poniedziałek, 16 listopada 2020

W OKOLICACH MACIEJOWEJ

 Moje niebo mieszka w górach, 

Gdzie się budzą barwne sny, 

Złoto fiolet i purpura

Oczyszczają serce z mgły...

(A.Zieliński- A.Jastrzębiec-Kozłowski)

 Moja pierwsza tegoroczna gorczańska wyprawa rozpoczęła się od stresu. Jego przyczyną nie było zachmurzone niebo i niepewna pogoda, która nie zapowiadała najlepszych warunków do wczesnomarcowej wędrówki, ale fakt, że punktem wyjścia trasy miał być przystanek PKP w Pyzówce, a to oznaczało, że muszę tam dojechać pociągiem. Jako że w ostatnich latach moje zetknięcia z linią kolejową Kraków-Zakopane kończyły się dość traumatycznie (czterogodzinny piknik podczas 35- stopniowego upału na stacji w Leńczach, bo "trakcja siadła", zakończenie wyprawy do Danii nocnym, dwugodzinnym postojem pomiędzy Stryszowem i Skawcami, bo "pantograf pier...nął"- że zacytuję Pana Kolejarza- wskutek czemu mi pier...nęło połączenie do Świnoujścia), nie byłem wcale pewny, czy w ogóle tego dnia zobaczę Gorce. Tym razem jednak pociąg spóźnił się tylko 10 minut, wskutek czego ok. 11-ej wyruszyłem w drogę z Przełęczy Sieniawskiej.


Pomimo tego początkowo faktycznie Gorców niemal nie widziałem, bo widoczność była fatalna, a mżawka nie wróżyła rychłej poprawy tego stanu rzeczy. Moją wytrzymałość testowała nie tylko natura, ale i szosa zakopiańska, ponieważ szlak niebieski, jakim miałem zamiar wędrować w kierunku Starych Wierchów, prowadzi na dłuższym odcinku właśnie popularną "zakopianką". Mając do wyboru marsz po szosie i nieustanne bliskie spotkania ze sznurem samochodów oraz wariant drugi, własnego pomysłu- mianowicie wędrówkę POD zakopianką, wzdłuż jej nasypu, wybrałem ten drugi. I nie żałuję, choć przedzierając się przez płaty śniegu i pokonując wodne przepusty musiałem wyglądać dość dziwnie i podejrzanie, mimo wszystko chyba jednak nie aż tak dziwnie, jak pomysł poprowadzenia szlaku turystycznego jedną z najbardziej ruchliwych dróg w Polsce, na dodatek praktycznie nie posiądającą w tym miejscu pobocza.


Koniec końców dotarłem na Obidową, gdzie odszukałem niepozorny pomniczek po lewej stronie szosy. Jest on poświęcony- jak głosi słabo widoczny napis- "bohaterom poległym w walce z okupantem hitlerowskim w latach 1942-1944". Wspominam o nim, bo... myślę, że nikomu to nie zaszkodzi. Historia nie jest jednobarwna, a naszą Narodową chyba cechą jest popadanie ze skrajności w skrajność- tak jak przez długi czas starano się zamazywać i szargać wszystko, co choć w nieznacznym stopniu różniło się od obrazu idealnego bojownika o "wolność" i "demokrację"W rozumieniu "demokracji socjalistycznej", tak dzisiaj robi się wiele, by zupełnie wymazać z ludzkiej pamięci wszystkich tych, którzy co prawda walczyli z hitlerowcami płacąc swoją krwią, ale mieli pecha, że doceniono ich w Polsce Ludowej... Ale dość tych wtrętów historycznych- bo miało być o górach, a gdy wreszcie opuściłem "zakopiankę" podchodząc pod Kulakowy Wierch, góry wreszcie "zaczęły się" na dobre.

Wystarczyło 100, może 200 metrów podejścia, a znalazłem się w całkiem innym świecie. Gdy zatrzymałem się na chwilę w świerkowym lasku na posiłek usłyszałem wreszcie śpiew ptaków, leśne powietrze i... ciszę, pomimo tego, że "zakopianka" wciąż jeszcze była tak blisko. Aura też chyba uznała, że coś mi się należy w nagrodę za wytrwałość, bo mżawka ustała, a i widoczność nieco się poprawiła, dlatego kolejne dwie godziny wędrówki głównym grzbietem gorczańskim ku Starym Wierchom były już bardzo przyjemne. Szlak jest na tym odcinku niemal cały czas bardzo łagodny i pozbawiony stromizn, dlatego- poza małymi odcinkami leśnymi- większych kłopotów nie sprawiał nawet wciąż dość obficie pokrywajacy ścieżkę śnieg, choć ilość śladów, po których szedłem nie wskazywała na to, że jest to trasa szczególnie uczęszczana, przynajmniej o tej porze roku. Oglądając co jakiś czas ładne ujęcia bądź to otoczenia górnej części doliny Lepietnicy (na płd.- wsch.) bądź rejonu Piątkowej i Krzywonia oraz grzbietu biegnącego z Rabki ku Starym Wierchom (po stronie płn.-zach. i płn.) dotarłem w końcu do schroniska na tych ostatnich.




Nie zabawiłem tam długo. Żurek wprawdzie był bardzo smaczny (choć mógłby być cieplejszy), jednak tak się złożyło, że akurat w tym samym czasie odbywała się tam dość głośna i- jak można było łatwo wywnioskować- mocno zakrapiana imprezka, wobec czego wolałem jednak szybko ruszać dalej. Swoją drogą w pewnym sensie podziwiam takich ludzi- przecież Stare Wierchy to nie Jaworzyna Krynicka, gdzie można rzeczywiście po prostu "wyskoczyć" (a dokładniej- wyjechać) jak do knajpy. Żeby tu wyjść, trzeba się jednak trochę natrudzić, zwłaszcza zimą, więc w sumie- niech im pójdzie na zdrowie. Ja natomiast poszedłem w dół, początkowo- na szczęście krótko- zapadając się w śniegu niemal po kolana, a później już znowu wygodnie, docierając ok. 16-ej na Polanę Przysłop i bacówki PTTK na Maciejowej. 

Tuż przed wyjściem na polanę miałem jeszcze wątpliwą przyjemność obserwacji manewrów quada, który rycząc jak piekielna bestia nawracał z wielkimi kłopotami na ścieżce, bo chyba doszedł do wniosku, że na Turbacz jednak nie wyjedzie, by wreszcie ruszyć w dół w towarzystwie dwóch równie głośno ryczących towarzyszy na motocyklach. Czemu definitywnie nie zakaże się takich praktyk w górach pod sankcją naprawdę słonych mandatów, tego nie potrafię zrozumieć... Krótko potem zostałem jeszcze solidnie oszczekany przez psa gospodarzy bacówki, jednak obeszło się bez obrażeń cielesnych i po paru minutach mogłem się rozgościć w przytulnym pokoiku na poddaszu bacówki. Okazało się, że tej nocy nocowało tu pięć osób. Z Grześkiem i Staszkiem, którzy przybyli z Jaworzna z ambitnym planem zaatakowania następnego dnia Turbacza, pogwarzyliśmy przy grzańcu, później pojawiło się jeszcze dwóch sympatycznych turystów (dzięki którym nasza trójka została uwieczniona na załączonym obrazku i wreszcie nadszedł czas udania się na spoczynek, bo następnego dnia wcześnie rano trzeba było wyruszać w dalszą drogę.

***
Za oknem bacówki PTTK na Maciejowej noc. Ciemny zarys Sołtysiego Trubacza, a po obu jego stronach- światełka "tych na dole". To Ponice, gdzie ludzie żyją teraz swoim zwykłym, codziennym rytmem. Pewnie w sobotni wieczór wielu z nich siedzi przed telewizorem lub w knajpce z przyjaciółmi. Tak jest w Ponicach, tak samo jest Rabce, Suchej Beskidzkiej, Krakowie... Tak jest i ze mną, gdy "jestem na dole"- może tylko z tą różnicą, że zamiast telewizora mam przed sobą monitor komputera. I wszystko jest w porządku, dobrze się z tym czuję, też żyję swoim rytmem... Ale teraz, gdy patrzę na te światełka "z góry", za żadne skarby świata nie chciałbym znaleźć się "na dole". Choć tam mam wielu znajomych, a tu siedzę w pokoiku sam. Choć w domu mam wygodne łóżko, pościel, poduszkę, a tutaj- proste legowisko, śpiwór i swetr pod głową. Nieruchome światełka w Ponicach błyszczą jednostajnie jak jednostajne jest zwykłe ludzkie życie, z ustalonym rozkładem dnia, przyzwyczajeniami, zachowaniami; ruchome światełka migające na "zakopiance" to jakby codzienny współczesny pęd, zabieganie, praca... Skaldowie śpiewali: "Zgadzam się na ten świat". Ja też się zgadzam. Nie tylko się zgadzam, ale nawet go lubię; lubię mój świat, Moją codzienność. Ale lubię także dlatego, że wiem, jak blisko mam to, co kocham. Wiem, że gdy jutro znów stanę pod jednym ze światełek "na dole", od razu zacznę odliczać dni od chwili, gdy znajdę się znów w swoim ziemskim niebie. Moje niebo mieszka w górach...

Ok. 6.30 opuściłem bacówkę udając się zielonym szlakiem w kierunku Ponic. Było całkiem przyjemnie i ciepło, zgodnie z wcześniejszymi prognozami nic już nie zapowiadało deszczu, jednak widoczność wciąż nie była najlepsza, tyle ze tym razem powodem były opadające w doliny poranne mgły. Dochodząc do pierwszych domów wsi, mając w pamięci słowa z przewodnika [F], że w tym miejscu znaki "przeprowadzają przez podwórko zagrody" szykowałem się na ciężkie przeżycia, tym razem jednak miejscowy piesek okazał się wyjątkowo spokojny. Kolejny odcinek podejścia- z Ponic na Świńską Górę- był najmniej wygodny; ścieżka prowadzi stromo w górę bo odkrytym zboczu, a błoto nie ułatwia sytuacji. Z kolei już pod samym szczytem nieoczekiwanie trzeba było przeciąć najgłębszy płat śniegu na całej trasie, dosłownie przedzierając się przez niego, bo zdaje się, że w ciągu ostatnich dni byłem pierwszym człowiekiem, który tędy szedł i próżno było szukać jakiegokolwiek śladu ścieżki. W pewnym momencie jednak śnieg jak nagle się zaczął, tak nagle się skończył i wyszedłem na rozległe pola nad Rdzawką, co wynagrodziło mi natychmiast wszystkie trudy.

Mgły już się uniosły a powietrze nabrało większej przejrzystości, tak że mogłem już podziwiać wspaniałe widoki na otoczenie dolin Rdzawki i Poniczanki. Słoneczko zaczynało coraz mocniej przygrzewać, a śpiew ptaków mieszał się z dochodzącym z oddali biciem dzwonów w kościele w Ponicach i cichymi dźwiękami pieśni, śpiewanych przez wiernych w kościele w Rdzawce, ku której zmierzałem. W Rdzawce opuściłem na moment szlak, udając się drogą przez wieś w górę, by obejrzeć wzmiankowane przez [M] i [F] kaplicę z 1800 r. i stojącą obok niej figurę Matki Bożej z 1885 r. w osiedlu Piłatówka. Owszem- kaplica (określona przez [M]- zdecydowanie na wyrost- jako mały kościółek) rzeczywiście stoi, jednak figury nie udało mi się odszukać. Gdy wróciłem potem do mojego szlaku i szedłem dalej okazało się, że taka figura, datowana właśnie na 1885 r. znajduje się teraz obok nowego kościoła- wszystko wskazuje na to, że to właśnie ta sama figura wspominana w przewodnikach, która została w ostatnim okresie przeniesiona z Piłatówki w nowe miejsce.

Teraz czekało mnie jeszcze kilkanaście minut dość ostrego podejścia na Piątkową, jednak wspaniała pogoda i widoki rekompensowały już wszystko. Dzięki temu, że trafiłem akurat na porę odprawiania mszy św. miałem okazję zajrzeć do wnętrza kościółka, po czym skierowałem się znów w dół, tym razem już szlakiem żółtym, w kierunku Rokicin Podhalańskich, a potem rozpocząłem ostatnie długie podejście na trasie- w kierunku Rabskiej Góry. Był to najbardziej mylny odcinek szlaku- o tym, co robić, by nie pobłądzić, piszę niżej- jednak równie piękny, jak poprzedni. Widoki, które niemal nieustannie towarzyszą na tym odcinku, obejmują zarówno na całe zachodnie Gorce (dokładnie mogłem obserwować trasę mojej wycieczki- od Obidowej po grzbiet opadający ze Starych Wierchów ku Rabce) z rejonem Turbacza, zachodnią część Beskidu Wyspowego, jak i Pasmo Koskowej Góry, pasy niższych wzniesień w rejonie Spytkowic, Wysokiej, Skomielnej Białej oraz całe Pasmo Polic zakończone efektownym stożkiem Babiej Góry, pokrytej czapą śnieżną niczym Fudżijama. Wreszcie w odali zaczęły się także wyłaniać Tatry.

Od szczytu Rabskiej Góry, szlak prowadzi wzdłuż nowo wytyczonego, bardzo dobrze utrzymanego szlaku lokalnego. Niewykluczone, że jest to w ogóle inny przebieg szlaku żółtego niż wcześniej. W każdym razie takie miejsca i obiekty, jak: kamień milenijny na szczycie Rabskiej Góry, Polana Ojca Świętego Jana Pawła II (pamiętajmy, że to właśnie w Rabie Wyżnej urodził się ks. kard. Stanisław Dziwisz), kapliczka św. Huberta czy krzyż milenijny ponad Rabą Wyżną powstały w ostatnich latach i nie są jeszcze wymieniane w przewodnikach. Niestety, ze względu na odjazd pociągu zabrakło mi już czasu, by zwiedzić kościół pw. św. Stanisława w Rabie Wyżnej oraz sprawdzić, w jakim stanie znajdują się obecnie tutejsze zabudowania podworskie, trzeba więc to będzie w najbliższej przyszłości nadrobić. Pociąg powrotny przejechał całą trasę PUNKTUALNIE. Koniec świata...

Pierwsze zaślubiny z morzem

Pierwsze Zaślubiny Polski z morzem odbyły się w roku 1000, w czasie ekspansji Piastów i walki z pogańskimi Pomorzanami. W tym to roku założono w Kołobrzegu biskupstwo i pierwszy biskup Reinbern przede wszystkim "oczyścił morze zamieszkałe przez złe duchy wrzuciwszy w nie cztery kamienie pomazane świętym olejem i skropiwszy je wodą święconą". 

Ciekawe, czy inicjatorzy szeroko reklamowanych zaślubin z morzem w 1945, kiedy to zamoczono w morskiej wodzie sztandary I Armii, chyba też rzucono pierścień, wiedzieli o tych pierwszych zaślubinach mających miejsce prawie dokładnie w tym samym miejscu. Gesty i ceremoniał inny, a istota rzeczy ta sama.. Pierwszy ślub z morzem nie był zbyt trwały. Biskupstwo kołobrzeskie wkrótce po założeniu upadło. 

środa, 11 listopada 2020

Żubr puszcz imperator


Rozległe północnoamerykańskie prerie przemierzały niezliczone stada bizonów. Jeszcze na początku XIX wieku szacowano ich liczebność na około 40 mln. Niespotykana w historii rzeź tych zwierząt doprowadziła do zagłady wielkich stad. Już pod koniec XIX wieku (1895 r.) liczebność bizonów zmalała do zaledwie 800 sztuk. Dalszej zagładzie zapobiegło wzięcie bizonów pod ochronę.

Białowieża - ©


Odmiennie kształtowały się losy bizona leśnego zamieszkującego ogromne i niedostępne obszary północnej Kanady. Na tereny te na początku XX wieku przetransportowano ponad 6000 bizonów preriowych, co doprowadziło do wymieszania się obu podgatunków. 

środa, 4 listopada 2020

Okartowo: malowany kościół

Jest to bodaj jedyna świątynia w regionie, w której uhonorowano konia.

Okartowo (niem. Eckersberg) to turystyczna dzisiaj wioska, która usadowiła się nad Śniardwami, 6 kilometrów od Orzysza. Wieś założyli Krzyżacy w XIV wieku. Teraz we wsi mieści się stacja ratownictwa wodnego, główna baza Mazurskiej Służby Ratowniczej.



We wsi zachował się przepiękny (w środku) kościół z 1799 roku, który zbudowano na fundamentach świątyni z 1500 roku, a który odnowiono po I wojnie światowej. Świątynia w środku jest bogato zdobiona malowidłami z elementami roślinnymi. To jedyna tak barwnie ozdobiona świątynia ewangelicka na Mazurach (od 1981 roku kościół katolicki). Niestety nie wiemy, kim był autor tych polichromii.

Wśród roślinnych ornamentów wyróżnia się malunek niebieskiego konia na chórach. Jest opisany w następujący sposób "Ja, koń Jakub, przywiozłem na budowę tego kościoła większą część kamieni".

W kościele znajdują się dwie tablice poświęcone mieszkańcom parafii, poległym w I wojnie światowej,

We wsi zachowały się resztki cmentarza ewangelickiego. Najstarszy zachowany grób pochodzi z 1888 roku. Ostatni z 1970 roku. Leży tam Ida Rogalla z domu Olszewska (1906-1970), która na swój sposób zaświadcza zakończenie w Okartowie mazurskiej historii.

Tekst i zdjęcia: http://mojemazury.pl




















wtorek, 3 listopada 2020

Zamek krzyżacki w Kętrzynie

https://opencaching.pl/viewcache.php?cacheid=49466


Zamek krzyżacki w Kętrzynie – budowla gotycka pochodząca z drugiej połowy XIV.

Zamek krzyżacki w Kętrzynie został wybudowany w II połowie XIV wieku i był budowlą samowystarczalną. Wewnątrz znajdowała się m.in. kaplica, piekarnia, kuchnia, młyn, browar, skład mięsa, spiżarnia, zbrojownia i prochownia. Północne skrzydło zamku zajmował pfleger - urzędnik sprawujący władzę z ramienia Zakonu.
W 1525 roku zamek został siedzibą starostwa książęcego, a w 1910 roku przejęło go miasto Kętrzyn, które przekształciło obiekt w urząd finansowy i mieszkania dla urzędników. Jednakże w styczniu 1945 roku zamek spłonął. Jego odbudowa trwała 4 lata (1962-1966), przywrócono jej gotycki charakter, a obecnie mieści się tutaj Kętrzyńskie Centrum Kultury, Miejska Biblioteka Publiczna oraz Muzeum im. Wojciecha Kętrzyńskiego.

W Muzeum, stanowiącym Oddział Muzeum Warmii i Mazur w Olsztynie, zgromadzono ciekawe eksponaty z dziedziny historii, rzemiosła artystycznego i sztuki regionu. Na szczególną uwagę zasługują na pewno chorągwie pogrzebowe Fryderyka von Der Groeben, tablice nagrobne, kolekcja rzeźb z XV-XVI wieku, dawne kielichy liturgiczne, a także zbiór monet i banknotów zastępczych z lat 20. XX wieku.

W bibliotece możemy zaś zapoznać się z cennymi zbiorami starodruków i rękopisów z XV-XIX wieku.

Linkownia:

poniedziałek, 2 listopada 2020

Kujawsko-Pomorskie - linkownia




Strzelno

https://regionwielkopolska.pl/artykuly-dzieje-wielkopolski/strzelno/


Miasto w województwie kujawsko-pomorskim, położone na terenie tzw. Białych Kujaw (zwanych też Kujawami Garbatymi – od wydmowych pagórków piaszczystych ciągnących się na południu).  Ze Strzelnem wiążą się legendy o św. Wojciechu, który miał tędy przejeżdżać na wyprawę misyjną do kraju Prusów. Ważny punkt na trasie Szlaku Piastowskiego.

Historia

Początki Strzelna nie są jednoznacznie określone. Być może w poł. XII w. stanowiło ono własność klasztoru w Trzemesznie. W 2. poł. XII w. przybyły tu norbertanki z klasztoru w Kościelnej Wsi koło Kalisza. Stało się to prawdopodobnie za sprawą Piotra Wszeborowica, wojewody kujawskiego. Fakt nadania Strzelna zakonnicom potwierdza bulla papieża Celestyna II z 1193 r., którym to dokumentem papież wziął klasztor strzeliński pod opiekę Stolicy Apostolskiej.

W późniejszych latach osada przyklasztorna stopniowo się rozwijała. Dokument z 1212 r. wspomina o tygodniowym targu odbywającym się w Strzelnie z nadania księcia Konrada Mazowieckiego. W 1231 r. Strzelno otrzymało pewne przywileje, wskazujące na jego miejski charakter; pełne prawa miejskie nadane zostały w 1356 r. W następnych dziesięcioleciach miasto odwiedzali książęta i królowie; Władysław Jagiełło przebywał w Strzelnie siedem razy. Podstawę rozwoju miasta stanowiły rzemiosło i handel, a także klasztor przysparzający mu splendoru i ściągający pątników. Miasto położone było przy ruchliwych szlakach handlowych z Poznania do Torunia i dalej na Litwę oraz z Kalisza do Gdańska.

Do końca XVIII w., do czasu zajęcia przez Prusy, Strzelno stanowiło własność zakonu norbertanek. W 1837 r. klasztor został zlikwidowany, a kościoły przeszły pod władzę biskupią. W czasie Wiosny Ludów, w 1848 r., przez tydzień miasto znajdowało się w rękach powstańców. W 1863 r. w budynkach poklasztornych Emilia Sczaniecka założyła szpital dla powstańców walczących w Powstaniu Styczniowym za niedaleką granicą zaboru rosyjskiego. W latach 1887–1932 miasto było stolicą powiatu, później weszło w skład powiatu mogileńskiego. Wolność odzyskało 2 stycznia 1919 r. w Powstaniu Wielkopolskim.
Obecnie Strzelno jest niedużym ośrodkiem handlowo-usługowym. Działają tu m.in. elewator zbożowy oraz zamrażalnia owoców i warzyw.

A to ciekawe...

Ciekawym budynkiem zbudowanym w formach eklektycznych jest dom nr 18 z końca XIX w. Zdobi go postać legendarnego, okrutnego zbója o nazwisku Małachowski. Za niecne uczynki ścięto go na Rynku w Strzelnie.



Więcej:

Słowiński Antoni, Strzelno. Przewodnik, Strzelno 2001.
Świechowski Zygmunt, Strzelno romańskie, Poznań 1998.
www.strzelno.pl

niedziela, 1 listopada 2020

Żywe Muzeum Piernika

https://muzeumpiernika.pl/ 


Muzeum powstało w kwietniu 2006 roku. Zostało powołane do życia przez Państwa Elżbietę i Andrzeja Olszewskich. 

Od zawsze „pierniczymy” na ulicy Rabiańskiej 9 w zabytkowym spichlerzu z 1863 roku. Przeprowadzek nie planujemy.

  • Pierwsze piętro w magiczny sposób przenosi gości do średniowiecza, w którym – pod okiem Mistrza Piernikarskiego i uczonej Wiedźmy Korzennej - poznają wszelkie rytuały związane z wypiekiem piernika. Własnoręcznie przygotują ciasto, by później, przy użyciu drewnianych form, wypiec z niego toruńskie specjały. 

  • Drugie piętro Muzeum przedstawia manufakturę z początku XX wieku, którą zarządza rodzeństwo Rabiańskich. Goście zobaczą tam m.in. oryginalne niemieckie maszyny służące do wypieku piernika, zabytkowy piec, kolekcję woskowych form, a każdy chętny będzie mógł ozdobić piernik lukrem, biorąc udział w warsztatach dekorowania prowadzonych przez artystkę malarkę.

Zapraszamy wszystkich, którzy chcą poznać tradycję wypieku toruńskiego piernika, historię miasta, średniowieczną kulturę i język w niezwykłej atmosferze i z humorem! Do roboty gonimy wszystkich bez wyjątku, czy to małych, czy dużych. Poznawanie historii i tradycji w naszym Muzeum to radość dla zwiedzających w każdym wieku, nawet najbardziej dojrzałym.

Nasze Muzeum dokłada wszelkich starań, aby być miejscem dostępnym i przyjaznym dla wszystkich  – jesteśmy przygotowani na przyjęcie osób niepełnosprawnych: istnieje możliwość wzięcia udziału w pokazie z audiodeskrypcją.

Muzeum Toruńskiego Piernika

http://muzeum.torun.pl/muzeum-torunskiego-piernika/


Mieszczące się w budynku najstarszej w Europie fabryki pierników należącej niegdyś do słynnej rodziny Weese, Muzeum Toruńskiego Piernika to największe muzeum piernika w Europie posiadające również największą kolekcję drewnianych form piernikowych oraz prowadzące najszerzej zakrojone badania na temat historii toruńskiego piernikarstwa. Otwarte w 2015 roku jest efektem wieloletniej pracy chlubiącego się blisko 160-letnią tradycją Muzeum Okręgowego w Toruniu oraz najstarszej w Polsce Fabryki Cukierniczej Kopernik S.A, które wspólnymi siłami powołały oddział kultywujący żywe tradycje toruńskiego piernikarstwa.

Muzeum Toruńskiego Piernika zachwyca interaktywną, specjalistyczną wystawą stałą, możliwością własnoręcznego wyrobu piernika z prawdziwego ciasta, kącikiem gier i zabaw dla najmłodszych, wizualnym pokazem wyświetlanym na zewnętrznej fasadzie budynku (tzw. mapping), kolorowym placem zabaw znajdującym się na wewnętrznym dziedzińcu oraz unikatowymi, historycznymi eksponatami gromadzonymi od ponad 100 lat.

W piwnicy czeka na gości wirtualna kramarka, która wprowadza w realia średniowiecznego straganu. To na tym poziomie znajduje się również unikatowa, największa w środkowej Europie, kolekcja form piernikarskich pochodząca z okresu od XVII do XX w. Stoi tu również piec do wypieku pierników pochodzący z lat 60-tych ubiegłego stulecia.

Pierwsze piętro fabryki przedstawia miejsca, w których pojawiał się piernik w życiu codziennym torunian w czasach nowożytnych i PRL-u. Znajduje się tu tradycyjna kuchnia, gdzie zajrzeć można do wirtualnej książki zawierającej dawne przepisy na ciasto piernikowe, wsiąść do samochodu marki Żuk, którym rozwożono do sklepów toruński przysmak, wreszcie odwiedzić biuro dyrektora fabryki i zajrzeć do sklepu, w którym stoją dawne opakowania po toruńskich słodkościach.

W 2018 roku muzeum powiększono o nowe przestrzenie m.in. salę poświęconą piernikowym bajkom i legendom czy tzw. piernikowe laboratorium, czyli miejsce, gdzie prowadzone są najróżniejsze warsztaty kulinarne.