrywca" zaproponował oczyszczenie zagruzowanych części zamku i przygotowanie dla turystów trasy śladami II wojny światowej. Poszukiwacze zadeklarowali, że częściowo sami sfinansują przedsięwzięcie. 

– Takie propozycje składaliśmy już w latach 80. Nigdy jednak nie traktowano nas poważnie. Dopiero teraz spotkaliśmy się ze przychylnością kierownictwa zamku – opowiada Dariusz Korólczyk, koordynator prac. Eksploratorzy oczyścili zasypane szyby windowe i wykute w skale pomieszczenia, do których można wejść od strony tarasu z fontannami. 





Sensacyjne odkrycia 

W trakcie usuwania prac ekipa odkryła wiele unikatowych eksponatów. W zasypanych szybach windowych badacze znaleźli klamki, metalowe okucia, sztukaterie i inne elementy wystroju komnat sprzed wybuchu wojny. W zwałach gruzu było również wiele sensacyjnych dokumentów. W dobrym stanie zachowały się gazety w języku niemieckim i rosyjskim oraz m.in. faktury za cement, który Niemcy wykorzystywali do wzmocnienia podziemi wykutych pod zamkiem. Wynika z nich, że sprowadzano go do Książa z Bolesławca. Dokumenty powinny pomóc w wyjaśnieniu kilku zagadek związanych z budową tajemniczych podziemi. Między innymi to, jakie ilości cementu zostały zużyte do budowania podziemnych bunkrów i jaki jest skład cementu. Dzięki temu będzie wiadomo, czy budowle miały wytrzymać tylko bombardowania konwencjonalne, czy również nuklearne. 

– Eksponaty są  dokładnie opisywane. Wszystkie chcemy umieścić w gablotach i zaprezentować zwiedzającym – opowiada Anna Waligóra ze spółki Zamek Książ. 

Siedziba dyplomacji 

Według historyków zajmujących się sprawą tajemniczych podziemi w skale pod Książem, miały być one schronem dla przywódców III Rzeszy. – Wiele wskazuje na to, że zamek planowano przebudować na reprezentacyjną rezydencję ministerstwa spraw zagranicznych – wyjaśnia Andrzej Gaik, przewodnik po zamku Książ. 

Taka właśnie wersja przedstawiana jest obecnie turystom zwiedzającym fragmenty tajemniczej budowli. Niestety, w dalszym ciągu niedostępne dla zwiedzających pozostaną największe podziemne pomieszczenia, które użytkuje Polska Akademia Nauk.

Przewiercą zamek

Grupa archeologów rozpoczęła poszukiwania tajemniczych pomieszczeń w piwnicach Książa. Prace będzie nadzorował Bogusław Wołoszański. – Mamy niemieckie, przedwojenne plany obiektu, które różnią się, i to bardzo, od tych sporządzonych po 1945 roku - Wyjaśnia Jerzy Tutaj, prezes zamku Książ – są  na nich naniesione komnaty, o których istnieniu nic nie wiedzieliśmy. Do sensacyjnych i unikatowych dokumentów jako pierwsi dotarli Piotr Kruszyński, Andrzej Gaik i Tadeusz Słowikowski. Zaangażowani od lat w wyjaśnianie zamkowych zagadek, postanowili podzielić się swoim odkryciem z gospodarzami obiektu. 

Archiwa lub broń

– Sami nie moglibyśmy prowadzić żadnych prac na terenie Książa. Nie mamy do tego uprawnień, ani pieniędzy. Postanowiliśmy zatem poszukać wsparcia – opowiada Tadeusz Słowikowski. <br />Kierownictwo zamku uznało, że warto się tym zająć. O sensacyjnym odkryćiu poinformowało również Bogusława Wołoszańskiego, specjalistę od rozwiązywania zagadek historycznych. – Sprawa jest warta wnikliwego zbadania. Nie spodziewam się jednak znalezienia zrabowanych dzieł sztuki lub klejnotów – mówi Bogusław Wołoszański. – Jeżeli rzeczywiście dotrzemy do takich pomieszczeń, to myślę, że są w nich ukryte archiwa Głównego Urzędu Bezpieczeństwa III Rzeszy. Dokumenty bezcenne z punktu widzenia historyków. 

Mają na to pieniądze

Akcja poszukiwawcza została w 20 procentach sfinansowana przez spółkę Zamek Książ. Pozostałe pieniądze wyłożył pragnący zachować anonimowość sponsor. Swoją zgodę na prowadzenie prac musiał wydać konserwator zabytków.

Archiwum zbrodniarzy w Książu?

Główny Urząd Bezpieczeństwa Rzeszy (Reichssicherheitshauptamt RSHA) został utworzony 27 września 1939 roku na mocy rozkazu Heinricha Himmlera. W skład urzędu wchodziła tajna policja państwowa (gestapo) oraz służba bezpieczeństwa (Sicherheitsdienst). RSHA nadzorował również oddziały specjalne (Einsatzgruppen), które dopuściły się masowych mordów w krajach okupowanych przez III Rzeszę, zwłaszcza w Związku Radzieckim i Polsce. Kolejnymi szefami RSHA byli, Reinhard Heydrich, Bruno Streckenbach i Ernst Kaltenbrunner. Do dziś trwają spekulacje, gdzie hitlerowcy mogli ukryć archiwa RSHA. Ślady prowadzą m.in. do zamku Książ.

Artykuł pochodzi z NaszeSudety.pl

poniedziałek, 30 października 2017

W XIV w. garbowali skóry nad Odrą


Archeolodzy znaleźli we Wrocławiu średniowieczną garbarnię. Choć była źródłem wyjątkowego smrodu, urządzono ją w bezpośrednim sąsiedztwie Zamku Cesarskiego.

Drewnianą kadź odsłonięto w wykopie między kościołem Uniwersyteckim a ulicą Szewską. Ma prawie 2,5 m średnicy, prawdopodobnie pochodzi z XIV wieku.- To druga średniowieczna pracownia garbarska, którą  odkryliśmy we Wrocławiu. Pierwszą znaleźliśmy przy Więziennej 11- opowiada dyrektor Instytutu Archeologicznego prof. Jerzy Piekalski.

Garbarze zajmowali we Wrocławiu pas nadodrzański, od północnego odcinka ulicy Szewskiej do Białoskórniczej. Do swojej produkcji potrzebowali dużo wody.- Wstępne moczenie skór prawdopodobnie odbywało się w Odrze. Potem je mizdrowano, czyli usuwano tłuszcz, ścięgna i resztki mięsa z wewnętrznej części skóry (mizdry). Ale właściwie kąpiele garbarskie urządzano w specjalnych kadziach. Skóry zalewano wodą i przesypywano zmieloną korą dębu, wierzby (skóry delikatne) i brzozy (skóry jasne)- opowiada archeolog Paweł Konczewski. 

Do obróbki skór używano także popiołu drzewnego lub wapna gaszonego, a także nawozów kurzego lub gołębiego. Koło odKopanej kadzi odkryto właśnie popiół i rogi bydlęce.

Z warsztatu tak śmierdziało, że nawet nosy średniowiecznych Wrocławian, przyzwyczajonych do fetoru mierzwy zalegającej ulice i przepełnionych kloak, nie były znieść garbarskich zapachów.- Dlatego garbarze pracowali na obrzeżach miasta. Źródła pisane wspominają, że od ok. XIV wieku byli w tej części Wrocławia, teraz mamy dowód. Ciekawe, że garbarnię urządzono w sąsiedztwie Zamku Cesarskiego [dziś na jego miejscu stoi m.in. gmach główny Uniwersytetu Wrocławskiego- red.], ale prawdę mówiąc, to była skromna rezydencja- tłumaczy prof. Piekalski. 

Dla garbarzy i tak szczyt luksusu. Byli bardzo skromnymi rzemieślnikami, zajmowali dolne szczeble miejskiej drabiny społecznej. czasem wprawdzie zaś iadali we władzach- jak garbarz Gebhard, który w 1293 roku dochrapał się stanowiska ławnika, a potem został rajcą- ale częściej nie wychodzili poza swoje śmierdzące warsztaty. Mieli własne cechy: białoskórnicy (zajmujący się wyprawą skór miękkich) od co najmniej 1299 r., a czerwonoskórnicy (wyprawiali skóry grube) zrzeszyli się na przełomie XIII/XIV w. W 1470 r. pracowało we Wrocławiu 37 czerwonoskórników i 33 białoskórników. 

W warsztacie przy Więziennej odkryto osiem kadzi różnej wielkości, o średnicy 80 do 100 cm. Na placu Uniwersyteckim na razie jest jedna. Wprawdzie duża, ale i tak nie wystarczyłaby garbarzowi.- Na pewno było ich więcej, ale sądzę że zostały zniszczone przez późniejszą zabudowę. Od czasów renesansu wznoszono tu murowane domy i przeprowadzono wodociąg. Dobrze, że choć ta jedna kadź ocalała- cieszą się archeolodzy.

Tekst pochodzi z Gazety Wyborczej - Wrocław (2010?) - Autorem jest p. Beata Maciejewska

niedziela, 29 października 2017

Izabela Branicka

Miała 18 lat, gdy poślubiła mężczyznę trzy razy starszego od siebie. Małżeństwo było zaplanowane przez rodziny, on przed nią miał dwie żony. Ale żyli zgodnie i szczęśliwie. I to właśnie przez 23 lata ich związku Białystok doczekał się miana Wersal Podlaski.

Dokładnie 200 lat mija w tym roku od śmierci Izabeli Branickiej, żony Jana Klemensa. Hetmanowa zmarła 14 lutego 1808 roku- z tej okazji Muzeum Podlaskie otworzy dziś wystawę jej poświęconą. Wernisaż będzie miał stosowną oprawę- odbędzie się koncert oraz uroczyste otwarcie krypty w Starym Kościele przy farze, gdzie przy trumnie Izabeli Branickiej zostaną złożone kwiaty.



Kolęda z Białegostoku? 

Pełny podbródek, alabastrowa cera, uśmiechnięte oczy. Tak na portretach sprzed ponad dwóch stuleci wygląda siostra Stanisława Augusta Poniatowskiego. Późniejszy król Polski zresztą często bywał u niej w odwiedzinach w Białymstoku. Szczególnie uroczysty był pobyt u siostry w listopadzie 1784 roku (już po śmierci hetmana), w dniu imienin Izabeli i 20 rocznicy koronacji Stanisława Augusta. Wtedy już Białystok był jednym z największych ośrodków kulturalnych Rzeczypospolitej. Dzięki Izabeli nad Białą gościły weneckie śpiewaczki, włoskie balety, niemieckie teatry, najsłynniejsi ludzie pióra i pędzla ówczesnego stulecia. Nie przypadkiem kronikarze ówcześni o pałacu pisali: "Co było w Polsce z większych panów i najznakomitszych podróżników, gościł ten zamek". Branicki spraszał koronowane głowy Europy, posłów i dostojników kościelnych, a Izabela- ludzi kultury. Bywali w pałacu malarze (Marcello Bacciarelli), pisarze i poeci (Ignacy Krasicki, Julian Ursyn Niemcewicz, Elżbieta Drużbacka). Najprawdopodobniej właśnie w Białymstoku powstała najsłynniejsza kolęda Franciszka Karpińskiego, którego Branicka była protektorką: "Bóg się rodzi" oraz pieśń kościelna "Kiedy ranne wstają zorze...". Hetmanowa utrzymywała orkiestrę dworską, miała też własny teatr.

Tajemniczy drugi mąż 

Olbrzymia była rola Izabeli (zwanej też Elżbietą i Elizą) w rozwoju miasta. Dzięki niej powstały tu pierwsze szkoły, m.in. parafialna, szkoła paziów, pensja dla córek urzędników dworskich czy wreszcie Szkoła Podwydziałowa Zgromadzenia Akademickiego, założona w 1777 roku przez Komisję Edukacji Narodowej. Wszystkie wspierała finansowo.

Białystok mógł wówczas  poszczycić się akuszerami, jednymi z najlepszych w Polsce. Hetmanowa sprowadziła bowiem do miasta Jakuba Feliksa Michelisa, twórcę podręczników z dziedziny położnictwa, który założył tu Instytut Akuszerii. Zatrudniła też na dworze lekarza Michała Clementa, z pochodzenia Węgra. 


Kasztelanowa krakowska (tego tytułu używała po swoim ojcu kasztelanie Stanisławie Poniatowskim) po śmierci męża odziedziczyła w całości jego majątek. Przeżyła go dokładnie o 37 lat. Miała też swoją tajemnicę: w kilka lat po śmierci Jana Klemensa poślubiła swego przyjaciela - generała Andrzeja Mokronowskiego, starostę ciechanowskiego, byłego podkomendnego zmarłego hetmana. Małżeństwo było utrzymywane w tajemnicy- gdyby wyszło na jaw, hetmanowa mogłaby utracić dobra białostockie zapisane w testamencie.

Comtesse Branicka, wierna wasalka

Stopę miała małą, pismo ładne, bibliotekę bogatą i brata na królewskim tronie. Jego monogram zamknęła w klejnociku tak maleńkim, że bez szkła powiększającego się nie obejdzie.

Niezwykłe pamiątki po białostockiej hetmanowej, Izabeli Branickiej, w ciekawej aranżacji oglądać można w Muzeum Podlaskim. To świetna okazja, by zobaczyć przedmioty, które na co dzień spoczywają w magazynach muzeum i białostockich archiwów (m.in. państwowego i archidiecezjalnego), więc rzadko kto ma do nich dostęp. Teraz- z okazji 200-lecia śmierci kobiety, dzięki której w XVIII w. do Białegostoku ściągali najlepsi artyści i pisarze- pamiątki wyłożono w specjalnych gablotach. Na własne oczy można zobaczyć, co ponad dwa wieki temu hetmanowa pisała do króla i podwładnych, co czytała, jak zmieniała się jej twarz, czego od niej chcieli białostoczanie.

Listy w sprawie austerii

Dokumenty są  bardzo cenne, świetnie zachowane, z wyraźnym, pięknie kaligrafowanym pismem. Wrażenie robi np. przywilej cechów wydany przez małżonków Branickich w 1769 roku- dokument spisany jak memoriał, na dużej wstędze papieru, spięty pieczęcią na sznurku. Jest tak szeroki, że bez wygibasów przy gablocie nie da się go przeczytać, a czytać można go i z pół godziny. Sama wyliczanka tytułów obojga donatorów zajmuje kilka długich wersów ("Ja, Klemens Hrabia na Ruszczy, Tyczynie, Tykocinie y Branicach Branicki, Kasztelan Krakowski, Hetman Wielki Koronny, Bielski, Krosniński, Mościski, Bohusławski Starosta, Złotego Runa, Białego Orła i św. Andrzeja Orderów Kawaler, i Izabella z Poniatowskich Branicka....).

Lektura tych dokumentów sprawia, że czasy hetmanowej nie wydają się już tak odległe. Też miała swoje kłopoty i obowiązki, po śmierci męża w 1772 roku na nią spadło rządzenie miastem i innymi włościami. Trzeba było wysyłać listy do króla, odpowiadać na prośby ludu, sprawdzać stan skarbca. Pisemne decyzje wydawać musiała w najróżniejszych sprawach: a to oświadczała, że nie ma nic przeciwko budowie przez Pleta "austeryi przy bramie tykocińskiej" (4 czerwca 1803), a to w liście do króla Prus, podpisując się "wierna wasalka", wyrażała zgodę na "dalsze zamieszkanie u niej konsyliarza Szmidta i kapitana de Wernera" (24 listopada 1802), a to wreszcie nadwornemu malarzowi, Antoniemu Herliczce, "nadawała dwie włóki gruntu we wsi Haćki w starostwie bielskim". 

Zostały pantofelki i pukiel 

W jednej z gablot znaleźć można ciekawe drobiazgi hetmanowej. Jest maleńka, wielkości dziecięcego paznokcia, zawieszka z monogramem brata, króla Stanisława Augusta Poniatowskiego (do obejrzenia przez lupę). Podobizna pyzatego jegomościa w upudrowanej peruce- jej drugiego męża, generała Andrzeja Mokronowskiego (poślubiła go w tajemnicy, inaczej wszystkie dobra po Branickich mogły przepaść). Jest kilka par małych, zdobionych, XVIII- wiecznych pantofelków ze zbiorów Glogera, które najprawdopodobniej należały do Branickiej. Jest nawet pukiel włosów hetmanowej, już na pewno jej własnych- świadczy o tym koperta z opisem i datą, opatrzona solidną pieczęcią (pukiel Branicka na dwa lata przed swoją śmiercią podarowała Weronice Paszkowskiej; ta ostatnia dama zresztą w 1825 roku ufundowała epitafium Izabeli, które do dziś oglądać możemy w Starym Kościele przy farze). 

Co czytała Izabela? Na pewno mnóstwo książek po francusku (m.in. spisaną w tym języku historię Polski i Rosji, drukowaną w Amsterdamie), ale też książki polskie, jak np., wydane przez pijarów "Rozmowy o ciekawych y potrzebnych y filozoficznych materyałach", czy "Dikcyonarz roślinny" z 1787 roku spisany przez ks. Kluka z Ciechanowca. Każdą książkę opatrzyła własnoręcznym podpisem: "Comtesse Branicka". Tekst na "Historyi angielskiej" dowodzi też, jak pamiątki po Izabeli rozkradano po jej śmierci: "Xięgę tą  z Rąk barbarzyńskiej ciemnoty iako iedyną pamiatkę po JMD Izabeli hetmanowej Branickiej, pani wielkich przymiotów, uratował oyciec moy Maxymilian Berezowski. Niechay historya ta pomocną będzie potomkom i niech biorą z niey ukontentowanie- Wojciech Berezowski; 20 decembris 1812".


Artykuł pochodzi z Gazety Wyborczej - Białystok 2008

Nieznana historia Białegostoku


Nad dziejami Białegostoku w pierwszej połowie XIX w. historycy do tej pory tylko się prześlizgiwali. Dotyczy to również innych miast w naszym regionie. Dokumenty dotyczące tego okresu znajdują się bowiem w archiwum w Grodnie. Przez wiele lat dostęp do nich był niemożliwy, a po powstaniu państwa białoruskiego też mało kto do nich zaglądał.

Od kilku miesięcy stare dokumenty studiuje prof. Adam Dobroński, który przynajmniej dwa dni w tygodniu spędza w archiwum grodzieńskim. Do tej pory poznał około trzech i pół tysiąca teczek, zostało mu jeszcze tysiąc. Twierdzi, że są  to materiały rewelacyjne, które pozwolą inaczej spojrzeć na historię Białegostoku w latach, kiedy nasze miasto było siedzibą obwodu.

- Zaryzykowałbym twierdzenie, że carowie Aleksander I, a zwłaszcza jego następca Mikołaj I, zwany największym satrapą Europy, traktowali obwód białostocki jako poletko doświadczalne dla wypróbowywania rusyfikacyjnej polityki, nim sprawdzone już wzory zastosowali w Królestwie Polskim- mówi prof. Dobroński. Jego zdaniem dzięki poznaniu dokumentów z Grodna można dokładnie prześledzić, jak Białystok z prywatnego miasta Branickich stał się samodzielnym organizmem, a potem ważnym ośrodkiem przemysłowym.

Prezent Napoleona

Obwód białostocki istniał w latach 1807-1843. Należały do niego powiaty: białostocki, bielski, sokólski i drohicki, czyli niemal cała Białostocczyzna. Wcześniej, po trzecim rozbiorze, tereny te znalazły się w granicach Prus, a Białystok został awansowany do roli stolicy departamentu. Obwód zaś powstał w następstwie szerokiego gestu Napoleona, który podarował Białystok wraz z przyległymi powiatami carowi Rosji Aleksandrowi I. Stało się to podczas  rokowań w Tylży w 1807 r. Cesarz Francuzów odpłacił się w ten sposób za przystąpienie Rosji do blokady kontynentalnej Anglii.
Przez pierwsze lata, aż do odwrotu Napoleona spod Moskwy, Rosjanie w Białymstoku nie stwarzali przeszkód w obejmowaniu urzędów przez Polaków. W obwodzie dominowała korespondencja po polsku, a do cara i jego czynowników w Petersburgu częściej pisano po francusku niż po rosyjsku.

Uczcijmy Kościuszkę

O patriotycznych nastrojach, ale też o pewnej swobodzie politycznej, może świadczyć fakt, że na wieść o śmierci Kościuszki zebranie szlachty z całego obwodu postanowiło w styczniu 1818 r. wydać manifest ku czci naczelnika. Zawarto w nim "hołd wdzięczności i poszanowania dla polskiego bohatera". Uroczyste obchody wyznaczono na 3 maja. Rosjanie, mimo liberalnych ciągot cara Aleksandra, zapewne je uniemożliwili, bo nie ma żadnego śladu w dokumentach, że się odbyły.

Dom po domu

Jednym z rewelacyjnych dokumentów, znalezionych przez prof. Dobrońskiego, jest spis domów z 1825 r.- bardzo dokładny, z opisem wnętrz i podaniem, czym się trudnili właściciele. Ówczesny Białystok ograniczał się do dzisiejszego centrum, a najważniejszymi ulicami były: Wasilkowska (dzisiejsza Sienkiewicza), Tykocka i Nowolipie, zwana też Nową Lipą (dziś Lipowa), Suraska i Szkolna (w okolicach późniejszej Wielkiej Synagogi), Młynowa i Warszawska z zaczątkiem Bojar. Piaski były już obrzeżami miasta, zabudowanymi prowizorycznymi chałupami. Ziemia była tam licha, adekwatna do nazwy, więc mieszkała tu biedota.

Wśród białostoczan dominowali katolicy i żydzi, sporo było też rodzin unickich. Natomiast prawosławni to w tym okresie raptem kilkanaście osób, a później kilkadziesiąt. To świadczy, że napływ Rosjan był jeszcze niewielki.

Ze spisu wynika, że było 540 posesji, z czego 210- głównie w centrum- należało do Żydów. Byli to rzemieślnicy i kupcy, a ich domy były większe od chrześcijańskich. Najznakomitsze rodziny żydowskie to Zabłudowscy, Rabinowicze, Halpernowie, Herszkowicze. Przy głównych ulicach na co trzeciej czy czwartej posesji była karczma albo dom zajezdny, najczęściej z własną produkcją piwa albo i z małą gorzelnią. Większość rodzin chrześcijańskich zajmowała się rolnictwem, hodowlą krów i świń. Część białostoczan żyła z przemytu, a to dzięki bliskości granicy na Narwi. Inni zajmowali się dostawami dla wojska, bo stacjonował tu Korpus Litewski. Niektórzy dorabiali wynajmowaniem pomieszczeń oficerom i urzędnikom oraz nielicznym jeszcze przedstawicielom inteligencji.

Jedną z największych firm była wybudowana w 1823 r. cegielnia koło wsi Słoboda (teren dzisiejszej Politechniki).

Przyjaciel Mickiewicza

Białystok pozostawał w kręgu oddziaływania Wilna. Najlepiej to widać w przypadku gimnazjum, w którym wykładali profesorowie z Akademii Wileńskiej, zaprzyjaźnieni z Lelewelem. Absolwenci szli na studia do Wilna. Docierały do Białegostoku wolnościowe hasła filaretów i filomatów, a jeden z absolwentów gimnazjum, Michał Rukiewicz, przyjaźnił się z Mickiewiczem. Zaprosił go nawet do rodzinnej miejscowości Zawyki koło Suraża, ale do wizyty nie doszło, bo autor "Ody do młodości" akurat się rozchorował.

Największą renomą cieszył się jednak instytut położnictwa, który dorobił się własnych budynków nad Białką, niedaleko Pałacu, a jego absolwentki były rozchwytywane zarówno na ziemiach zabranych, jak w głębi Rosji. Gorzej wiodło się szpitalowi, prowadzonemu w domu św. Marcina przez siostry miłosierdzia. Miał ciągle kłopoty finansowe, a co gorsza- zarzucano mu braki w sztuce medycznej.

Aż do 1830 r. wielką troską otaczano pałac Branickich, który był własnością carów. Na jego konserwację i rozbudowę wyciągano z budżetu Rosji wielkie sumy, z których część rozchodziła się po kieszeniach pośredników. W czasie powstania listopadowego pałac stał się siedzibą najpierw wielkiego księcia Konstantego, a następnie feldmarszałka Iwana Dybicza, idącego ze swą armią na Warszawę.

Poszli chłopcy do powstania

Historycy wiedzieli, że w Białymstoku koncentrowała się armia rosyjska. Nie wiedzieli, że po wymarszu Dybicza 5 lutego 1831 r.- celem ukarania buntowników- w mieście i okolicach pozostały liczne oddziały i służby kwatermistrzowskie, a potem napłynęły jeszcze pułki gwardii. Pospiesznie przygotowywano też lazarety na przyjęcie kilkunastu tysięcy rannych i chorych. Rosjanie zajęli na to część pałacu w Choroszczy, klasztor w Supraślu, fabrykę włókienniczą w Gródku, a w Białymstoku wiele domów prywatnych. Obwód musiał wyżywić tysiące żołnierzy i ich koni. Dochodziło do licznych awantur z wojskiem, które nie chciało płacić i czuło się bezkarnie. są  na przykład skargi mieszkańców Wasilkowa, że żołnierze rozbijali drzwi i wyjmowali okna.

Zupełnym zaskoczeniem jest duża liczba mieszkańców miasta i obwodu, biorących udział w powstaniu, głównie w oddziałach Dezyderego Chłapowskiego i gen. Różyckiego. Po upadku Warszawy szukali schronienia w Prusach i w Galicji, ale po jakimś czasie wracali w rodzinne strony, gdzie byli wyłapywani przez carski aparat. Prof. Dobroński szacuje, że taki los spotkał setki osób. Przetrzymywano je w świeżo zbudowanym tzw. zamku więziennym (zapewne był to istniejący do dziś budynek ZDZ), choć były jeszcze cztery inne więzienia i areszty. W śledztwie twierdzili zwykle, że zostali wzięci do powstania pod przymusem, ale nie na wiele się to zdało- szli na Sybir.

Zachował się wzruszający list Andrzeja Świderskiego, wysłany z Archangielska w 1832 r. do żony, zostawionej w Kiersnówce pod Dąbrową. Samo jego wysłanie kosztowało pięć rubli srebrnych i dziesięć kopiejek, tyle co krowa.


Artykuł pochodzi z Gazety Wyborczej - Białystok