wtorek, 30 kwietnia 2002

Flipery na Istrii

czyli: przypadek rządzi

O niezapowiedzianej przyjaźni polsko- chorwackiej. O tym jak należy czasem zrezygnować z planów zwiedzania zabytków Unesco na rzecz naprawiania fliperów w przydrożnych barach... 


Poniedziałek rano. 
Jedzie zdecydowanie za mało samochodów, jak na moje wygórowane potrzeby. Kierowcy prawie w ogóle nie rozmawiają. tylko kilku wykazało jakąś inicjatywę: "tylko tu", "nie mam miejsca" czy "idź na piechotę". Chociaż to ostatnie to domena polskich kierowców. 
Stałam 15 minut. 

"Jeżeli tak dalej pójdzie- pomyślałam rozbestwiona Słowenią- wracam do Słowenii i pójdę w Alpy julijskie". Nie zdążyłam dokończyć myśli, kiedy z przeraźliwym piskiem opon zatrzymał się samochód typu Fiat Ducato. Dwóch chłopaków z zagrzebskiej firmy jechało do Puli. 
Naprawiali flipery.

Plan był jasny- nie chciałam jechać na Istrię Ale miałam 40 kilometrów na zmianę zdania. Ze Zlatkiem- 33 letnim mężczyzną ze Slavonii rozmawiało mi się super. Nie chodzi o to, że go rozumiałam, choć, będąc szczera, o to też.
Przeraźliwie inteligentny chłopak, z tego specyficznego gatunku, z którym po pięciu minutach nawiązuję przyjaźń, a po kilku godzinach jesteśmy związani liną okrętową. Gordan natomiast, młodszy, 27 letni bradziaga, pochodził z Bośni i był istnym wariatem. Zaczepiał wszystkich na ulicy, śpiewał bośniackie piosenki, wydawał niekontrolowane dźwięki i stroił miny godne Louis de Fouinessa.

Gordan zaproponował tylko raz, żebym jechała z nimi do Puli. 
Nie musiał proponować drugi. 
Już po paru kilometrach wiedziałam, że nawet jeśli jada na księżyc, to jadę z nimi! To jest właśnie to unikalne coś, dzięki czemu niektórzy ludzie uwielbiają się po pięciu minutach, a niektórzy nienawidzą. 

Gordan cały czas  telefonował do znajomych z pracy, żeby im się pochwalić prijatelicą z Polski, a ja miałam z moim biednym chorwackim rozmawiać przez telefon! Na szczęście kazali mi mówić po polsku, bo nikt nie chciał Gordanowi uwierzyć, że zabrał Polaka na stopa... Zjechałam z chłopakami całą Istrię, zaglądając do większości knajpek, gdzie oczywiście kawa, sok, cola, co sobie szanowna pani życzy. Firma stawia... W jednej z knajpek szefowa, kiedy usłyszała, że uczę się chorwackiego kazała swojej podopiecznej zrobić mi gigantycznego sandvića. 

Naprawdę coś niesamowitego- wystarczy umieć kilka słów po chorwacku i zadeklarować pozytywne uczucia do tego kraju i jego mieszkańców i już wszyscy padają do nóżek... Ale obiektywnie rzecz ujmując, tak uczynnych, gościnnych i sympatycznych ludzi nie spotkałam dawno. Oczywiście, gdybym była bez Zlatka i Gordana, sytuacja wyglądałaby zapewne nieco inaczej, ale chyba tylko nieco. nie chodzi wszak o kawę czy kanapkę. Wszyscy wiemy o co chodzi i nie będę się rozwodzić...

W Puli Gordan zgodził się popracować za Zlatka, a Zlatko poszedł ze mną na zwiedzanie Puli. Wziął mnie nawet do środka amfiteatru, gdzie długo mi opowiadał o rzymskich czasach na Istrii. Spaliśmy w Poreću,a wieczorem poszliśmy na pizzę, bo takiego wyboru dokonała dwuzłotówka...

Gordan chciał iść na pizzę, a Zlatko na coś gotowanego i kazali mi wybierać. zastosowałam starą wypróbowaną metodę, tylko nie potrafiłam wytłumaczyć, że zawsze robi się odwrotnie niż moneta wskazuje... Zadzwoniłam do mamy i poinformowałam, gdzie jesteśmy. Mama zadała tylko jedno pytanie "Jakie to państwo?"

Do pierwszej w nocy graliśmy z chłopakami w flipery, a potem zaczęliśmy długie Polaków rozmowy. No może Polaków i Chorwatów. Calusieńką noc rozmawialiśmy o wojnie, kulturze chorwackiej, książkach, filmach - zadziwiające!, nie słyszeli o Shreku, za to o Bolku i Lolku słyszała cała Chorwacja!
Dotarliśmy rano do Umagu tylko z poczucia obowiązku, bo byliśmy cholernie niewyspani...
Przy czym chłopcy mnie oświecili, ze Umag to maisto, a umak to sos... 
Tam Gordan spotkał przyjaciół, a Zlatko wziął mnie do Savudriji, bo nieopatrznie wygadałam się, że w tejże Savudriji na jakimś kempingu wakacjuje się mój znajomy. Objechaliśmy wszystkie kempingi, pytaliśmy w recepcjach - Zlatko w moich oczach urósł do księcia na białym koniu z różą w zębach...

Niestety wszystko co dobre, kiedyś się kończy. Chłopcy musieli wracać do Zagrzebia, a ja musiałam jechać na południe,jeśli chciałam cokolwiek zobaczyć.

Jednak nie uważam czasu na Istrii za turystycznie stracony, Chociaż poruszałam się głównie po fliperach... Dowiedziałam się kilka malutkich faktów, które drastycznie pomogły mi później przy egzaminie;)

- HUM to najmniejsze miasto świata. tak przynajmniej chcą Chorwaci, którzy lubują się we wszystkich naj. Warto wspomnieć, ze rdzenni Chorwaci uważają, ze to Chorwat był wynalazcą długopisu, że Marco Polo był Chorwatem, bo urodził się na Korčuli- zapominają tylko że Korčula była wtedy pod panowaniem weneckim- czy tez właśnie że na Istrii znajduje się najmniejsze miasto świata.

- MOTOVUN- to zamek, w którym corocznie w lipcu odbywają się znane festiwale filmowe i pokazy walk rycerskich.

- bośniacka głowa jest najtwardsza- tak twierdzą sami Bosanci. I dodają, że nie ma co w niej uszkodzić...

Rozstaliśmy się w Rijece... Obiecałam napisać, oni obiecali przyjechać na imprezę do Krakowa. Właściwie tyle. Ale tego co z nimi przeżyłam, nie da się opowiedzieć żadnymi słowami. to było coś co zdarza się raz lub dwa na całe życie. Mogę spokojnie i z czystym sumieniem, choć znam ich zaledwie kilka dni, powiedzieć, że w odległej Chorwacji posiadam przyjaciół...


maj'2002- Krk na Krku

MOJA TRASA:

[HR] Delnice- Rijeka- Opatija- Pula- Poreć [194 km]

poniedziałek, 29 kwietnia 2002

Czarne Davidoffy

Przepowiednia starego Cygana


Gdyby nie Akosz, pewnie nigdy bym tu nie dojechała... 
O pchlim targu w Ljubljanie, Cyganach, Ljubljańskim Hradzie i nade wszystko o wspaniałym pobycie u słoweńskich poetów.

Akosz posiadał jedynie wycinek planu Ljubljany z podaną dzielnicą. Trochę opornie szło mu dogadywanie się z Słoweńcami. Mnie szło lepiej. Zwłaszcza, ze jeden "Słoweniec" okazał się Chorwatem. Mimo wszystko język polski jest bardziej zbliżony do chorwackiego czy słoweńskiego niż węgierski. Mocno po siódmej byłam w Ljubljanie.

"I co dalej z tak pięknie rozpoczętym dniem?..." – pomyślałam i poszłam na piwo. Pani kelnerka dziwnie na mnie popatrzyła i wnet się okazało, że jestem jedyną osobą w knajpie pijącą piwo! I to jeszcze velike! A ja się chciałam wtopić w tłum!!!

Piękny wieczór. Ljubjana oświetlona, przede mną różowy kościół Franciszkanów, za mną cudownie piękny Potrójny Most. Na stole piwo i kisiel, który zrobiłam wyżebrawszy wrzątek od obsługi. Też wariactwo! Kupuję piwo za siedem złotych, a na żarcie nie idę. Twardo rozpuszczam Słodką Chwilę w metalowym kubeczku...

Obudziłam się chyba z zimna. Nawet na pewno z zimna. 
Spałam na podwórzu zamkowym Ljubljańskiego Hradu. Dowlokłam się tam o północy i oczywiście, kiedy podchodziłam pod ten cholerny hrad minęła mnie policja. "fajnie- pomyślałam- za najdalej pół godziny mam na głowie patrol" Czekałam godzinę, aż wszystkie zakochane pary pójdź sobie won. Przez ten czas  ani pół patrolu. Znalazłam sobie rewelacyjne miejsce na podwyższeniu pod murkiem. Ledwo się położyłam - jedzie coś. W pół sekundy wymyśliłam, że czekam na wschód słońca. Jestem znanym polskim fotografem i mam zlecenie, założyłam się z kolegami, że prześpię się na zamku i nie będę się bała. Nie zdążyłam wymyślić nic więcej, to coś zawróciło.
No i zrobiłam idiotyzm- wstałam zobaczyć czy policja. Oczywiście była to policja. Oni tez mnie zobaczyli. Wsteczny i cofamy...

"Kur...."- krzyknęła moja dusza- panowie! Miejcie litość!"

Chłopcy zaczęli jeździć po wszystkich dostępnych dróżkach. Do mnie żadna nie prowadziła, ale gdyby któremuś z nich wpadłoby do łba wyjść z samochodu, miałby mnie na widelcu. 
Nie wpadło. 
Kochani chłopcy. 
Zawsze można liczyć na policję!

Świtkiem-rankiem zameldowałam się w knajpie. Miałam strasznie dużo tolarów, rozmienionych wczoraj w jakimś hotelu, i musiałam je upłynnić, bo nie wiedziałam, kiedy następnym razem będę w Słowenii. Miły chłopak, mówiący po angielsku, pozwolił mi zostawić plecak i ruszyłam na zwiedzanie, na nienasłonecznionym brzegu mostu rozłożył się pchli targ. Raj dla fotografa. Po drugiej stronie wylegli turyści. Wystawiają buzie do słoneczka, pstrykają na prawo i lewo. Na ulicy nie uświadczysz ani kawałeczka papieru, ani jednego niedopałka, nic. Czyściutko, słonecznie, leniwie.

Wyszłam w końcu na drogę. Chciałam już być w Chorwacji. Miałam dużo planów, ale ułożyłam sobie listę celów:

1) sprawdzić się przed egzaminem z chorwackiego
2) Plitvicke jezera
3) kupić słownik
4) Split i Šibenik
5) Srbska Kraina
6) Krka, Zadar, Knin

Żeby zrealizować choć jeden punkt, musiałam się znaleźć w Chorwacji!!!

Tysiąc pięćset metrów, które podobno dzieliło mnie od wylotówki okazało się być piętnastoma kilometrami. Po godzinie nędznego, bezsensownego dreptania asfaltem byłam tak głodna, że postanowiłam zużytkować ostałe tolary. Weszłam do knajpki "Pri Jakatu". 
Pomna centrum zagadałam po angielsku. 
Mur. 
Po niemiecku? 
Mur. 
Zanim zdążyłam zużytkować słaby zresztą chorwacki, przyszła mi z pomocą jedna z klientek. Zamówiłam sobie stek z ziemniakami. Dostałam dwa wielkie kotlety, kupę ziemniaków i sok. Knajpa była klasycznie przydrożna, z rodzaju tych naszych na wsiach, gdzie kawę dostaje się parzoną w szklance bez ucha. Prowadziła ją rodzina cygańska. Cyganie jak Cyganie. Wielce uczynni i sympatyczni. Od właściciela, wielkiego, ciemnego pana, bez zęba na przedzie dostałam w prezencie sok. Bo z Polski, bo mówi po słoweńsku (nie muszę chyba wspominać, że po słoweńsku nie mówię). Poczęstowałam ich moimi Sobieskimi, a na pożegnanie dostałam czarne Davidoffy!!!

- Wypalisz je jeszcze w Słowenii. Mówię Ci.

- skądże. Niemożliwe. Jadę na Chorwację i w Słowenii będę jeszcze kilka godzin.

- Zostaniesz w Słowenii na dłużej. Dzień, może dwa. Zobaczysz. Ja Ci to mówię...

Słowa Cygana nigdy nie są  rzucane na wiatr...

Na skrzyżowaniu podeszła do mnie dziewczyna ubrana w mini- spódniczkę, wysokie kozaki i płaszcz z futerkiem. Klasycznie podrzuca się kilka kilometrów. Nie stanowi dla mnie konkurencji, bo przecież ja jadę do granicy. 
Siadłam na plecaku i zapaliłam Davidoffa. Niechże Cygan przynajmniej w tym ma rację, że zaczęłam je palić w Słowenii...

Dziewczyna złapała samochód. Machnęła ręką.

- Chodź, zmieścimy się obie.

Od słowa do słowa wysiadłyśmy w Ribnicy. Mojca stwierdziła, głosem nie znoszącym sprzeciwu, że nie jadę do Chorwacji. Jest już późno, po piątej i nie ma to najmniejszego sensu. Prześpię się u niej w Kočevlju . Pójdziemy sobie na spacer, pogadamy, a jutro ruszę na Chorwację. 
Cygan miał rację...

Mojca- przeurocza dziewczyna, starsza ode mnie o kilka lat, mieszka razem ze swoim panem i władcą, Davidem. Davida jeszcze nie było w domu. Poszłyśmy na zakupy. Kiedy schodziłyśmy ze schodów, Mojca o coś mnie zapytała. Zrozumiałam tylko "pušiš" i "zelene". Zrozumiałam: czy palę trawę. Wytłumaczyłam grzecznie Mojcy, że ja nie, ale nie przeszkadza mi, jeżeli ktoś pali, byle mi nie śmierdział pod nosem.

- Źle mnie zrozumiałaś!- przeraziła się Mojca- ja się pytałam czy jesz zieleniznę. Am, am, am. Bo my z Davidem jesteśmy wegetarianami...

Popołudniu poszłyśmy na spacer nad jeziorko. Mojca pokazała mi dom, w którym będą z Davidem mieszkać po ślubie. Prześliczna chatynka w wielkim ogrodzie pełnym drzew. 
W ogóle całe Kočevlje to duża wieś na trasie. W centrum są  knajpki, sklepy, piękny kościół. Za blokami zaś wchodzi się od razu do lasu, na łąkach pasą się kózki, owieczki, a w wielkim jeziorze na terenie starej Kopalni pluskają się ryby... Z okien mieszkania rozpościera się widok na rzekę, otoczoną zielonymi drzewami, za nią jaśniejący kościół, a za nimi wzgórza pełne wilków... 
Arkadia?

Mojca ma ogromny plus- mówi tak, że ja ją rozumiem. A jeżeli nie, to postara się wytłumaczyć. Dzięki temu opanowałam podstawy słoweńskiego – wieczorem okazały się niesamowicie przydatne...

Wieczorem był w domu już David. Trzydziestoparoletni, szpakowaty, przystojny mężczyzna – taki z  gatunku romantycznych. Wnet okazało się, że jest młodym poetą słoweńskim. Cały wieczór przegadaliśmy z Mojcą i Davidem o poezji, o której ja przecież nie mam zielonego pojęcia! Jednak naprawdę byłam wzruszona, kiedy David pokazał mi tomiki wierszy Miłosza, Herberta, Szymborskiej... Wszystko oczywiście po słoweńsku. Na pamiątkę dostałam od nich tomik wierszy słoweńskich, serbskich i chorwackich. Wszystko twórczość młodych poetów, w tym wiersze Davida i Mojcy powstałe na stopie w Chorwacji...

David przyniósł do domu młode listki paproci. W pierwszym momencie myślałam, że chcą zasadzić paprotkę, ale wytłumaczyli mi, że to się je... Aż do momentu, kiedy Mojca zaczęła przysmażać listki na patelni, byłam pewna, że sobie ze mnie żartują...  Zrobiła też pyszny kalafior przysmażany na oleju sojowym i jajecznicę na mźce kukurydzianej. Pyszne, ale jakoś takie mało pożywne. Już w Delnicy na autostradzie byłam tak głodna, że zrobiłam sobie kanapki z konserwą.

A skąd wzięłam się w Delnice? Ano stąd, że David cały ranek wisiał na telefonie i coś tam załatwiał. A myśmy sobie z Mojcą gadały. O dwunastej postanowiłam jechać. Mojca z trudem pewnym przetrzymała mnie jeszcze chwilkę... I co się okazało? David cały czas  kombinował samochód od przyjaciół, żeby mnie odwieźć do Chorwacji, bo tu wszędzie szuma (las) i on mi nie pozwoli łapać...

Polskiej prijatelicy, koja nam polepśila dan-  tak brzmi dedykacja na tomiku wierszy. Tylko kto komu polepszył ten dan?...


maj'2002- Kocevje, Slovenija

MOJA TRASA:

[SLO] Ljubljana - Ribnica - Kocevje - Brod na Kupi - [HR] Delnice [98 km]

sobota, 27 kwietnia 2002

W stronę Chorwacji - podróż


Krótka historia o podróży przez Słowację i Węgry. 
Oraz o upierdliwości madziarskich strażników.
Również o tym jak los na drodze niekiedy decyduje za nas...

W poniedziałek upadł z wielkim hukiem wyjazd na Krym z socjologami z Wrocławia. W czwartek okazało się, że również Krzyś, Lesiu i Mazur nie jadą na morze na łódkę. W środku nocy z czwartku na piątek zapadła decyzja: jadę do Chorwacji!!! 

Wszystko zaczęło się w piątek, kiedy stałam na drodze w Spytkowicach. Trochę się ta wyprawa wydawała nierealna i na wariackich papierach. Była już godzina czwarta po południu... Pierwszy TIR był mój. Volvo FH12 z Łotwy. Myślałam, że dojadę nim do granicy i tu moja podróż z Edvardem się skończy, ale mój los autostopowicza zadecydował inaczej. Edvard jechał do Włoch. Nie było się nad czym zastanawiać...

Równo o północy wjechaliśmy na granicę słowacko- Madziarską w Rojke – dokładnie tam, gdzie piliśmy z Rochem kulturalną kawę na niekulturalnej ziemi. Upiornie przystojny Słowak patrząc mi prosto w oczy i opierając łokieć na kolanie Edvarda poinformował nas, że nalepkę mamy już nieważną. Obejmowała jeden dzień, a jest już po dwunastej...

- Ale wjechaliśmy na hranicę o polnoćku-  postarałam się jak najsugestywniej zamrugać rzęsami.

- Dobre.

Po czym nadarzył się Węgier.

- Będzie sztrafa. Macie więcej niż trzeba...

- Ale można mieć 10 ton na oś – zaczął go przekonywać Edvard.

- Jak jest jedna oś. Jak dwie: to wosiem, wosiem.
Edvard oczywiście zapłacił.

Zjedliśmy kolację złożoną z polskiego chleba, łotewskiej kiełbasy i ruskiej wódki, którą hojnie częstował kolega ze drugiego samochodu. Spaliśmy między granicami. Nie chciało mi się wyciągać śpiworka, więc spałam przykryta tylko polarem.

Granicę przejechałam przemycona na tylnim łóżku. Kiedy Edvard poszedł załatwiać wszystko z papierami, spałam snem kamienia łupanego, a Edvard nie chciał mnie a) budzić b) obmacywać w poszukiwaniu paszportu. Jeszcze nie wiedziałam, że brak pieczątki z Rojke tak da mi popalić na słoweńskiej granicy... Tuż przed nią zostawiłam Edvarda. W Słowenii dziś jest święto i TIRy mają zakaz poruszania się w ogóle. Nie dopuszcza się nawet epileptycznych drgawek. No i przełaziłam granicę na piechotę. Okazało się to błędem.

Po pierwsze wpadłam w oko madziarskiemu strażnikowi, używającemu maksimum 10 słów po niemiecku. Pierwsze pytanie jakie usłyszałam brzmiało:

- Wo waren Sie?

Tym mnie ustrzelił. Łatwiej byłoby mi odpowiedzieć na pytanie, gdzie nie byłam.  A cmentarzu, w Hiszpanii, na audiencji u królowej Matki... Z pewnym trudem wytłumaczyłam mu, ze jadę stopem i on się tam zatrzymał...

Przyczepił się, ze nie mam pieczątki z Rojke. Najwyraźniej w świecie chłopcy się sakramencko nudzili. A blondynka z ogromnym plecakiem bez samochodu na przejściu samochodowym, to gratka, która rzadko się zdarza. Stał, trzymając mój paszport i uskuteczniał sobie pogawędkę, co było nieco skomplikowane, gdyż cały czas  używał tego cudownego zdania "Wo waren Sie?") A mnie zegarek tykał tik, tak, tik, tak...

- Tu masz jeszcze cło- powiedział na odchodnym.

No i tu się zaczęła impreza... Celnicy zaprosili mnie do malutkiego obskurnego pokoiku, na wielki stół kazali wywalić wszystko z plecaka.

Nogi się pode mną ugięły.

Na pierwszy ogień poszedł papier toaletowy. Celnicy nic nie powiedzieli, tylko popatrzyli dziwnie. Zaraz po nim chleb, konserwy, kijki do namiotu, moje z przeproszeniem, gacie... każdą sztukę oglądnęli dokładnie, zaglądali za szwy stanikom, rozwijali skarpetki. Na gaciach się skończyło.

- Masz marihuanu, kokainu, heroinu...?- pamiętając historię Jacka pod Skalanką powstrzymałam się od powiedzenia, że cały plecak.

- Mam trzy paczki cigaretów. – na dowód pokazałam napoczęte Sobieskie. Nie obchodziły ich paczki ukryte w plecaku, za to z tej napoczętej, każdy papieros bez mała obwąchali. Celnik burknął coś pod nosem.

- Koteczku,- powiedziałam jadowicie- i tak Cię nie rozumiem.-  po czym wpadłam na genialny, jak się okazało pomysł – czekaj, koteczku, mam tu coś dla Ciebie.

Zawsze jak jadę na Madziary, wożę ze sobą rozmówki polsko- węgierskie. Lektura jest wyjątkowo beznadziejna i nieprzydatna, zakłada bowiem, że wszyscy celnicy są  po polonistyce albo hungarystyce, wyrażają się, a nie mówią, są  przeraźliwie kulturalni i nie czepiają się jak zagraniczny przylepiec.  Czyli są fałszywe z gruntu. Słodcy celnicy rżeli nad rozmówkami dobre dwadzieścia minut, ale cel został osiągnięty: od plecaka się odczepili.

Wbrew ponurym przepowiedniom madziarskiego celnika, granicę słoweńską przeszłam bez zbędnych ekscesów. Jedynym może wartym wspomnienia jest fakt, że kazano mi pokazać pieniądze, które musiałam, wedle przepisu, mieć w określonej (wysokiej) ilości. Sięgnęłam ręka za pasek spodni, bo wszystkie pieniądze mam w tak zwanym nacipniku, schowanym w przeproszeniem, gaciach.
- nie, nie, nie, tylko pieniądze - zaśmiał się strażnik i pół granicy zleciało się oglądać te rewelacje...

Weszłam do Słowenii z zamiarem przejścia tych kilku kilometrów do granicy chorwackiej. Dobry los czuwający nad autostopowiczami, zadecydował oczywiście za mnie. Na pierwszy samochód nawet nie zamachałam. Akosz- Węgier z Budapesztu sam się zatrzymał i zaproponował podwiezienie do Ljubljany.
"Jeżeli los tak chce, to ja z nim walczyć nie będę. Jadę do Ljubljany."- pomyślałam.

Akosz jechał jak szatan. Gnała go miłość,. Jechał do dziewczyny w Ljubljanie, którą poznał na wspinaczce w Paklenicy chorwackiej. Przez ostatnie 50 kilometrów, Akosz nic nie mówił oprócz tego, ze za chwilę zobaczy swoje baby. Smętnie pomyślałam, czy dla mnie też jakiś wariat będzie gnał 500 kilometrów, przez dwie granice?...

Akosz posiadał jedynie wycinek planu Ljubljany z podaną dzielnicą. Trochę opornie szło mu dogadywanie się z Słoweńcami. Mnie szło lepiej. Zwłaszcza, ze jeden "Słoweniec" okazał się Chorwatem. Mimo wszystko język polski jest bardziej zbliżony do chorwackiego czy słoweńskiego niż węgierski.
Mocno po siódmej byłam w Ljubljanie.
"I co dalej z tak pięknie rozpoczętym dniem?..."


maj'2002- Rojke- przejście graniczne SK-HU