wtorek, 7 września 2004

Bo na Gorcu, tu na hali... // In the Gorc alp meadows...


Kiedy późnym wieczorem stanęliśmy na drodze prowadzącej do Kamienicy i Szczawy, a dalej do Zabrzeży, nie mogłam powstrzymać bicia serca. Niewiele oddzielało nas teraz od ukochanych, najdroższych Gorców, które przez ostatnich siedem lat oglądały moje górskie dorastanie. Mało które góry wiedzą o mnie tak dużo. W Ochotnicy Górnej przez kilka miesięcy prowadziłam schronisko Hawiarskiej Koliby; na hali Długiej pod Turbaczem, zbieraliśmy z, nieżyjącym już dzisiaj, Metysem drewno na zimę; na Gorcu Gorcowskim przeżyliśmy kilka "Gorcstoków" i jedną noc bez śpiworów, kiedy hale gorcowskie pokrywał szron.

Niejednokrotnie, bezksiężycową nocą usiłowaliśmy znaleźć drogę do chałupy, co nieraz bywało trudne, niekiedy awykonalne. Gorce oduczyły Moją siostrę lęku przed ciemnym lasem, mnie- lęku przed jaskiniami. Teraz nauczyły mnie jeszcze jednego: że silne przekonanie o własnej wiedzy i nieomylności bywa zgubne...

W poszukiwaniu bacówki

Staliśmy w Kamienicy przy stacji benzynowej, modląc się do wszystkim bóstewek zamieszkujących okoliczne lasy, o to by się zlitowały i zesłały nam stopa do Tylmanowej. Teoretycznie mogliśmy wychodzić od tej strony Gorców: zarówno z Kamienicy, jak i Szczawy prowadzą piękne drogi, ale ja, po kilkunastu miesiącach niebytności w górach pragnęłam wychodzić od strony południowej. Niebo zlitowało się nad nami i zesłało nam transport do... Ochotnicy Górnej. Problem czy wychodzenie z Górnej ma sens, skoro to z Dolnej prowadzi szlak na Piorunowiec i Gorc, rozwiązałam krótkim stwierdzeniem, ze trasę z Górnej znam jak własną kieszeń i są  na niej co najmniej dwie bacówki, oferujące dobre warunki spalne.

Okazało się jednak, że dwa lata nieobecności w Gorcach, zmieniło wszystko. Była północ, kiedy dochodziliśmy do pierwszej bacówki. Nie przejęłam się zbytnio faktem, że nie widać jej z drogi. Nawet w świetle dnia, ciężko było wypatrzeć jej postrzępiony dach wśród gęstwiny smreków. 

Na rekonesans ruszył Radek. Pech chciał, że zapomniałam o istnieniu w tym miejscu bardzo wydajnego źródełka. Radek utopił w nim nadzieję na suche skarpety. 

Pod lasem bacówki nie było, Miejsca jej położenia jestem pewna. Co się z nią stało? Nie wiadomo. Podobno, tak zwani turyści rozłożyli wiele bacówek gorczańskich na opał.

Pomrukując pod nosem różne kalumnie na moją osobę, Radek z Magdą ruszyli za mną, świergocącą jak pierwiosnek na wiosnę. Co mnie obchodziły bajora, kałuże, ciemność i brak noclegu, skoro wreszcie byliśmy w Gorcach!!! Tak bardzo chciałam pokazać Radkowi moje ukochane góry, góry, które mnie wychowały i jakoś od dwóch lat nie było takiej możliwości. jeżdżąc po Słowacji, Ukrainie i odległych zakątkach Polski, szerokim łukiem omijaliśmy tą  malutką grupę górską. Teraz w końcu tu byliśmy i nie zamierzałam zepsuć tego wyjazdu jakimś marudzeniem o braku bacówki i mokrych butach. Nawiasem mówiąc, Magda też wpadła w kałużę, a przyjeżdżając z Mazur do Krakowa nie myślała o wędrówkach górskich- miała więc na nogach tylko sandały. Nie najlepsze obuwie na wędrówki, ale, jak wykazały doświadczenia bieszczadników i niektórych taterników, lepsze niż na przykład adidasy.

Bacówki przerobione lub rozebrane...

Przez ciemny las doszliśmy w końcu do miejsca, w którym wedle moich rozeznań powinna znajdować się druga bacówka.

Była.

Ale przerobiona na domek letniskowy i zamknięta na głucho. Włamywać się jakoś nie mieliśmy ochoty. Pomyślawszy chwilę ruszyliśmy w las na poszukiwanie gałęzi świerkowych na leże i suchych badyli na ognisko. Szukanie okazało się owocne i już za chwilę siedzieliśmy przy czerwono-żółtym płomieniu , który trawił suche igliwie , powoli dobierając się do grubszych gałązek. Ognisko nie było duże, ot, wystarczające do upieczenia kiełbaski i ogrzania się. Skoro jednak zamierzaliśmy przy nim spać, należało sporządzić trochę zaru. Razem z Radkiem ruszyliśmy w las na poszukiwanie opału. Magda cierpi bowiem na nieuzasadniony lęk przed ciemnością w ogóle, a ciemnym lasem w szczególności. Przez ułamek sekundy zastanowiłam się jak można z taką przypadłością pływać, przecież noclegi żeglarzy również niekiedy wypadają w miejscach nie nadających się do tego celu idealnie. 
Kiedy patrzyłam na rozdygotaną ze strachu Magdę, przypomniało mi się, jak Gorce wyleczyły moja siostrę z podobnej fobii... 



Strach przed lasem

Nad Pucołowskim Stawkiem dopadła nas burza. Schroniliśmy się w nieodległej szopie, gdzie spędzamy całe popołudnie grając w kółko i krzyżyk, państwa- miasta i statki. Kiedy burza odchodzi, spokojnie ruszamy pod górę. Idziemy i idziemy, aż docieramy na Jaworzynę Kamieniecką. Cudny zachód słońca koniecznie muszę uwiecznić na kliszy, sięgam więc po aparat- babciną małpkę- i... Nie ma go. Został nad Pucołowskim Stawkiem- w tej szopie od kółka i krzyżyka. Rafał postanawia mi pomóc w poszukiwaniach i decyduje, że Monika zostanie tu, z plecakami, których nie ma sensu nosić tam i z powrotem. Tylko ja wiem ile wysiłku kosztowało Moją siostrę nie przyznanie się do lęku, jaki odczuwa przed lasem, boi się do niego wejść nawet w dzień!). Do tej pory nie mogę wyjść z podziwu- szczerze mówiąc nie jestem pewna, czy zachowałabym się podobnie, las w okolicy Jaworzyny Kamienieckiej zawsze napawał mnie irracjonalnym lękiem.


Swoje przeżycia opisała nam Monika po powrocie.

"Siedzę sobie pod drzewem i czuję, że ono na mnie patrzy. Boję się jak skurczybyk. Siadłam na plecakach, żeby mieć wszystko pod kontrolź. Myślę o tych wilkach, których podobno w Gorcach jest kilka i mogę się założyć, że wszystkie są  tu. Za tamtym drzewem widziałam rozżarzone ślepia. Powtarzam sobie,nie bój się głupia , i sama siebie nie słucham. Ciemno się zrobiło. Świecę latarką i widzę tylko te drzewa, ale wiem, ze za tymi drzewami jest wszystko i tego się boję. Ze strachu zasnęłam. Śniło mi się, że wilki ciasnym kordonem otoczyły mnie i plecaki. Patrzą się i podchodzą bliżej. Nagle poczułam na policzku wilgotny, zimny nos. Obudziłam się nagle i popatrzyłam prosto w pysk wilka..."- Pysk wilka jej się nie śnił. Okazało się jednak, że był to tylko duży pies, który poszedł na spacer ze swoim Państwem. To niebagatelne zdarzenie odegrało doniosłą rolę w życiu mojej młodziutkiej wtedy siostry. Jak ręką uciął minął jej cały lęk, a do lasu wchodzi ze śpiewem na ustach..

Ledwo położyliśmy się na smrekowych gałęziach, zaczęło kropić. Magda zadecydowała o schronieniu się pod dachem domu. Niewygodnie tam było- beton wylany był nierówno i nijak nie chciał się przystosować do ciała- gdzież mu było do wygodnej łąki!!! Po pierwszych kroplach i chmurach na niebie, Magda przepowiedziała na jutro niepogodę. Radek jak zwykle był optymistą, a ja się "przezornie nie wypowiadałam", bo też nieumiejętność czytania znaków, po tylu latach spędzonych w górach wydaje się niepojęta. 


Piorunowiec- wspomnienie bacówki




Góry jak zwykle nie zawiodły. Powitały nas rano ciepłymi promykami słońca i oszałamiającym widokiem na stoki Jaworzynki Gorzowskiej, popularnie zwanej Piorunowcem. Naprawdę nie mogliśmy sobie wymarzyć lepszej pogody na tę, najpiękniejszą w świecie trasę. Gorc Gorcowski ciągnie się od stoków Piorunowca, aż po sam szczyt i składa się z hal, hal, hal. Na nich jak grzyby rosną bacówki. są w różnym stanie, ale każda zapewnia mniej lub bardziej, dach nad głową. Pamiętam takie Gorcstoki (co roku na bazie SKPG Kraków organizowane są  festiwale piosenki turystycznej), kiedy oprócz pola namiotowego, zajęte były dokładnie wszystkie bacówki, a jest ich tu kilkadziesiąt. 

Wychodziliśmy z Frankiem od strony Przysłupia. Było ciepło, cicho i słonecznie. Już około czwartej Franek zaczął szukać noclegu, Chociaż ze wszystkich sił usiłowałam go powstrzymać- był środek Upałnego, sierpniowego dnia. Franek nie dał się jednak przekonać. Wiadomo, ile jest bacówek w Gorcach, choć nie wiem, czy ktoś kiedyś pokusił się o ich inwentaryzację. Franek zwiedził wszystkie na trasie od Ochotnicy Górnej, przez Przysłup, aż po Gorc Kamieniecki. Nasza jednodniowa wycieczka zyskała nagle miano: "Z Frankiem po bacówkach". Kiedy dotarliśmy na polanę, gdzie stoją idealne bacówki, byłam przekonana, że Franek wreszcie znajdzie to czego szuka. Ale nie. W tej bacówce dach przecieka, w tamtej ściany są  przewiewne, w najbardziej ekskluzywnej gorczańskiej bacówce, Warszawiance, też doszukał się mankamentu: było tu za dużo ludzi. W końcu dochodzimy na, jak twierdzi O!Dziwo, najbardziej gorczański, ze wszystkich Gorców: Gorc Gorcowski. Tu bacówek jest bez liku, ale sama wiem, że nie są  idealne. Franek wchodzi do pierwszej z nich i mówi:

- Gnój leży.- ale widząc Moją minę, dodaje- Ale jest jeszcze góra. 
Na górze z kolei deski są  niepewne i lekko się uginają. Zdenerwowałam się.

- Franiu- mówię jadowito- słodkim głosem- czy ty zamierzasz się tu kochać, czy krakowiaka tańczyć?

Franek popatrzył na mnie z lekkim obrzydzeniem, ostatecznie znamy się ponad dwadzieścia lat.

- Nie. Kochać to nie. Zostajemy tutaj. 


Cudowna woda z gorczańskiego źródełka

Magda jest zmęczona i znużona. Siadamy przy źródełku, które zostało przez bywalców bazy namiotowej, zaadoptowane na piękną umywalnię. Tak pysznej wody nie piłam nigdzie indziej. Pozostaje pytanie, czy to faktycznie woda, czy też zmęczenie ostrym podejściem, daje uczucie niebiańskiego smaku w ustach. Nie chce nam się stąd ruszać, Magda jednak dochodzi do wniosku, że nie przepada za górami i zdecydowanie woli gładką taflę wody od stromizn górskich. Nie pomaga nawet olśniewający widok na Pieniny, pasmo Lubania, a w oddali pasmo Radziejowej. W związku z tym rezygnujemy z zaplanowanej trasy przez Przysłup, Jaworzynę, Halę Długą aż na Turbacz i zmieniamy trasę na znacznie krótszą, ale też i mniej piękną: przez Przysłup, do Hawiarskiej Koliby (może zobaczyłabym, co się tam dzieje i jak się mają moje koty) i dalej do Ochotnicy Górnej. Pech chce, że fatum Gorca dopada mnie nawet dziś...

Osiem godzin z Gorca na ... Gorc

Na Gorcu Kamienieckim podchodzi do nas chłopak z kłódką na szyi i mordem w oczach.

- Może co pomóc, bo Panie takie zagubione.

Chciałyśmy dojść do doliny Kamienicy i stamtąd dostać się na Przysłup i dalej do Koliby. Doliną biegnie stara asfaltowa droga, choć ruch jest tam zakazany. Nieopatrznie mówimy to chłopakowi.<

- A asfalt to tu, w Szczawie. Nawet autobusy jeżdżą.

Nie potrafimy mu wyjaśnić, że nie chodzi nam o taki asfalt. W końcu po, do niczego nie prowadzącej dyskusji, stwierdziłyśmy, że zdamy się na instynkt kobiecy. 

Jakim cudem udało nam się pogubić drogę i będąc już na Ustępnem, nie dojść do doliny Kamienicy, do teraz pozostaje nieodgadnione. Dość, że po sześciu godzinach marszu, docieramy na polanę, na której skraju płonie światełko. Mam wrażenie, że mi się wydaje, przecież na Przysłupie, na którym niewątpliwie jesteśmy, nie ma prawa być żadnego źródła światła. W końcu zbieram się na odwagę.

- Aga, tam się coś świeci.

- No przecież ci mówię, że wyszłyśmy w to samo miejsce!

Ledwo dotarłyśmy do Warszawianki, dowiedziałyśmy się, że chłopcy z poprawczaka w Mszanie, noclegu nam nie odmówią. Zaprosili nas na kiełbaskę z ogniska.

- O, Asfaltowe przyszły! Co to? Kobiecy instynkt was zawiódł tam, gdzie jest trzydziestu chłopa?- od ogniska poderwał się chłopak z kłódką na szyi... 

KOT- ostateczna przegrana z Gorcem

Fatum Gorca ciąży nade mną od lat. Niewiadomo dlaczego, choć z zamkniętymi oczami mogę innym wytłumaczyć drogę, sama zawsze się gubię. Powinnam była przewidzieć, ze i tym razem nie będzie inaczej - Walka z gorcowskim przekleństwem to walka z wiatrakami. Czyż nie tak było i wtedy, kiedy za wszelką cenę usiłowałam odegrać rolę poważnego prezesa poważnego klubu?


Aby poszerzyć grono klubowiczów, które z racji odchodzenia studentów na emeryturę, topniało coraz bardziej, zorganizowaliśmy Kurs Organizatorów Turystyki, popularnie zwany KOTem. Pierwszy wyjazd musiał być oczywiście do Koliby. Wszystko byłoby super, gdyby nie pękła struna od gitary. Towarzystwo składało się z osób sobie nieznanych, toteż zapadła głucha cisza. Zaproponowałam nocną wycieczkę na Gorc. Odpowiedziało mi głuche milczenie. Opanowała mnie granitowa pewność, że za chwilę ktoś nie wytrzyma i popuka się palcem w czoło- była przecież druga w nocy. Jednak niezawodny Janusz Klakla, który nie dowierzał mi, że jestem w stanie tak po prostu wstać i pójść, powiedział:


-Jak idziesz, to ja z tobą.

Poszliśmy spakować śpiwory i coś do jedzenia. Kiedy zaczęliśmy podchodzić pod Gniew Prezesa, okazało się, że zamiast dwóch osób, na nocną wycieczkę idzie kilkanaście... Dokąd szliśmy szlakiem, było wspaniale. Problemy zaczęły się, kiedy pokusiłam się o pójście na przełaj. Chociaż bez problemu dotarliśmy pod kapliczkę papieską i z dumą pokazałam, gdzie jest baza, gdzie Nowy Sącz, a gdzie Krościenko. Z wprawą przewodnika opowiedziałam, jakie szczyty byłoby widać, gdyby było jasno i zarządziłam okrążenie Gorca w celu dotarcia do osławionych już bacówek. Tam mieliśmy spać. Na polu było poniżej zera i szron już zaczynał obsypywać gorczańskie trawy. Kiedy dotarliśmy na miejsce okazało się, że UFO porwało bacówki i skróciło polanę. Nie było wyjścia. Rozłożyliśmy obóz w zagłębieniu zwanym rowem i usiłowaliśmy zasnąć, otulając się w śpiwory. Janusz poszedł na rekonesans- uparł się znaleźć bacówki. Wrócił po dwóch godzinach z informacją, że są  niecałe 10 minut stąd, a wczoraj wieczorem okrążyliśmy Gorc dwa razy i wyszliśmy z powrotem pod kapliczkę papieską. Dziwne, że nikt tego nie zauważył. Na pamiątkę tej wycieczki klub Hawiarska Koliba , co roku organizuje w marcu, Rajd Błądzących.





Wyleciały mi z głowy te wszystkie niepowodzenia i wbrew pechowi postanowiłam doprowadzić Moją dwójkę do Przysłupia. Fatum Gorca było jednak silniejsze. Zamiast wejść na pasmo, zeszliśmy w dolinę. Kiedy się zorientowaliśmy, było już za późno. Magda chyba by nas zabiła, gdybyśmy się zaczęli cofać. Zejście w dół prowizoryczną ścieżką, żywo przypominało schodzenie ze Świdowca.

I w Gorcach można znaleźć stromizny i zarośnięte, do granic możliwości, ścieżki. Trzeba tylko mieć trochę szczęścia lub nie wyrównane porachunki z Gorcem. 
Tak jak ja. 


wrzesień'2004 - Gorc Kamieniecki


sobota, 31 lipca 2004

Skała Kmity i Las Zabierzowski

W końcu po długich dyskusjach, przekomarzaniach i awanturach ruszyliśmy na wycieczkę rowerową po okolicach Krakowa. Awantury osbywały się najczęściej na tle stanu naszych rowerów, który łagodnie rzecz ujmując jest dramatyczny. Radek jechał na rowerze Moniki, który skrzypiał nieziemsko i miał słabe hamulce, ja- na mojej starej Gazeli, która świetnie spisuje się w mieście, ale na trasach przełajowych nie nadaje się do jazdy.



Ruszyliśmy spod domu w okolicach południa. Jeszcze zajechaliśmy do sklepu po pompkę, bo nasze były na Zawadce, a koła nie trzymają powietrza tak, jak byśmy sobie tego życzyli. 

Droga nad Rudawą jest piękna, prosta i łatwa. Jechało się cudnie. Do momentu dojechania do stawów w Mydlnikach. Tam Ścieżka się nagle skońćzyła i trzeba było ratować się za pomocą mapy (tu szczerze polecam mapy Compassu- zaznaczony jest chyba każdy kamień i jeszcze nigdy mi się nie zdarzyło, żeby rzeczywistość nie pokrywała się z mapą.


Potem niestety droga wiedzie asfaltem, a konkretnie główną drogą na Balice. Ruch dosć spory, bo most na Rudawie w Zabierzowie był remontowany iw szystkie auta jechały przez Szczyglice. W końcu jednak dojechaliśmy i tu okazało się, że ludzka pamięć złudną jest. Dałabym sobie głowę uciąć, że, kiedy kilkanaście lat temu jeździłyśmy tu z babcią to skała Kmity górowała nad parkingiem przy restauracji Kmita. Okazało się że skała została przeniesiona i góruje teraz nad drogą na Zabierzów, a od restauracji Kmita jedynie się na nią wychodzi. 

Oczywiście prostowaliśmy ścieżki, bo nie chcieliśmy wyjeżdżać NA skałę tylko POD nią. Koniec końców zjeździwszy pół lasu w końcu dotarliśmy pod krzyż na skale Kmity. Stąd skakał biedny Kmita, kiedy nie mógł ożenić się z wybranką swego serca. Moja siostra jeszcze w dzieciństwie skwitowała to krótko:
- Idiota, ale szkoda konia.

Dojazd na skałę Kmity nie wystarczył jednak rowerowym zapaleńcom, którymi nagle się staliśmy. Pojechaliśmy dalej przez las Zabierzowski, mając zamiar dojechać do Kleszczowa.


Przez przypadek skręciliśmy nie w tą  dróżkę co trzeba było i dojechaliśmy do Stacji Cywilnej Kontroli Lotów. Sprawia ogromne wrażenie, co można zobaczyć na zdjeciach (Radka- bo moje nie wyszły- nie miałam jeszcze wtedy filtra polaryzacyjnego). Droga przez las poszła nam dobrze, aczkolwiek w niektórych momentach musiałam pchać mojego dziada pod górę (przemilczę dyskretnie czy to wina roweru, czy też mój brak sił)


Zrobiło się mocno po południu kiedy dojechaliśmy do Kleczewa i pogubiliśmy drogę. Zamiast skręcić w wyboistą drogę, pojechaliśmy dalej asfaltem, wychodząc z błędnego założenia, że jeżeli jest drogowskaz do Nieplic dla samochodów to droga będzie prowadzić asfaltem. Błąd. Wjechaliśmy komuś do posiadłości, napadły na nas psy, obżarliśmy się jeżyn i... 

... musieliśmy się cofnąć.

Ale nie tylko my się pogubilismy- na polnej drodze spotkaliśmy rodzinę która wyjechała na wycieczkę ekskluzywnym samochodem- zaiste nie droga na takie podwozie...

Mieliśmy zamiar zrobić ognisko w kamieniołomie w Nieplicach, ale kiedy tam dojechaliśmy okazało się że "nie lzia". Nie wolno w ogóle wchodzić. Radek jednak ma dar przekonywania i strażnik tegoż kamieniołomu nie dość że nam pozwolił wejść to jeszcze przypilnował nam rowerów.


Pewnie, nawet gdyby było można, nie jedlibyśmy tam obiadu, bo pył z wapienia unosił się wszędzie. Istny koszmar. Wyjechaliśmy stamtąd cali biali.

Zaczęło się już mocno zmierzchać, kiedy zarządziliśmy odwrót.

Ruszyliśmy przez przepieknie położoną wieś Baczyn, chcąc jeszcze zobaczyć dolinkę Mnikowską, ale było już późno, a Radek po zjeździe Kmity już w ogóle nie miał hamulców, więc z żalem zrezygnowaliśmy.


Za Cholerzynem zrobiliśmy sobie ognisko. A ponieważ zaczęliśmy je robić po 21,00 to nie było żadnych szans na dojazd do domu jeszcze dzisiaj. jednak Gazela to jest klasyczny rower na asfalt, dała taki popis, że 18 km zrobiliśmy w nieco ponad pół godziny. Może to nie jest wyczyn, ale my jeździmy po pierwsze rekreacyjnie, a po drugie na rowerze nie siedzieliśmy dobre kilka lat;)))

wtorek, 27 kwietnia 2004

Po drugiej stronie Sanu - cz. II - Którędy na Pikuj

Którędy na Pikuj?

Droga biegnie w dół do Użoku. Otwiera się piękny widok na Połoninę Równą i leżącego na granicy ze Słowacją, Vihorlatu. Z przełęczy, gdzie stoi niebiesko- żółta budka strażników oblasti, w las prowadzi ścieżka dydaktyczna. Wydaje się, że to właśnie tędy wychodzą turyści w pasmo Pikuja. Po kilkuset metrach wchodzimy na pierwszy szczyt usłany zawilcami. Jest maj- w dolinach zaczyna się lato, tu, na najniższych połoninach trwa wiosna, w górze zapewne leży śnieg. Za Kińczykiem Bukowskim wolno zachodzi słońce, rzucając czerwonawą poświatę na całe gniazdo Tarnicy. Białe zabudowania Sianek zniknęły za lasem. Godzinę drogi od budki strażniczej i ruchliwej szosy, a już czujemy się zagubieni wśród gór. Okoliczne pagórki skutecznie zasłaniają wielką cywilizację w dolinach.



Dywan kwiatów

W promieniach zachodzącego słońca wchodzimy w bukowy las i.... toniemy w kwiatach. 

Do tej pory byłam zdania, że określenie "dywan kwiatów" jest tylko poetycką przenośnią. Jednak tu przylaszczki, zawilce, przebiśniegi i inne wczesnowiosenne kwiaty tworzą gęsty kobierzec ciągnący się przez kilkadziesiąt metrów wgłąb lasu. Wśród dywanów kwiatów biegnie jedyny widoczny kawałek ziemi- leśna droga, którą  idziemy aż do Perejby. Niczego bardziej nie żałuję, że w lesie jest już zbyt ciemno na robienie zdjęć. Pod Perejbą niebieska ścieżka odchodzi w dół, aż do uroku, zaś od strony Butli dochodzi żółty szlak turystyczny. W tej chwili byliśmy przekonani, że Bieszczady są  lepiej od Czarnohory przygotowane turystycznie, przynajmniej jeśli chodzi o szlaki. Weryfikację tej śmiałej hipotezy przyniósł nam kolejny dzień...

Turyści wykwalifikowani nie chodzą po szlakach

Poranne słońce obudziło nas na polance pod Hrebeniczem. Szykował się piękny dzień- tak nam się wydawało. Jednak tuż za Hrebeniczem zaczęło się chmurzyć. Kiedy siedliśmy na Budkowskim, zastanawiając się "co dalej", niebo było już całkowicie zaniesione. Według mapy powinniśmy byli pójść w prawo na Kruhlę i dalej przez głęboką przełęcz, na Kińczyk Hnytski, jednak szlak prowadził w dół. Po raz kolejny uległam Radkowi, który logicznie argumentował, że niemożliwym jest aby szlak prowadził ze wsi do wsi, z pewnością schodzi tylko troszkę, a potem z powrotem wychodzi na pasmo. Nie mieliśmy jeszcze w ręku uroczej książeczki Stanisława Pagaczewskiego pt. "Na zielonej trawce pod Krakowem", gdzie jak wół jest napisane, że:

Szlak- trasa wycieczkowa często oznaczona bardzo rzadkimi i zatartymi znakami o kolorach nieokreślonych, mającymi za zadanie wprowadzanie w błąd turystów początkujących. Turyści wykwalifikowani nie chodzą po szlakach i dlatego przybywają na czas  do schroniska.

Niczego nas też nie nauczyły doświadczenia z poprzednich wakacji. To są  góry ukraińskie, a więc szlak schodzi do wsi i niknie na polach. Ponieważ jednak niebo zaniesione było już dokumentnie, kontynuowaliśmy wędrówkę w dół, do wsi, niewiele tracąc na wysokości, bo też niewielką wysokość wcześniej osiągnęliśmy (Hrebenicz ma 1040 m n.p.m.., Perejba 22 metry mniej, zaś Budkowskie leży na wysokości około 900 m n.p.m..)

Ulewa i bolący ząb

Kiedy dotarliśmy do pierwszego sklepu, lało już potężnie. Jednak wczoraj odbywała się tu stypa i goście wszystko wyjedli i wypili. Zmuszeni byliśmy pójść do centrum wsi, gdzie znajdowały się dwa sklepy. Na szczęście było to po drodze na Kińczyk Hnytski. Z dwóch dostępnych magazinów wybraliśmy ten, z którego roztaczał się piękniejszy widok na smagane ulewą połoniny. 
Choć lało jak z cebra, w środku było ciepło i przytulnie. Pani sklepowa pracowała w Polsce i nauczyła się tak dobrze języka polskiego, że trudności językowe występowały sporadycznie. Niebawem pojawiła się cała rodzina. Turyści z Polski to w Karpackiem rzadkość. Udało się nam nawet kupić kiełbasę- taką swojską, choć, kiedy weszliśmy do sklepu w asortymencie jej brakowało. 

Szybko zyskaliśmy sobie dozgonną wdzięczność młodego chłopaka, który właśnie wrócił od dentysty w Turce. Ból jaki trawił miejsce po wyrwanym zębie widać było na jego twarzy, w oczach i w wymuszonym uśmiechu. Jako lekarstwo pani sklepowa chciała mu zaaplikować ciepłą wódkę. Nie mogliśmy patrzeć, jak do obtłuczonego słoika nalewa spirytusu i wkłada grzałkę. Radek sięgnął po apteczkę i wyciągnął listek gardanu. Bardzo długo i z wielkim trudem tłumaczyliśmy chłopakowi, ze nie wolno mu pic alkoholu.

- Nigdy?!!!- przeraził się tak strasznie, że pewni niemal byliśmy, że Gardanu do ust nmie weźmie.
- Nie, tylko dzisiaj. 

Siedzieliśmy tam wystarczająco długo, aby widzieć, jak Gardan zaczyna działać, a grymas bólu powoli ustępuje miejsca niepewnemu uśmiechowi i ogromnej wdzięczności. A pomyśleć, że był taki czas , kiedy Gardan wycofano z obiegu, bo szkodliwy dla żołądka. No szkodliwy, ale na ból działa rewelacyjnie.

Po burzy wychodzi słońce

Zbliżało się ku wieczorowi, kiedy burza zaczęła odchodzić i pojawił się siąpiący deszcz. Otoczeni mgłami i raz po raz pojawiającymi się tęczami, ruszyliśmy w drogę na Kińczyk Hnytski. Nie dotarliśmy do niego, bo zmierzch wymusił na nas nocleg na przełęczy. Ogniomistrz Radek stworzył z mokrych gałęzi, coś co dawało złudzenie ciepła i akurat tyle ognia, aby upiec kiełbaski.

Ranek powitał nas pięknym słońcem i nie zachmurzonym niebem. Zapowiadał się piękny dzień. Ze szczytu Kińczyka wzrok sięga po Pikuj, najwyższy szczyt pasma. Choć widoczność jest kiepska, na horyzoncie widać połoninę Borżawy ze Stohem, najwyższym szczytem Bieszczad. Kusząco wygląda też poprzecinana ośnieżonymi żlebami, Ostra Hora i dalej Połonina Równa z wielką białą czapą śniegu. Na Kińczyku Hnytskim też leży wielka łata śniegu. Zapewne z pobliskich Hnytskich wzgórz wygląda, jakby był cały ośnieżony.

Wspomnienie zimy

Radek koniecznie chce mi zrobić zdjęcie, więc schodzę kawałek i... oczywiście zjeżdżam na pupie na sam dół. Moje nieporadne próby wejścia z powrotem Radek, z uporem maniaka, bez przerwy fotografuje.

W końcu przemoczeni ruszamy dalej. Słońce po drodze niemal nas wysuszyło, a krótki postój na Starostynie, w oślepiającym słońcu, dopełnił reszty. Patrząc na całe pasmo, jedynie kilka szczytów wystaje ponad gładką powierzchnię połoniny: Starostyna, Mostek, Kińczyk i kilka w dalszej części. 

Przyzwyczajonym do kilkukilometrowych połonin Caryńskiej, Wetlińskiej, Bukowskiej, trudno wyobrazić sobie ciągnącą się ponad 20 kilometrów trawiastą łąkę. Wśród suchego poszycia wyciągają swoje łepki zawilce. Im wyżej, tym jest ich mniej. Za to pojawiają się przebiśniegi. Na rzadkich krzewach niektóre gałązki zaczynają już wypuszczać pąki. Za tydzień wiosna zawita na połoniny. Szczyty pokryją się fioletowymi krokusami, białymi zawilcami, przy niezliczonych źródełkach będą żółcić się kaczeńce. Nad trawami unosić się będą różnobarwne motyle, a pomiędzy kamieniami przemykać żmije zygzakowate i jaszczurki zwinki. Tak będzie już za kilka dni, kiedy my będziemy z powrotem we Wrocławiu. Teraz jest tu szaro, smutno , tylko zawilce ożywiają połoniny. czasem nad nami przeleci jakiś jastrząb wypatrując polnej myszy. Poza tym- cisza.

Dość niespodziewana wizyta

Rozkładamy obóz za Ruskim Putem. Radek idzie po wodę do nieodległego źródełka. Nie zdążył jeszcze zniknąć za załomem skalnym, kiedy na grani pojawiły się dwie postacie, zmierzające wyraźnie w naszą stronę. Serce mi zamarło.

Na szczęście Radek zdążył wrócić, zanim do nas doszli. Przybysze byli mężczyznami w średnim wieku, o śniadej cerze i ciemnych włosach. Ciemnoszare spodnie, kacabaje do połowy uda, wełniane czapki i dziurawe filcoki, świadczyły niezbicie, że są  miejscowymi. Sprawiali wrażenie, jakby właśnie skończyli orać po jednej stronie góry i wracali do swoich chat w dolinie. Dziwnym był jedynie brak jakichkolwiek narzędzi. Nie towarzyszył im także pies, nieodłączny kompan każdego górala.

Mężczyźni be zbędnych pytań zasiedli w połonińskich trawach i paląc papierosy usiłowali z nami rozmawiać. Trudna to była konwersacja. Najwyraźniej pochodzili z Serbowca lub którejś z okolicznych wsi na południowych stokach. W czasach, kiedy połoninami przebiegała granica galicyjsko-węgierska, po południowej stronie Bieszczad wykształcił się trudny do zrozumienia dialekt bojkowsko-ukraińsko-węgierski. 
O ile nie mieliśmy problemu z porozumieniem się z Hucułami w Czarnohorze, z Bojkami w Karpackiem, czy nawet z dziadkiem w Łopuchowej, który miał naleciałości rumuńskie, tak w przypadku naszych nowych znajomych rozmowa przypominała grę w kalambury. Starszy i inteligentniejszy z mężczyzn posługiwał się Czasami słownictwem rosyjskim, co zdecydowanie polepszyło wzajemne zrozumienie.

Otóż, panowie byli zbiegami. Nie udało nam się dociec, jakiego rodzaju przestępstwo udało im się popełnić, dość, że szła podobno za nimi obława milicyjna z psami. Udało im się zgubić ją dopiero za Ostrą Horą. Szczerze mówiąc nie wiem skąd szli, zapewne nieco ubarwiali swoja opowieść, ale jeżeli- to tylko niewiele. 
Dowiedzieliśmy się również, że nie mają dokumentów. Na Ukrainie podobno oprócz dowodu osobistego, mieszkańcy posiadają dwa rodzaje paszportów. Jeden uprawniający do przekraczania granicy państwa, drugi - do przekraczania granicy oblasti. Za wykroczenia i przestępstwa zabiera się paszport oblasti. Zresztą, rewelacje na temat ich przestępczego życia wyszły na światło dzienne dopiero przy wieczornym ognisku, którego zresztą zupełnie nie rozumiem.

Ognisko po niebiosa- żeby nas nie było widać

Radek zaczął zbierać chrust, na takie ognisko, żeby można było zrobić herbatę. Panowie na początku zareagowali wysoce negatywnie, informując, że ogień będzie widać ze wsi i zaraz przyjedzie straż pożarna, ratować połoniny i może jednak zeszlibyśmy niżej. Kiedy odmówiliśmy, twierdząc, że ognisko będzie małe i żadna straż nie przyjedzie, panowie ruszyli zbierać chrust. Powyrywali z korzeniami suche świerki wysokości półtora metra i ogień buchnął na ponad metr w górę. Przeraziliśmy się, że sfajczy nam się połonina. Radek na szczęście wymógł na nich obłożenie ogniska ogromnymi kamieniami. Trochę nam się wydawało dziwne, że z jednej strony obawiają się interwencji straży pożarnej, a z drugiej palą ognisko na półtora metra w górę. Okazało się jednak, że nie była to tylko przyjemność. Panowie zamierzali tu spać. 

My również zbieraliśmy się już do namiotu, wyraźnie widząc, że towarzyszy nie pozbędziemy się przed rankiem. Spaliśmy w obraniach. Ja- wychowana na kryminałach- bałam się tylko jednego: że zabiorą nam ubrania i buty. Co prawda moje spodnie, po zjeżdżaniu z Kińczyka, miały ogromną dziurę, ale były to moje jedyne spodnie. Wracać bez nich nie wydawało mi się rewelacyjnym pomysłem. Szczerze mówiąc, nie bałam się. Gdyby zamierzali zrobić nam coś złego, mieli na to dużo czasu. Ale kiedy Radek kładąc się do śpiwora, powiedział "Daj mi nóż", serce mi zamarło i zaczęłam się bać...

Panowie jednak zrobili nam pobudkę o godzinie piątej rano, trzepiąc namiotem i gromkim głosem informując, że słońce już wstało, to my tez powinniśmy i w końcu sobie poszli. Skończyła się nasza przygoda z przestępcami ukraińskimi.

Mieliśmy jednak o czym rozmawiać przez całą podróż dalszym szlakiem. Nocni znajomi towarzyszyli nam przez pozostałą część pasma, przechodząc z nami przez Wielki i Ostry Wierch, przez wilgotną przełęcz Dziurawy Żłób, aż po Nondę. Ta dziwnie brzmiąca nazwa podobno pochodzi z języka japońskiego i oznacza czas  przeszły od "pić". Nie mam jednak pojęcia, czy faktycznie taki jest źródłosłów tego, wysokiego na 1303 m n.p.m., szczytu, a jeżeli tak, to skąd wzięło się japońskie słowo na terenie Galicji?

Wspinaczka na dach świata

Powoli monotonnie, idziemy dalej, aż w końcu dochodzimy pod Pikuja. O ile dotychczas  szliśmy po niemal równej połoninie, teraz wspinamy się po skałkach na górujący nad nami szczyt. Oczywiście nie jest to wspinaczka sensu stricte, po prostu wchodzimy po kamieniach na górę- jak na Babiej...

Mieczysław Orłowicz w swoim Przewodniku po Galicyi z 1919 roku nie wyraża się o Pikulu (to jego wcześniejsza nazwa) ze szczególną atencją. Wspomina jedynie, że leży na granicy węgierskiej, odznacza się prostopadłymi ścianami od strony południowej i charakterystycznymi wałami od północnej. Zdecydowanie większą uwagę Orłowicz poświęca komunikacji okolicznych wsi i miasteczek oraz innym bieszczadzkim szczytom, jak Paraszka, Stoh, Zełemin, czy Trościan. Być może są  piękniejsze, być może w czasach, kiedy Orłowicz pisał swój przewodnik, Pikul był tak nieważnym turystycznie szczytem, jak, nikomu i niczemu nie ujmując, piękna i kolorowa Rabia Skała w paśmie granicznym. 

Jednak teraz, kiedy siedzę pod obeliskiem pamięci Iwana Franki, patrzę na pionowe skały zbiegające do Serbowca i pasmo zalesionego Jawornika i Holejki, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że oto siedzę na szczycie marzeń, że tak wyglądały szczyty z moich dziecięcych snów. Ciężko napisać parę słów na jego temat. Można niby pisać o odosobnieniu, najpiękniejszej panoramie w Bieszczadach, skałach zbiegających w dół, obelisku Franki, ale tak naprawdę nie da się opisać wrażenia, jakie ogarnia człowieka na tym najpiękniejszym ze szczytów.

Nigdy nie byłam w Tybecie. I może dlatego mój "dach świata" znajduje się nad Niżnymi Worotami, na szczycie zdominowanym przez porosty i mchy, gdzie dopiero rozwijają się przebiśniegi, choć w dolinach kwitnie mlecz i lato wchodzi między chałupy...

maj'2004- Pikuj


  
NASZA TRASA W PAŚMIE PIKUJA:

 /niebieska ścieżka dydaktyczna/
Sianki > Przełęcz Użocka (889 m) > Beskid Wielki (1013 m) > Perejba (1018 m) > Hrebenicz (1040 m) > /żółty szlak/  Budkowskie > Hnyła > Kińczyk Hnytski (1116 m) >
Mostek (1186 m) > Rozsypaniec (1103 m) > Starostyna (1228 m) > Chresty (1109 m) > Zurówka (1228 m) > Behar (1100 m) > Listkowania (1248 m) > Ruski Put (1218 m) > Wielki Wierch (1312 m) > Ostry Wierch (1312 m) > )( Dziurawy Żłób > Przypor > Nonda (1303 m) Połonina Bukowska > Zełemeny (1306 m) > Połonina Szerdowska  > Pikuj (1406 m) > Bjelasovice


poniedziałek, 26 kwietnia 2004

Po drugiej stronie Sanu / On the other riverside of San

[EN] The San river has incredible influence - staying on the other side of river man thinks about the visit in tiny, but still living town on Ukrainian riverside. Being here... thoughts are flying to hillsides of Piniaszkowy Wierch and woody hills nearby Negrylow.
From the Countess Grave divides us several dozen yards and several hundreds years.



Skoro po pierwszych wspólnych wakacjach, spędzonych w Czarnohorze i Świdowcu, wróciliśmy śmiertelnie zakochani w górach ukraińskich, wiadomym było, że na podróż poślubną też wybierzemy się za wschodnią granicę.

W dzienniku z podróży widnieje zapis: "6,23- Medyka". To nie żart, ani pomyłka. O tej godzinie usiłowaliśmy przejść granicę, do której dowiózł nas mój dwudniowy teść. Granica jednak była oporna i nieczuła na nasze prośby i błagania. Została otwarta parę minut po siódmej. Widać było nasze niedoświadczenie na pieszym przejściu Medyka- Mościska. Miejscowi przemytnicy siedzieli spokojnie na kraciastych torbach, raczyli się gorzałą i palili papierosy. Czekali. Przy szlabanie staliśmy tylko my.

Czystym przypadkiem trafiliśmy na dyżur Izy - narzeczonej Rafała, naszego świadka. Zbrojna w wiedzę o wydarzeniach z soboty, gromkim głosem zakrzyknęła
- Pani ma nieaktualne nazwisko!
Strażnicy w Medyce mają chyba ważniejsze sprawy na głowie, bo żaden z nich nie odwrócił nawet głowy.

Strachowka niepotrzebna?

Nauczeni doświadczeniem z poprzedniego pobytu szybciuteńko minęliśmy budkę wykupu "strachowki"- obowiązkowego ubezpieczenia wewnętrznego, które w praktyce nie działa- i wsiedliśmy do pierwszej marszrutki. 

Gdziekolwiek by nie jechała i tak musi się zatrzymać w centrum Mościsk, a tam właśnie chcieliśmy się dostać. Niestety, cena biletu zależy od kierowcy. Przejazd jednej osoby do Mościsk kosztuje hrywnę, ale niekiedy kierowcy traktują plecak jak osobę. Nie zgadzając się na takie zasady, można czekać cały dzień na brudnej granicy, aż przyjedzie kierowca, który traktuje plecak jak plecak.

Ledwo zdążyliśmy dojść do budynku dworca, by zorientować się w rozkładzie jazdy autobusów, zaczepił nas miły pan, z którym spotkaliśmy się przy zamkniętym szlabanie. Teraz wziął nas "pod swoje skrzydła" i zdecydowanie odtrącał wszystkich nachalnych kierowców oferujących swoje usługi. 

Gwar i ruch w Mościskach jest wielki. Tłumy lokalnych przemytników, kierowców, sprzedawców; większość z bazarowymi torbami w kratę. Wszyscy się spieszą, przepakowują, rozpakowują, upychają pod spódnicami naprędce kupione kartony. Zamkniecie granicy na lokalny przemyt z pewnością leży w zakresie możliwości władz, jednak konsekwencje byłyby dotkliwe. Straty tym spowodowane byłyby dużo większe niż potencjalne zyski. Połowa mieszkańców przygranicznych miejscowości straciłaby pracę i jedyne źródło dochodu. Kierowcy marszrutek staliby na dworcu we Lwowie czekając na kurs, przygraniczne sklepy poupadałyby. Patrząc na walające się butelki, z których przelano spirytus do plastikowych pojemników, papiery z papierosów i kanistry po benzynie, trudno oprzeć się wrażeniu, że przejście piesze zostało stworzone jedynie w celu łatwiejszej kontroli przemytu i, choć to brzmi absurdalnie, ułatwienia pracy miejscowym przemytnikom.

Samborski chaos

W Samborze już jest spokojniej- ot zwykły dworcowy chaos. Żegnamy się z towarzyszem podróży i idziemy zobaczyć miasto. Od dworca prowadzi rozKopana ulica, przy której aż roi się od barów, restauracji i knajp. Niestety przed dziewiątą wszystkie są  zamknięte- na śniadanie nie ma szans. Ze stron internetowych wiemy, że pociąg do Sianek odchodzi o godzinie pierwszej. Skutecznie udaje nam się zapomnieć o godzinnej różnicy czasu...

W Samborze nie ma wiele do zwiedzania- ot, ryneczek z zaś łoniętymi drzewami XVII- wiecznym ratuszem z wieżą. Jednak jest w tym małym miasteczku coś, co sprawia, ze warto podczas  przerwy w podróży przejść te kilkaset metrów z dworca do centrum. Coś, co sprawia, że nie jest to zwykłe 40 tysięczne, naddniestrzańskie miasteczko. Z jednej strony pełne sklepy, uśmiechnięte ekspedientki i klimatyczne bary, z drugiej, puste i szare ulice, dosłownie sześć lekarstw w narożnej aptece i beczki z kwasem chlebowym na każdym rogu. 

To ciche miasteczko było świadkiem głośnego skandalu. W 1900 roku odkryto, że policja stosuje przy przesłuchaniach średniowieczne narzędzia tortur, co oczywiście gwarantowało jej wysoką skuteczność. Opinia publiczna była oczywiście oburzona, a sprawa jak zwykle "rozeszła się po kościach" [M. Czuma, L. Mazan, Austriackie gadanie, czyli encyklopedia galicyjska.]. 

Soczewek- niet.

Radek postanowił nadrobić niedopatrzenie z Przemyśla i zakupić płyn do soczewek. Niestety w naszym podręcznym słowniku języka ukraińskiego, brakowało słowa "soczewka", już o "kontaktowych" lub "płynie" nawet nie wspomnę. Odszedłszy z kwitkiem ze wszystkich sklepów, trafiliśmy w końcu do apteki, gdzie dowiedzieliśmy się, że soczewki kontaktowe to "linzy" i można je nabyć jedynie we Lwowie, a salon optyczny znajduje się w rynku na rogu. Znaleźć optyka w Samborze graniczy z cudem. Jedyny przechodzień w okularach powiedział, ze zakład znajduje się "tu na rogu". Po bezskutecznym bieganiu tam i z powrotem po rynku, zostaliśmy doprowadzeni, niemal pod drzwi, przez uczynnego starszego pana (bez okularów). 

O ile rynek Samborski przypomina polskie miasta z przełomu lat 80/90, to salon optyczny został przeniesiony żywcem z XIX wieku. Na półce leży kilka par grubych oprawek, reszta sklecona z drutu, pusta lada i fotel okulistyczny. O płynie do soczewek nie może być mowy!

Poszukując płynu, przegapiliśmy pociąg do Sianek, jednak przy pomocy Samborzan, znaleźliśmy się we właściwym punkcie dworca autobusowego. Odjeżdża stąd niezliczona ilość marszrutek do Mościsk, Lwowa i Starego Sambora. Można również pojechać zobaczyć freski Bruno Schulza do Drohobycza oraz zwiedzić polski kościół w Stryju. Ale marszrutki do Turki nie widać. Okazuje się, że nie zatrzymuje się na dworcu- trzeba stać na ruchliwym rogu ulicy i w odpowiednim momencie zamachać.

Rajd Paryż-Dakar wysiada...

Po godzinie karkołomnej jazdy (kierowcy ukraińscy zdecydowanie mogliby brać udział w rajdzie Paryż- Dakar) jesteśmy na tureckim dworcu i mamy jeszcze czas  na zakup biletów na pociąg, który uciekł nam w Samborze. Nie było to zresztą konieczne- pani kontroler na miejscu drukuje bilety w tej samej cenie. Jazda pociągiem jest niewiarygodnie długa, ale jakże komfortowa w porównaniu z zapchaną i śmierdzącą marszrutką. 


Tory wzdłuż Sanu

Tory biegną wzdłuż Sanu, wyznaczającego w tym miejscu granicę polsko- ukraińską. Czuję się niesamowicie, będąc w miejscu, o którym marzyłam od pierwszej wycieczki doliną górnego Sanu. Powoli mijamy Beniową. Po polskiej stronie , na miejscu wsi zachował się jedynie cmentarz i stara lipa- tu, we wschodniej części, stoi kilka starych chałup i sklep. Bardziej gwarnie jest w Sokolikach- stąd zaczynała się trasa kolejki wąskotorowej. Po tej stronie Sanu rozrzuconych jest kilkadziesiąt domów i kilka sklepów. Na stacji czeka kilkunastoosobowy tłum. Trudno uwierzyć, że za granicą po wsi pozostała jedynie nazwa i wspomnienie. Nie inaczej jest w Bukowcu. Choć mniejszy od Sokolików, też kilkanaście osób czeka na pociąg do Sianek, wsi odległej o kilka kilometrów. Kilkadziesiąt metrów w kierunku zachodnim stoi drewniana brama pilnująca wejścia do Bieszczadzkiego Parku Narodowego. Nie licząc drwali, przechodzi nią kilkadziesiąt osób rocznie. 

Podróż pociągiem po tej stronie Sanu to swoisty powrót do przeszłości. Podobnie musiało wyglądać w czasach, kiedy niebieska wstęga Sanu nie wyznaczała granicy miedzy dwoma państwami.

Kiedy w końcu dojeżdżamy do Sianek, jak obuchem uderza ubóstwo tego miejsca. Fraza "na końcu świata" ma zastosowanie nie tylko po polskiej stronie Sanu. Szare rozwalające się budynki, odpadający tynk, walające się kawałki gruzu- mieścina wygląda jakby znajdowała się u schyłku egzystencji. San ma niesamowite działanie- stojąc po tamtej stronie nieustannie myśli się o wizycie w zamieszkałych ukraińskich Siankach. Będąc zaś tu myśli gwałtownie fruną ku stokom Piniaszkowego Wierchu i leśnym pagórkom nad Negrylowem. Od grobu Hrabiny dzieli nas kilkadziesiąt metrów i kilkadziesiąt lat. Wzdłuż torów chodzą uzbrojeni strażnicy (do teraz nie wiemy, czy to miejscowy SOK, czy pogranicznicy), dalej zardzewiałe druty kolczas te "systemy" i niebieska stróżka możliwa do przejscia jednym krokiem. Wytężywszy wzrok, można pomiędzy zielonymi smrekami wypatrzeć ściany grobowca Klary i Franciszka Stroińskich. 

Wielka miłość w Siankach

W czasach, kiedy ziemie leżące po obu stronach Sanu nie były podzielone, właścicielami tych dóbr byli Stroińscy. Młody dziedzic, Franciszek, zakochał się z wzajemnością w pięknej Klarze Kalinowskiej. Kiedy brali ślub w lwowskiej cerkwi na terenie Sianek rozpętała się straszna nawałnica. Wiele domów zostało zniszczonych, wiele dobytku ucierpiało. Wiatr nie oszczędził także cerkwi niosąc krzyż z kopuły przez kilkadziesiąt metrów. Wbił go w końcu w ziemię na zachodnim brzegu Sanu. Świeżo upieczona hrabina Stroińska uprosiła męża, aby ufundował w tym miejscu cerkiew, jako wotum ich szczęścia małżeńskiego.

Hrabina szybko zaskarbiła sobie miłość i szacunek mieszkańców, a mąż Franciszek zupełnie oszalał na jej punkcie. Kiedy Klara nagle w wieku lat czterdziestu zachorowała i zmarła, zanim zdążył przyjechać Medyk z Turki, mąż pochował ją na przycerkiewnym cmentarzu, umieszczając na grobie epitafium "Tej, która uczyniła mnie najszczęśliwszym z ludzi". Franciszek żył jeszcze przez 25 lat po jej śmierci, jednak stronił od ludzi, dużo czasu spędzając na grobie żony, a los majątku polecił trosce jedynego syna, Stanisława. W testamencie nakazał, aby pochowano go obok Klary. Ich syn na grobowych kryptach położył kamienne płyty. W pół wieku po jego śmierci ludność zachodnich części Sianek została wysiedlona. Do czasów dzisiejszych dotrwały jedynie kamienne płyty, ruina kapliczki i kilka podmurówek.

Dziwne, nie do opisania uczucie ogarnia człowieka stojącego wśród zaniedbanych zabudowań Sianek ukraińskich. Trudno zrozumieć, że nie tak dawno temu obie strony tworzyły całość, dobrze prosperującą. Dziś po polskiej stronie nie ma nic, tu zaś ... Tu- wszystko się kończy, nawet trasa pociągu. Tylko raz dziennie przejeżdża tędy pociąg do Użgorodu, ale mało kto do niego wsiada. Większość podróżnych właśnie w Siankach kończy swoją podróż. My, swoją zaczynamy...

"San to welika rijeka"

Choć pociąg się zatrzymał, my idziemy dalej torami, w kierunku Użoku. Po kilku kilometrach, bez niespodzianek w postaci pograniczników, dochodzimy do Przełęczy Użockiej. Ponieważ pies z kulawą nogą nie zwrócił na nas dotychczas  uwagi, czujemy się niejako bezkarni i planujemy dojście do źródeł Sanu. Co prawda bylibyśmy widoczni jak na dłoni, a przedzieranie się przez dziurawą systemę, dla wszystkich byłoby chyba jednoznaczne z ucieczką przez zieloną granicę.


Jednak źródła Sanu tak bardzo kuszą, że już prawie się zdecydowaliśmy na dotknięcie niebieskiej stróżki niemrawo wyciekającej spod traw i wystawienie się na strzał (niekoniecznie przysłowiowy). Uniknęliśmy tego losu, bo nagle od strony biegnącej górą szosy, ruszył malutki pan w ogromnej zielonej czapce. Pospiesznie cofnęliśmy się z powrotem na tory. Strażnik okazał się bardzo miły, acz nieustępliwy. Informację, że drogą byłoby łatwiej i może jednak wrócilibyśmy na asfalt, malutki pan powiedział tonem tak władczym, że zdecydowanie poczuliśmy, że próba jakiegokolwiek sprzeciwu skończyłaby się ze szkodą tylko i wyłącznie dla nas. Usiłowaliśmy mu wytłumaczyć, że chcieliśmy popatrzeć jedynie na źródła Sanu. Pan kategorycznym tonem stwierdził, że to nie jest San, bo San to "welika rijeka", a to jest jakiś siurek i nie warto sobie nim głowy zawracać, a tak w ogóle to zaprasza na drogę. Grzecznie poszliśmy. Pan sprawdził jeszcze nasze paszporty i życzył szerokiej drogi. 

Fajnie, tylko dokąd?


niedziela, 11 stycznia 2004

Muzeum Grassa


Kolekcja grafik i rzeźb noblisty, księgarnia i być może pracownia, z której twórca korzystałby podczas  swych wizyt w Gdańsku, znajdą się w Muzeum Grassa. Placówka przy ul. Szerokiej zostanie otwarta w przyszłym roku.

- Tu się urodził, o tym mieście pisał, nam ofiarował swoje prace. Tu powinno znaleźć się jego muzeum, gdzie stale eksponowane byłyby prace Grassa- mówi Anna Czekanowicz z gdańskiego Urzędu Miasta, pomysłodawczyni projektu.- Trudno o lepszą wizytówkę Gdańska- dodaje.

Muzeum Grassa znajdzie się przy ul. Szerokiej w Gdańsku, gdzie teraz mieści się duży sklep z odzieżą używaną.- Umowę dzierżawy sklep ma podpisaną do końca tego roku- mówi Czekanowicz.- Na początku przyszłego zaczniemy więc przygotowywać tam przestrzeń ekspozycyjną. Generalny remont nie jest potrzebny, ale trzeba zamontować odpowiednie dla wystawy oświetlenie.

A jest co wystawiać- Gdańsk może się pochwalić zbiorem 120 litografii Güntera Grassa. Ostatni dar pisarza, który przekazał rodzinnemu miastu w październiku zeszłego roku podczas  obchodów swoich 80. urodzin, to 51 grafik i sześć rzeźb. są wśród nich prace z ostatnich 20 lat. Tematycznie nawiązują one do wątków z Grassowych powieści: "Turbota", "Szczurzycy", "Z dziennika Ślimaka", "Rozległego pola", "Martwego lasu". Nie zabrakło wśród nich grafik związanych z ostatnią powieścią Grassa "Przy obieraniu cebuli", gdzie Grass opisał swoją krótką służbę w Waffen SS, oraz prac z cyklu "Ostatnie tańce" realizowanego zarówno w postaci grafik, jak i ceramicznych rzeźb. Prezentowano je w październiku w czasie "gdańskich" urodzin pisarza na wystawie "Günter Grass dla Gdańska" przygotowanej w Zielonej Bramie przez Muzeum Narodowe.

- Gdy usłyszałem, że pan prezydent chce mnie zaprosić na moje 80. urodziny, postanowiłem się odwdzięczyć- mówił Grass otwierając ekspozycję.- Prace powstawały w dialogu z książkami, nie jako ilustracje do nich. Tę wymianę z Gdańskiem chcę kontynuować- zapewniał. Pisarz przychylnie odniósł się do przedstawionego mu wówczas  pomysłu utworzenia muzeum w jego rodzinnym mieście.

Urodzony w Gdańsku, dorastający we Wrzeszczu laureat Nagrody Nobla (1999 r.) zaś łynął tzw. trylogią gdańską, w której skład wchodzą powieści: "Blaszany bębenek", "Kot i mysz", "Psie lata". Jego ojciec był niemieckim kupcem, matka Kaszubką. Do swoich książek i wierszy tworzy grafiki i rysunki, czasem jednak najpierw sięga po ołówek. Mówił kiedyś, że w pisaniu kontynuuje rysowanie. Nie stroni również od rzeźby- studiował ją w Düsseldorfie i Berlinie, a w latach 40. pracował jako kamieniarz.

- Chcemy, aby Muzeum Grassa było miejscem tętniącym życiem, otwartym na dorosłych i dzieci. Dlatego powinien prowadzić je prawdziwy pasjonat. Najlepszego kiydata wyłonimy w konkursie- mówi Czekanowicz.- Muzeum mogłoby być podobne do Günter Grass Haus w Lubece, gdzie nie tylko można obejrzeć przekrojowo pokazaną wielką kolekcję jego dzieł, ale i w sklepiku kupić m.in. książki Grassa. Grass ma zwyczaj jeden temat czy wątek przekazywać jednocześnie w grafice czy rzeźbie oraz w literaturze. I wystawa w jego domu w Lubece dokładnie to pokazuje- w poszczególnych szufladkach, które zwiedzający sam sobie otwiera, znajdują się kolejne fazy rękopisów, w następnej towarzyszące im rysunki, litografie. Pisarz ma też tam swoją pracownię, dlaczego nie urządzić podobnej i u nas?