wtorek, 15 kwietnia 2014

Jak trzynasty Apostoł... na zakupy do Settle

Tekst pochodzi z bloga emigracyjnego http://muwit-na-emigracji.blogspot.co.uk/

Kto oglądał "Dogmę", ten kojarzy z pewnością postać trzynastego Apostoła - postać usuniętą, z późniejszych przekazów, gdyż był on Murzynem. Co prawda, jak twierdzi, Jezus też był Murzynem, ale łatwo wybielić syna bożego, a jeden apostoł więcej czy mniej...
Tenże, wspomniany wyżej, trzynasty Apostoł objawił mi się dzisiaj podczas wycieczki do Settle. Nie, nie miałam widzenia:) Przypomniała mi się scena z tego filmu, kiedy auto, którym podróżowali bohaterowie, uległo zespsuciu. Trzynasty Apostoł (który właśnie w tym momencie się pojawił w filmie) stwierdził beztrosko, że do miasta jest tylko kilkadziesiąt mil, a przecież oni z Nauczycielem wszędzie chodzili na piechotę.
Pierwsza moja myśl, kiedy wybierałam się do Settle na zakupy dotyczyła właśnie Dogmy i Trzynastego Apostoła.

Druga moja myśl dotyczyła czasów mocno późniejszych, aczkolwiek z punktu widzenia XXI wieku, wszechobecnego internetu, pociągów i informacji biegnącej przez świat szybciej niż myśl, jednak odległych.
Dotyczyła mianowicie różnic kulturowych i wpływów sąsiadów na życie wsi. Takie np Sromowce Wyżne. Teoretycznie do Krościenka - jedyne 10 km, ale przez góry. Łatwiej było mieszkańcom przedostać się przez Dunajec do nieodległego Czerwonego Klasztoru - stąd dość liczne wpływy słowackie na kulturę ludową Górali spod Pienin. Na targ wybierali się do Lubovli, a nie do Nowego Targu.
Tak jest i tutaj - to znaczy było, przed erą ogólnie dostępnych samochodów, pociągów (jeżdżących z częstotliwością podobną do busów w nasze, polskie Beskidy). 


Z Horton in Ribbesdale do Settle jest około sześciu mil. Teoretycznie nie jest to daleko (około ośmiu kilometrów). W praktyce - cóż... bądźmy szczerzy, moja kondycja odbiegła gdzieś daleko, dawno temu i nie jestem przyzwyczajona do łażenia na piechotę do sklepu. To znaczy może i jestem, tylko że ten sklep zazwyczaj był odległy o jakieś 300 metrów, a najczęściej wystarczyło zejść po schodach. Nawet jak mieszkałam na wsi, to do sklepu jeździło się samochodem (4,5 km) - tyle, że tutaj na razie nie mam samochodu:)
Pomimo, że Ryan mi zapowiedział, że "car is a must" czyli generalnie bez samochodu nie ujedzie. 
Na razie ujedzie, bo na razie mi się wybitnie podoba opcja łażenia przez góry do sklepu. Lub ostatecznie łapanie stopa - jak za starych dobrych czasów. 

A autostop tu to marzenie. NIe wiem jak w całej Anglii, ale wydostać się z Horton in Ribbesdale to pikuś z pietruszką - być może dlatego, że do pobliskiego kamieniołomu jeżdżą ciężarówki - trzy razy dziennie jeździ taki miły Włoch. Więc wydostać się to nem problem. Problem z dostaniem się do... 

Bo tu każdy wie, co to znaczy leźć na piechotę do sklepu. Zatem, jeśli jedzie trzy mile, to podrzuci Cię pod hotel - inna sytuacja mi się tu jeszcze nie zdarzyła. 
Jest to dla mnie (ale ponoć jestem dziwna) trochę krępujące, bo doskonale wiem, że nikt mnie nie wysadzi w Steinford, tylko każdy podrzuci pod dom. Bo tu każdy lokalny, kazdy złaził te góry na dziesiątą stronę. Każdy niejeden raz utknął gdzieś po drodze bez nadziei na pociąg, czy autobus.

W tamtą stronę było cudownie - przelazłam sobie góreckami, wśród czegoś co chyba można nazwać połoninami. Nad Steinford spotkałam pierwsze krowy i konie. Może niekoniecznie dzikie i może niekoniecznie Hucuły, ale hucułopodobne. Co ja sie namęczyłam, żeby zrobić zdjęcie, takie jak niegdyś pojawiło się w Bieszczadzkim albumie Ety Zaręby. Koń widziany od tyłu (kasztan z czarnym ogonem, zwisającym idealnie wzdłuż kończyn dolnych) w otoczeniu złotorudych, jesiennych liści. Nie chciałam robić kopii, tylko podobne zdjęcie, powiedzmy, że inspirowane. 
Nie ma siły - koń macha ogonem i jedyne na czym się skupiam to to, żeby jednak na zdjęciu nie było widać podogonia:) Pomijając fakt braku jesiennych krajobrazów i maści konia, który raczej do srokacza podobnym jest, niż do kasztana, to największy problem miałam z ustawieniem - co podeszłam na odpowiednią odległość, koń myk - myk dwa kroki w bok i ustawia się bokiem. No to ja z drugiej strony. No to koń: myk-myk i trzy kroki w lewo. No to ja z trzeciej strony. A koń: myk-myk...
Nie wiem ile czasu tam spędziłam, ale zaniepokoiłam się w końcu że mi sklepy w Settle zamkną.
Zakończyłam spotkanie z koniem, ale jeszcze wrócę. Jak mi się zapasy skończą i znowu trzeba będzie pomykać do najbliższego sklepu odległego o 10 mil...

wtorek, 8 kwietnia 2014

Wiatr urywa głowę...

W pierwszym dniu pobytu w Horton in Ribbesdale miałam sobie pójść jedynie zobaczyć wioseczkę. Taki orientacyjny spacerek co i jak. Gdzie sklep, gdzie kościół, gdzie komisariat... - no takie tam, drobiazgi:) Wyszło jak zwykle.
Przed centrum informacji turystycznej (we wtorki zamknięta, a dziś wtorek), stał sobie drogowskaz. Przemknęło mi przez głowę, że właściwie... niby przygotowana nie jestem, ale ostatecznie i bez przygotowania specjalnego, w górki o wysokości niecały kilometr chyba skoczyć mogę. Co też uczyniłam.
Miałam rzecz jasna nie dochodzić na sam szczyt, bo przecież ani wody, ani czekolady nie miałam przy sobie. Ale potupałam w kierunku Birkwich Moor, czyli wrzosowiska odległego o niecałe 3 kilometry.

Barni twierdzi, że... jeszcze Aston i będzie Skyfall. Ja twierdzę, że Bonda mi brakuje do kompletu.
Nie jestem pewna czy Pennine Way można przetłumaczyć jako drogę Pennińską - dziwnie kojarzy mi się z Apenińską:) - zostawmy może zatem oryginalną nazwę. A zatem  - idę sobie Pennine Way, pięknie wyłożoną kamyczkami, wzdłuż muru kamiennego, przeplatanego, rzecz jasna, drutem kolczastym. Za murem stoją sobie owieczki i beczą. Jagnięta usiłują dostać się do jedzenia, podszczypując mamy, ale mamy jakoś niechętnie do tego cycka dopuszczają. Jagnięta skaczą, beczą, meczą, i z zainteresowaniem oglądają indywiduum, które je podgląda zza muru. 
Oszałamiającego tłumu nie ma - ot kilkoro turystów w różnym wieku, wyglądających tak, jakby właśnie zdobywali Everest - co jest zrozumiałe, bo im wyżej, tym bardziej piździ (z przeproszeniem).

Im wyżej, tym bardziej wieje. Pogoda zmienia się co pięć minut - od prześlicznego słońca, po mżawkę, aż po deszcz (nie było tylko ulewy). W takich warunkach potrzeby fizjologiczne odzywają się ze zdwojoną siłą. A tu, z przeproszeniem, nie ma gdzie się wysiusiać. Albo mur, albo ruinki - ewentualnie można przesadzić drut kolczasty i usiłować się schować za owcą. Ale jak owca odbiegnie, to nawet porządnej zasłony nie ma:) 
To tak na marginesie, ale szerokim marginesie, bo ten problem zajmował mi głowę (i nie tylko głowę) od wejścia na Pennine Way aż po koniec muru.

Skończył się mur. Chmury zasłoniły słabiutkie słońce i runął grad.
No dobra - gradzik. Niewielki. Ale zawszeć.
Skończył padać grad, wyszło słońce. I tak w kółko Macieju.

Kiedy wyszłam już trochę wyżej, widoki jakie zobaczyłam, zaparły mi dech w piersiach. Ja się wcale nie dziwię, że w tych terenach powstawały opowieści krew w żyłach mrożące (choć akurat pies Baskervillów powstał w okolicach Devon'u).  Nie zdziwiłam się też, kiedy zobaczyłam łopatę opartą o mur. Pierwsza, niekontrolowana myśl brzmiała... "Ciekawe, gdzie zakopali trupa". Taaak - w tym terenie łatwo myśleć o morderstwach:)

Do szczytu został mi jeszcze nieduży odcinek dróżki. Można było iść obsypaną kamieniami drogą, ale można było też iść ścieżką, wydeptaną w trawach połonin. Niby wiem, że to nie połoniny, ale jednak te przestrzenie przywodzą na myśl jedynie Wetlińską, Rawki i Bukowe Berdo. A właściwie, gdyby nie ten mur przeciwwiatrowy, to najbardziej przypominałyby te tereny Połoninę Bukowską i Kińczyk Bukowski. To nie jest nadinterpretacja spowodowana odgłosami serca ("co to znaczy bum, bum?"), tak naprawdę jest. Tylko że tu te przestrzenie są mniej ludne - to znaczy zdecydowanie mniej turystów można tutaj spotkać.
 
 Z drugiej strony wietrznego szczytu Pen-y-Ghent, przed oczami pojawia się krajobraz zupełnie jak z Babiej Góry. Gdyby były tu łańcuchy, spokojnie można by było porównać zejście ze szczytu z Percią Akademików. W pewnym momencie nie wiedziałam nawet, którędy prowadzi ścieżka. Przy czym słowo "ścieżka" jest tu zdecydowanie niedociągnięciem semantycznym. Po prostu kamienie ułożone przez wiatr i wydeptane przez kilka tysięcy ludzi rocznie. Dokładnie nie wiem ilu ludzi wchodzi na ten szczyt, ale spodziewam się ilości porównywalnych z Babią Górą. Dlaczego? Otóż okolica słynie z trzech Peaków - każdy z nich ma ponad 2000 nad poziomem morza. Tylko, że stóp:) W metrach to wychodzi nie więcej niż 700 metrów. Co nie zmienia faktu, że wysokość bezwzględna jest porównywalna.
Pen-y-Ghent w pełni zasługuje na swoją nazwę. W dialekcie z Cumbrii, Pen oznacza głowę lub wzgórze. To jest w miarę pewne - zresztą, wystarczy popatrzeć na inne nazwy regionalne, w jakiejkolwiek części świata, żeby wiedzieć, że jak coś wystaje ponad normę, to musi być oznaczone specjalną nazwą. Zatem tłumaczenie pierwszej części nazwy nie wzbudza specjalnego sprzeciwu.
Z drugą częścią jest zdecydowanie gorzej. Wikipedia angielska podaje dwie opcje. Jedną jest "granica", dzięki czemu Pen-y-Ghent oznaczałoby "wzgórze na granicy" . Druga wersja optuje za wszelkimi odmianami wiatru lub wiatrów . Ponoć "gwynt" - nie mylić z gwintem- wywodzi się dla odmiany z języka walijskiego.
Po pobycie na szczycie jakoś bardziej wiarygodna wydaje mi się wersja z "Głową Wiatrów".

wtorek, 1 kwietnia 2014

Chodzenie bez szlaku kończy się... jak zwykle

Tekst pochodzi z bloga emigracyjnego http://muwit-na-emigracji.blogspot.co.uk/

 

Polskie chodzenie bez szlaków jest jednak łatwiejsze...
Teoretycznie wszędzie tutaj biegą foothpathy. To właściwie chodzenie bez szlaku, bo footpathy nie mają ani przygotowanej nawierzchni, ani specjalnego oznaczenia. Ot scieżka, po której można iść. Ścieżka wydeptana przez ludzi - mniejszych lub większych turystów.
I byłoby tak pięknie, gdyby footpath nie zniknął nam w polach.

Chciałam pójść na spacer nieco inaczej - wybrałam kierunek: pola. Byliśmy tam wcześniej, tylko wówczas pańcia Angusa zawiozła nas tam samochodem. Dziś pokonywaliśmy ta drogę pieszo. Znalazłam mostek przechodzący na drugą stronę autostrady - po drugiej stronie bowiem znajdowały się upragnione pola. No i foothpath nagle się zdematerializował. Chociaż nie do końca. Footpath biegł nadal, tylko w kierunku słabo nam odpowiadającym (oznaczenie też pozostawiało wiele do życzenia - widocznie mało kto tędy chodzi). Wkopaliśmy się zatem w orne pole, gdzie bażanty i kuropatwy uciekały Angusowi sprzed pyska.
Nadrobiliśmy jakieś 1000 metrów usiłując znaleźć wyjście z pola, w które weszliśmy, nie mogąc wyjść.
Drugi etap był znacznie gorszy - pobiegaliśmy po polach, Angus znalazł kolegów, ja nie znalazłam keszyków - i już wracaliśmy (do domu mając jakies 3 km)... No i wkopalismy się w mostek.

Wychodząc z domu oznaczyłam sobie przejścia przez autostradę. Nad drogą najczęściej przechodzi mostek dla pieszych i lokalnego ruchu samochodowego. Czasem droga lokalna biegnie pod autostradą. Wyczaiłam na mapie drugi mostek, którym mieliśmy przejść. Widziałam go nawet w rzeczywistości. Z tym, że wejście NA mostek zajęło nam bitą godzinę. Na mapie jest, w rzeczywistości jest. Tylko że dojście na mostek i zejście z mostka jest obrośnięte hasiorami. Po takich hasiorach to ja jeszcze nie chodziłam. Może kiedyś... ale to było kilka metrów!
Hasiory biegły środkiem, a po bokach zadziwiająco dobrze trzymające się płotki drewniane. Prawdopodobnie pozostały one z czasów, kiedy mostek był używany. 
Problem polegał też w wielkości mojego towarzysza - ja bym ten płotek pięć razy przeskoczyła, Zuzka i Fisiek przelazłyby dołem, ale Angus się nie mieścił. Znaleźliśmy w końcu dziurę w płocie i zeszliśmy z cholernego mosteczka.
I już się wydawało, że najgorsze za nami. A ono się dopiero zaczęło.
Byliśmy na polach. Prywatnych.
Przez które mogliśmy sobie łazić do oporu - opór stanowiła zamknięta brama.
Zawróciliśmy.
Poszliśmy drugim polem. Też mogliśmy łazić do oporu - opór nastąpił jak powyżej.
Wokół cholernego pola rozciągnięty był drut kolczasty, siatka stanowiąca zabezpieczenie, aby owce nie wyłaziły. A naokoło tarnina - pierońsko koląca.

Po pół godzinie łażenia w kółko Macieju, postanowiliśmy z Angusem pójść rzeką. No fajnie, tylko rzeka ma dno muliste i cholera wie, jak daleko wpadnę, że już nie wspomnę o psie, który teoretycznie pływac umie, ale chyba nie w mule!
W końcu udało się znaleźć wyjście z sytuacji - owce, pasące się obok, odgrodzone były jedynie krzakami tarniny, a obydwoje z Angusem już wprawiliśmy sie w łażeniu po tych krzakach.
Pomyślałam, że jeżeli teraz ta brama okaże się zamknięta, to biorę Angusa na ręce i przeskakujemy płot.
Jak chciałam to zrobić, skoro Angus waży na bidę 35 kilogramów? Nie wiem - ale już mi było wszystko jedno. Zwłaszcza, że czwarta wybiła, a dziewczyny z biura o czwartej właśnie wychodzą do domu. Jezeli nie zdążymy, to albo będą czekać, albo zostawią biuro i dom otwarte na przestrzał. Ani jedno, ani drugie rozwiązanie jakoś mi nie przypadło do gustu.

Na polu z owieczkami stał Landrover - miałam szczęście: w landroverze siedział facet. Zapukałam grzecznie w okienko, powiadomiłam go, że znalazłam się tu przez przypadek, idąc przez mosteczek (jaki mosteczek? ten????) i nie wiem jak wyjść. Czy z przeproszeniem mógłby nas wypuścić?
Pan okazał się przemiłym starszym panem, który pilnował sobie jagniąt, bo to młode i głupie. Angus usiłował zaczepiać a to pana, a to owieczki. Na szczęście był już mocno zmęczony, więc podskakiwał właściwie z poczucia obowiązku, niż z rzetelnej chęci zabawy.

Do domu dotarliśmy na styk. Dziewczyny właśnie zamykały biuro...