wtorek, 27 kwietnia 2004

Po drugiej stronie Sanu - cz. II - Którędy na Pikuj

Którędy na Pikuj?

Droga biegnie w dół do Użoku. Otwiera się piękny widok na Połoninę Równą i leżącego na granicy ze Słowacją, Vihorlatu. Z przełęczy, gdzie stoi niebiesko- żółta budka strażników oblasti, w las prowadzi ścieżka dydaktyczna. Wydaje się, że to właśnie tędy wychodzą turyści w pasmo Pikuja. Po kilkuset metrach wchodzimy na pierwszy szczyt usłany zawilcami. Jest maj- w dolinach zaczyna się lato, tu, na najniższych połoninach trwa wiosna, w górze zapewne leży śnieg. Za Kińczykiem Bukowskim wolno zachodzi słońce, rzucając czerwonawą poświatę na całe gniazdo Tarnicy. Białe zabudowania Sianek zniknęły za lasem. Godzinę drogi od budki strażniczej i ruchliwej szosy, a już czujemy się zagubieni wśród gór. Okoliczne pagórki skutecznie zasłaniają wielką cywilizację w dolinach.



Dywan kwiatów

W promieniach zachodzącego słońca wchodzimy w bukowy las i.... toniemy w kwiatach. 

Do tej pory byłam zdania, że określenie "dywan kwiatów" jest tylko poetycką przenośnią. Jednak tu przylaszczki, zawilce, przebiśniegi i inne wczesnowiosenne kwiaty tworzą gęsty kobierzec ciągnący się przez kilkadziesiąt metrów wgłąb lasu. Wśród dywanów kwiatów biegnie jedyny widoczny kawałek ziemi- leśna droga, którą  idziemy aż do Perejby. Niczego bardziej nie żałuję, że w lesie jest już zbyt ciemno na robienie zdjęć. Pod Perejbą niebieska ścieżka odchodzi w dół, aż do uroku, zaś od strony Butli dochodzi żółty szlak turystyczny. W tej chwili byliśmy przekonani, że Bieszczady są  lepiej od Czarnohory przygotowane turystycznie, przynajmniej jeśli chodzi o szlaki. Weryfikację tej śmiałej hipotezy przyniósł nam kolejny dzień...

Turyści wykwalifikowani nie chodzą po szlakach

Poranne słońce obudziło nas na polance pod Hrebeniczem. Szykował się piękny dzień- tak nam się wydawało. Jednak tuż za Hrebeniczem zaczęło się chmurzyć. Kiedy siedliśmy na Budkowskim, zastanawiając się "co dalej", niebo było już całkowicie zaniesione. Według mapy powinniśmy byli pójść w prawo na Kruhlę i dalej przez głęboką przełęcz, na Kińczyk Hnytski, jednak szlak prowadził w dół. Po raz kolejny uległam Radkowi, który logicznie argumentował, że niemożliwym jest aby szlak prowadził ze wsi do wsi, z pewnością schodzi tylko troszkę, a potem z powrotem wychodzi na pasmo. Nie mieliśmy jeszcze w ręku uroczej książeczki Stanisława Pagaczewskiego pt. "Na zielonej trawce pod Krakowem", gdzie jak wół jest napisane, że:

Szlak- trasa wycieczkowa często oznaczona bardzo rzadkimi i zatartymi znakami o kolorach nieokreślonych, mającymi za zadanie wprowadzanie w błąd turystów początkujących. Turyści wykwalifikowani nie chodzą po szlakach i dlatego przybywają na czas  do schroniska.

Niczego nas też nie nauczyły doświadczenia z poprzednich wakacji. To są  góry ukraińskie, a więc szlak schodzi do wsi i niknie na polach. Ponieważ jednak niebo zaniesione było już dokumentnie, kontynuowaliśmy wędrówkę w dół, do wsi, niewiele tracąc na wysokości, bo też niewielką wysokość wcześniej osiągnęliśmy (Hrebenicz ma 1040 m n.p.m.., Perejba 22 metry mniej, zaś Budkowskie leży na wysokości około 900 m n.p.m..)

Ulewa i bolący ząb

Kiedy dotarliśmy do pierwszego sklepu, lało już potężnie. Jednak wczoraj odbywała się tu stypa i goście wszystko wyjedli i wypili. Zmuszeni byliśmy pójść do centrum wsi, gdzie znajdowały się dwa sklepy. Na szczęście było to po drodze na Kińczyk Hnytski. Z dwóch dostępnych magazinów wybraliśmy ten, z którego roztaczał się piękniejszy widok na smagane ulewą połoniny. 
Choć lało jak z cebra, w środku było ciepło i przytulnie. Pani sklepowa pracowała w Polsce i nauczyła się tak dobrze języka polskiego, że trudności językowe występowały sporadycznie. Niebawem pojawiła się cała rodzina. Turyści z Polski to w Karpackiem rzadkość. Udało się nam nawet kupić kiełbasę- taką swojską, choć, kiedy weszliśmy do sklepu w asortymencie jej brakowało. 

Szybko zyskaliśmy sobie dozgonną wdzięczność młodego chłopaka, który właśnie wrócił od dentysty w Turce. Ból jaki trawił miejsce po wyrwanym zębie widać było na jego twarzy, w oczach i w wymuszonym uśmiechu. Jako lekarstwo pani sklepowa chciała mu zaaplikować ciepłą wódkę. Nie mogliśmy patrzeć, jak do obtłuczonego słoika nalewa spirytusu i wkłada grzałkę. Radek sięgnął po apteczkę i wyciągnął listek gardanu. Bardzo długo i z wielkim trudem tłumaczyliśmy chłopakowi, ze nie wolno mu pic alkoholu.

- Nigdy?!!!- przeraził się tak strasznie, że pewni niemal byliśmy, że Gardanu do ust nmie weźmie.
- Nie, tylko dzisiaj. 

Siedzieliśmy tam wystarczająco długo, aby widzieć, jak Gardan zaczyna działać, a grymas bólu powoli ustępuje miejsca niepewnemu uśmiechowi i ogromnej wdzięczności. A pomyśleć, że był taki czas , kiedy Gardan wycofano z obiegu, bo szkodliwy dla żołądka. No szkodliwy, ale na ból działa rewelacyjnie.

Po burzy wychodzi słońce

Zbliżało się ku wieczorowi, kiedy burza zaczęła odchodzić i pojawił się siąpiący deszcz. Otoczeni mgłami i raz po raz pojawiającymi się tęczami, ruszyliśmy w drogę na Kińczyk Hnytski. Nie dotarliśmy do niego, bo zmierzch wymusił na nas nocleg na przełęczy. Ogniomistrz Radek stworzył z mokrych gałęzi, coś co dawało złudzenie ciepła i akurat tyle ognia, aby upiec kiełbaski.

Ranek powitał nas pięknym słońcem i nie zachmurzonym niebem. Zapowiadał się piękny dzień. Ze szczytu Kińczyka wzrok sięga po Pikuj, najwyższy szczyt pasma. Choć widoczność jest kiepska, na horyzoncie widać połoninę Borżawy ze Stohem, najwyższym szczytem Bieszczad. Kusząco wygląda też poprzecinana ośnieżonymi żlebami, Ostra Hora i dalej Połonina Równa z wielką białą czapą śniegu. Na Kińczyku Hnytskim też leży wielka łata śniegu. Zapewne z pobliskich Hnytskich wzgórz wygląda, jakby był cały ośnieżony.

Wspomnienie zimy

Radek koniecznie chce mi zrobić zdjęcie, więc schodzę kawałek i... oczywiście zjeżdżam na pupie na sam dół. Moje nieporadne próby wejścia z powrotem Radek, z uporem maniaka, bez przerwy fotografuje.

W końcu przemoczeni ruszamy dalej. Słońce po drodze niemal nas wysuszyło, a krótki postój na Starostynie, w oślepiającym słońcu, dopełnił reszty. Patrząc na całe pasmo, jedynie kilka szczytów wystaje ponad gładką powierzchnię połoniny: Starostyna, Mostek, Kińczyk i kilka w dalszej części. 

Przyzwyczajonym do kilkukilometrowych połonin Caryńskiej, Wetlińskiej, Bukowskiej, trudno wyobrazić sobie ciągnącą się ponad 20 kilometrów trawiastą łąkę. Wśród suchego poszycia wyciągają swoje łepki zawilce. Im wyżej, tym jest ich mniej. Za to pojawiają się przebiśniegi. Na rzadkich krzewach niektóre gałązki zaczynają już wypuszczać pąki. Za tydzień wiosna zawita na połoniny. Szczyty pokryją się fioletowymi krokusami, białymi zawilcami, przy niezliczonych źródełkach będą żółcić się kaczeńce. Nad trawami unosić się będą różnobarwne motyle, a pomiędzy kamieniami przemykać żmije zygzakowate i jaszczurki zwinki. Tak będzie już za kilka dni, kiedy my będziemy z powrotem we Wrocławiu. Teraz jest tu szaro, smutno , tylko zawilce ożywiają połoniny. czasem nad nami przeleci jakiś jastrząb wypatrując polnej myszy. Poza tym- cisza.

Dość niespodziewana wizyta

Rozkładamy obóz za Ruskim Putem. Radek idzie po wodę do nieodległego źródełka. Nie zdążył jeszcze zniknąć za załomem skalnym, kiedy na grani pojawiły się dwie postacie, zmierzające wyraźnie w naszą stronę. Serce mi zamarło.

Na szczęście Radek zdążył wrócić, zanim do nas doszli. Przybysze byli mężczyznami w średnim wieku, o śniadej cerze i ciemnych włosach. Ciemnoszare spodnie, kacabaje do połowy uda, wełniane czapki i dziurawe filcoki, świadczyły niezbicie, że są  miejscowymi. Sprawiali wrażenie, jakby właśnie skończyli orać po jednej stronie góry i wracali do swoich chat w dolinie. Dziwnym był jedynie brak jakichkolwiek narzędzi. Nie towarzyszył im także pies, nieodłączny kompan każdego górala.

Mężczyźni be zbędnych pytań zasiedli w połonińskich trawach i paląc papierosy usiłowali z nami rozmawiać. Trudna to była konwersacja. Najwyraźniej pochodzili z Serbowca lub którejś z okolicznych wsi na południowych stokach. W czasach, kiedy połoninami przebiegała granica galicyjsko-węgierska, po południowej stronie Bieszczad wykształcił się trudny do zrozumienia dialekt bojkowsko-ukraińsko-węgierski. 
O ile nie mieliśmy problemu z porozumieniem się z Hucułami w Czarnohorze, z Bojkami w Karpackiem, czy nawet z dziadkiem w Łopuchowej, który miał naleciałości rumuńskie, tak w przypadku naszych nowych znajomych rozmowa przypominała grę w kalambury. Starszy i inteligentniejszy z mężczyzn posługiwał się Czasami słownictwem rosyjskim, co zdecydowanie polepszyło wzajemne zrozumienie.

Otóż, panowie byli zbiegami. Nie udało nam się dociec, jakiego rodzaju przestępstwo udało im się popełnić, dość, że szła podobno za nimi obława milicyjna z psami. Udało im się zgubić ją dopiero za Ostrą Horą. Szczerze mówiąc nie wiem skąd szli, zapewne nieco ubarwiali swoja opowieść, ale jeżeli- to tylko niewiele. 
Dowiedzieliśmy się również, że nie mają dokumentów. Na Ukrainie podobno oprócz dowodu osobistego, mieszkańcy posiadają dwa rodzaje paszportów. Jeden uprawniający do przekraczania granicy państwa, drugi - do przekraczania granicy oblasti. Za wykroczenia i przestępstwa zabiera się paszport oblasti. Zresztą, rewelacje na temat ich przestępczego życia wyszły na światło dzienne dopiero przy wieczornym ognisku, którego zresztą zupełnie nie rozumiem.

Ognisko po niebiosa- żeby nas nie było widać

Radek zaczął zbierać chrust, na takie ognisko, żeby można było zrobić herbatę. Panowie na początku zareagowali wysoce negatywnie, informując, że ogień będzie widać ze wsi i zaraz przyjedzie straż pożarna, ratować połoniny i może jednak zeszlibyśmy niżej. Kiedy odmówiliśmy, twierdząc, że ognisko będzie małe i żadna straż nie przyjedzie, panowie ruszyli zbierać chrust. Powyrywali z korzeniami suche świerki wysokości półtora metra i ogień buchnął na ponad metr w górę. Przeraziliśmy się, że sfajczy nam się połonina. Radek na szczęście wymógł na nich obłożenie ogniska ogromnymi kamieniami. Trochę nam się wydawało dziwne, że z jednej strony obawiają się interwencji straży pożarnej, a z drugiej palą ognisko na półtora metra w górę. Okazało się jednak, że nie była to tylko przyjemność. Panowie zamierzali tu spać. 

My również zbieraliśmy się już do namiotu, wyraźnie widząc, że towarzyszy nie pozbędziemy się przed rankiem. Spaliśmy w obraniach. Ja- wychowana na kryminałach- bałam się tylko jednego: że zabiorą nam ubrania i buty. Co prawda moje spodnie, po zjeżdżaniu z Kińczyka, miały ogromną dziurę, ale były to moje jedyne spodnie. Wracać bez nich nie wydawało mi się rewelacyjnym pomysłem. Szczerze mówiąc, nie bałam się. Gdyby zamierzali zrobić nam coś złego, mieli na to dużo czasu. Ale kiedy Radek kładąc się do śpiwora, powiedział "Daj mi nóż", serce mi zamarło i zaczęłam się bać...

Panowie jednak zrobili nam pobudkę o godzinie piątej rano, trzepiąc namiotem i gromkim głosem informując, że słońce już wstało, to my tez powinniśmy i w końcu sobie poszli. Skończyła się nasza przygoda z przestępcami ukraińskimi.

Mieliśmy jednak o czym rozmawiać przez całą podróż dalszym szlakiem. Nocni znajomi towarzyszyli nam przez pozostałą część pasma, przechodząc z nami przez Wielki i Ostry Wierch, przez wilgotną przełęcz Dziurawy Żłób, aż po Nondę. Ta dziwnie brzmiąca nazwa podobno pochodzi z języka japońskiego i oznacza czas  przeszły od "pić". Nie mam jednak pojęcia, czy faktycznie taki jest źródłosłów tego, wysokiego na 1303 m n.p.m., szczytu, a jeżeli tak, to skąd wzięło się japońskie słowo na terenie Galicji?

Wspinaczka na dach świata

Powoli monotonnie, idziemy dalej, aż w końcu dochodzimy pod Pikuja. O ile dotychczas  szliśmy po niemal równej połoninie, teraz wspinamy się po skałkach na górujący nad nami szczyt. Oczywiście nie jest to wspinaczka sensu stricte, po prostu wchodzimy po kamieniach na górę- jak na Babiej...

Mieczysław Orłowicz w swoim Przewodniku po Galicyi z 1919 roku nie wyraża się o Pikulu (to jego wcześniejsza nazwa) ze szczególną atencją. Wspomina jedynie, że leży na granicy węgierskiej, odznacza się prostopadłymi ścianami od strony południowej i charakterystycznymi wałami od północnej. Zdecydowanie większą uwagę Orłowicz poświęca komunikacji okolicznych wsi i miasteczek oraz innym bieszczadzkim szczytom, jak Paraszka, Stoh, Zełemin, czy Trościan. Być może są  piękniejsze, być może w czasach, kiedy Orłowicz pisał swój przewodnik, Pikul był tak nieważnym turystycznie szczytem, jak, nikomu i niczemu nie ujmując, piękna i kolorowa Rabia Skała w paśmie granicznym. 

Jednak teraz, kiedy siedzę pod obeliskiem pamięci Iwana Franki, patrzę na pionowe skały zbiegające do Serbowca i pasmo zalesionego Jawornika i Holejki, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że oto siedzę na szczycie marzeń, że tak wyglądały szczyty z moich dziecięcych snów. Ciężko napisać parę słów na jego temat. Można niby pisać o odosobnieniu, najpiękniejszej panoramie w Bieszczadach, skałach zbiegających w dół, obelisku Franki, ale tak naprawdę nie da się opisać wrażenia, jakie ogarnia człowieka na tym najpiękniejszym ze szczytów.

Nigdy nie byłam w Tybecie. I może dlatego mój "dach świata" znajduje się nad Niżnymi Worotami, na szczycie zdominowanym przez porosty i mchy, gdzie dopiero rozwijają się przebiśniegi, choć w dolinach kwitnie mlecz i lato wchodzi między chałupy...

maj'2004- Pikuj


  
NASZA TRASA W PAŚMIE PIKUJA:

 /niebieska ścieżka dydaktyczna/
Sianki > Przełęcz Użocka (889 m) > Beskid Wielki (1013 m) > Perejba (1018 m) > Hrebenicz (1040 m) > /żółty szlak/  Budkowskie > Hnyła > Kińczyk Hnytski (1116 m) >
Mostek (1186 m) > Rozsypaniec (1103 m) > Starostyna (1228 m) > Chresty (1109 m) > Zurówka (1228 m) > Behar (1100 m) > Listkowania (1248 m) > Ruski Put (1218 m) > Wielki Wierch (1312 m) > Ostry Wierch (1312 m) > )( Dziurawy Żłób > Przypor > Nonda (1303 m) Połonina Bukowska > Zełemeny (1306 m) > Połonina Szerdowska  > Pikuj (1406 m) > Bjelasovice


poniedziałek, 26 kwietnia 2004

Po drugiej stronie Sanu / On the other riverside of San

[EN] The San river has incredible influence - staying on the other side of river man thinks about the visit in tiny, but still living town on Ukrainian riverside. Being here... thoughts are flying to hillsides of Piniaszkowy Wierch and woody hills nearby Negrylow.
From the Countess Grave divides us several dozen yards and several hundreds years.



Skoro po pierwszych wspólnych wakacjach, spędzonych w Czarnohorze i Świdowcu, wróciliśmy śmiertelnie zakochani w górach ukraińskich, wiadomym było, że na podróż poślubną też wybierzemy się za wschodnią granicę.

W dzienniku z podróży widnieje zapis: "6,23- Medyka". To nie żart, ani pomyłka. O tej godzinie usiłowaliśmy przejść granicę, do której dowiózł nas mój dwudniowy teść. Granica jednak była oporna i nieczuła na nasze prośby i błagania. Została otwarta parę minut po siódmej. Widać było nasze niedoświadczenie na pieszym przejściu Medyka- Mościska. Miejscowi przemytnicy siedzieli spokojnie na kraciastych torbach, raczyli się gorzałą i palili papierosy. Czekali. Przy szlabanie staliśmy tylko my.

Czystym przypadkiem trafiliśmy na dyżur Izy - narzeczonej Rafała, naszego świadka. Zbrojna w wiedzę o wydarzeniach z soboty, gromkim głosem zakrzyknęła
- Pani ma nieaktualne nazwisko!
Strażnicy w Medyce mają chyba ważniejsze sprawy na głowie, bo żaden z nich nie odwrócił nawet głowy.

Strachowka niepotrzebna?

Nauczeni doświadczeniem z poprzedniego pobytu szybciuteńko minęliśmy budkę wykupu "strachowki"- obowiązkowego ubezpieczenia wewnętrznego, które w praktyce nie działa- i wsiedliśmy do pierwszej marszrutki. 

Gdziekolwiek by nie jechała i tak musi się zatrzymać w centrum Mościsk, a tam właśnie chcieliśmy się dostać. Niestety, cena biletu zależy od kierowcy. Przejazd jednej osoby do Mościsk kosztuje hrywnę, ale niekiedy kierowcy traktują plecak jak osobę. Nie zgadzając się na takie zasady, można czekać cały dzień na brudnej granicy, aż przyjedzie kierowca, który traktuje plecak jak plecak.

Ledwo zdążyliśmy dojść do budynku dworca, by zorientować się w rozkładzie jazdy autobusów, zaczepił nas miły pan, z którym spotkaliśmy się przy zamkniętym szlabanie. Teraz wziął nas "pod swoje skrzydła" i zdecydowanie odtrącał wszystkich nachalnych kierowców oferujących swoje usługi. 

Gwar i ruch w Mościskach jest wielki. Tłumy lokalnych przemytników, kierowców, sprzedawców; większość z bazarowymi torbami w kratę. Wszyscy się spieszą, przepakowują, rozpakowują, upychają pod spódnicami naprędce kupione kartony. Zamkniecie granicy na lokalny przemyt z pewnością leży w zakresie możliwości władz, jednak konsekwencje byłyby dotkliwe. Straty tym spowodowane byłyby dużo większe niż potencjalne zyski. Połowa mieszkańców przygranicznych miejscowości straciłaby pracę i jedyne źródło dochodu. Kierowcy marszrutek staliby na dworcu we Lwowie czekając na kurs, przygraniczne sklepy poupadałyby. Patrząc na walające się butelki, z których przelano spirytus do plastikowych pojemników, papiery z papierosów i kanistry po benzynie, trudno oprzeć się wrażeniu, że przejście piesze zostało stworzone jedynie w celu łatwiejszej kontroli przemytu i, choć to brzmi absurdalnie, ułatwienia pracy miejscowym przemytnikom.

Samborski chaos

W Samborze już jest spokojniej- ot zwykły dworcowy chaos. Żegnamy się z towarzyszem podróży i idziemy zobaczyć miasto. Od dworca prowadzi rozKopana ulica, przy której aż roi się od barów, restauracji i knajp. Niestety przed dziewiątą wszystkie są  zamknięte- na śniadanie nie ma szans. Ze stron internetowych wiemy, że pociąg do Sianek odchodzi o godzinie pierwszej. Skutecznie udaje nam się zapomnieć o godzinnej różnicy czasu...

W Samborze nie ma wiele do zwiedzania- ot, ryneczek z zaś łoniętymi drzewami XVII- wiecznym ratuszem z wieżą. Jednak jest w tym małym miasteczku coś, co sprawia, ze warto podczas  przerwy w podróży przejść te kilkaset metrów z dworca do centrum. Coś, co sprawia, że nie jest to zwykłe 40 tysięczne, naddniestrzańskie miasteczko. Z jednej strony pełne sklepy, uśmiechnięte ekspedientki i klimatyczne bary, z drugiej, puste i szare ulice, dosłownie sześć lekarstw w narożnej aptece i beczki z kwasem chlebowym na każdym rogu. 

To ciche miasteczko było świadkiem głośnego skandalu. W 1900 roku odkryto, że policja stosuje przy przesłuchaniach średniowieczne narzędzia tortur, co oczywiście gwarantowało jej wysoką skuteczność. Opinia publiczna była oczywiście oburzona, a sprawa jak zwykle "rozeszła się po kościach" [M. Czuma, L. Mazan, Austriackie gadanie, czyli encyklopedia galicyjska.]. 

Soczewek- niet.

Radek postanowił nadrobić niedopatrzenie z Przemyśla i zakupić płyn do soczewek. Niestety w naszym podręcznym słowniku języka ukraińskiego, brakowało słowa "soczewka", już o "kontaktowych" lub "płynie" nawet nie wspomnę. Odszedłszy z kwitkiem ze wszystkich sklepów, trafiliśmy w końcu do apteki, gdzie dowiedzieliśmy się, że soczewki kontaktowe to "linzy" i można je nabyć jedynie we Lwowie, a salon optyczny znajduje się w rynku na rogu. Znaleźć optyka w Samborze graniczy z cudem. Jedyny przechodzień w okularach powiedział, ze zakład znajduje się "tu na rogu". Po bezskutecznym bieganiu tam i z powrotem po rynku, zostaliśmy doprowadzeni, niemal pod drzwi, przez uczynnego starszego pana (bez okularów). 

O ile rynek Samborski przypomina polskie miasta z przełomu lat 80/90, to salon optyczny został przeniesiony żywcem z XIX wieku. Na półce leży kilka par grubych oprawek, reszta sklecona z drutu, pusta lada i fotel okulistyczny. O płynie do soczewek nie może być mowy!

Poszukując płynu, przegapiliśmy pociąg do Sianek, jednak przy pomocy Samborzan, znaleźliśmy się we właściwym punkcie dworca autobusowego. Odjeżdża stąd niezliczona ilość marszrutek do Mościsk, Lwowa i Starego Sambora. Można również pojechać zobaczyć freski Bruno Schulza do Drohobycza oraz zwiedzić polski kościół w Stryju. Ale marszrutki do Turki nie widać. Okazuje się, że nie zatrzymuje się na dworcu- trzeba stać na ruchliwym rogu ulicy i w odpowiednim momencie zamachać.

Rajd Paryż-Dakar wysiada...

Po godzinie karkołomnej jazdy (kierowcy ukraińscy zdecydowanie mogliby brać udział w rajdzie Paryż- Dakar) jesteśmy na tureckim dworcu i mamy jeszcze czas  na zakup biletów na pociąg, który uciekł nam w Samborze. Nie było to zresztą konieczne- pani kontroler na miejscu drukuje bilety w tej samej cenie. Jazda pociągiem jest niewiarygodnie długa, ale jakże komfortowa w porównaniu z zapchaną i śmierdzącą marszrutką. 


Tory wzdłuż Sanu

Tory biegną wzdłuż Sanu, wyznaczającego w tym miejscu granicę polsko- ukraińską. Czuję się niesamowicie, będąc w miejscu, o którym marzyłam od pierwszej wycieczki doliną górnego Sanu. Powoli mijamy Beniową. Po polskiej stronie , na miejscu wsi zachował się jedynie cmentarz i stara lipa- tu, we wschodniej części, stoi kilka starych chałup i sklep. Bardziej gwarnie jest w Sokolikach- stąd zaczynała się trasa kolejki wąskotorowej. Po tej stronie Sanu rozrzuconych jest kilkadziesiąt domów i kilka sklepów. Na stacji czeka kilkunastoosobowy tłum. Trudno uwierzyć, że za granicą po wsi pozostała jedynie nazwa i wspomnienie. Nie inaczej jest w Bukowcu. Choć mniejszy od Sokolików, też kilkanaście osób czeka na pociąg do Sianek, wsi odległej o kilka kilometrów. Kilkadziesiąt metrów w kierunku zachodnim stoi drewniana brama pilnująca wejścia do Bieszczadzkiego Parku Narodowego. Nie licząc drwali, przechodzi nią kilkadziesiąt osób rocznie. 

Podróż pociągiem po tej stronie Sanu to swoisty powrót do przeszłości. Podobnie musiało wyglądać w czasach, kiedy niebieska wstęga Sanu nie wyznaczała granicy miedzy dwoma państwami.

Kiedy w końcu dojeżdżamy do Sianek, jak obuchem uderza ubóstwo tego miejsca. Fraza "na końcu świata" ma zastosowanie nie tylko po polskiej stronie Sanu. Szare rozwalające się budynki, odpadający tynk, walające się kawałki gruzu- mieścina wygląda jakby znajdowała się u schyłku egzystencji. San ma niesamowite działanie- stojąc po tamtej stronie nieustannie myśli się o wizycie w zamieszkałych ukraińskich Siankach. Będąc zaś tu myśli gwałtownie fruną ku stokom Piniaszkowego Wierchu i leśnym pagórkom nad Negrylowem. Od grobu Hrabiny dzieli nas kilkadziesiąt metrów i kilkadziesiąt lat. Wzdłuż torów chodzą uzbrojeni strażnicy (do teraz nie wiemy, czy to miejscowy SOK, czy pogranicznicy), dalej zardzewiałe druty kolczas te "systemy" i niebieska stróżka możliwa do przejscia jednym krokiem. Wytężywszy wzrok, można pomiędzy zielonymi smrekami wypatrzeć ściany grobowca Klary i Franciszka Stroińskich. 

Wielka miłość w Siankach

W czasach, kiedy ziemie leżące po obu stronach Sanu nie były podzielone, właścicielami tych dóbr byli Stroińscy. Młody dziedzic, Franciszek, zakochał się z wzajemnością w pięknej Klarze Kalinowskiej. Kiedy brali ślub w lwowskiej cerkwi na terenie Sianek rozpętała się straszna nawałnica. Wiele domów zostało zniszczonych, wiele dobytku ucierpiało. Wiatr nie oszczędził także cerkwi niosąc krzyż z kopuły przez kilkadziesiąt metrów. Wbił go w końcu w ziemię na zachodnim brzegu Sanu. Świeżo upieczona hrabina Stroińska uprosiła męża, aby ufundował w tym miejscu cerkiew, jako wotum ich szczęścia małżeńskiego.

Hrabina szybko zaskarbiła sobie miłość i szacunek mieszkańców, a mąż Franciszek zupełnie oszalał na jej punkcie. Kiedy Klara nagle w wieku lat czterdziestu zachorowała i zmarła, zanim zdążył przyjechać Medyk z Turki, mąż pochował ją na przycerkiewnym cmentarzu, umieszczając na grobie epitafium "Tej, która uczyniła mnie najszczęśliwszym z ludzi". Franciszek żył jeszcze przez 25 lat po jej śmierci, jednak stronił od ludzi, dużo czasu spędzając na grobie żony, a los majątku polecił trosce jedynego syna, Stanisława. W testamencie nakazał, aby pochowano go obok Klary. Ich syn na grobowych kryptach położył kamienne płyty. W pół wieku po jego śmierci ludność zachodnich części Sianek została wysiedlona. Do czasów dzisiejszych dotrwały jedynie kamienne płyty, ruina kapliczki i kilka podmurówek.

Dziwne, nie do opisania uczucie ogarnia człowieka stojącego wśród zaniedbanych zabudowań Sianek ukraińskich. Trudno zrozumieć, że nie tak dawno temu obie strony tworzyły całość, dobrze prosperującą. Dziś po polskiej stronie nie ma nic, tu zaś ... Tu- wszystko się kończy, nawet trasa pociągu. Tylko raz dziennie przejeżdża tędy pociąg do Użgorodu, ale mało kto do niego wsiada. Większość podróżnych właśnie w Siankach kończy swoją podróż. My, swoją zaczynamy...

"San to welika rijeka"

Choć pociąg się zatrzymał, my idziemy dalej torami, w kierunku Użoku. Po kilku kilometrach, bez niespodzianek w postaci pograniczników, dochodzimy do Przełęczy Użockiej. Ponieważ pies z kulawą nogą nie zwrócił na nas dotychczas  uwagi, czujemy się niejako bezkarni i planujemy dojście do źródeł Sanu. Co prawda bylibyśmy widoczni jak na dłoni, a przedzieranie się przez dziurawą systemę, dla wszystkich byłoby chyba jednoznaczne z ucieczką przez zieloną granicę.


Jednak źródła Sanu tak bardzo kuszą, że już prawie się zdecydowaliśmy na dotknięcie niebieskiej stróżki niemrawo wyciekającej spod traw i wystawienie się na strzał (niekoniecznie przysłowiowy). Uniknęliśmy tego losu, bo nagle od strony biegnącej górą szosy, ruszył malutki pan w ogromnej zielonej czapce. Pospiesznie cofnęliśmy się z powrotem na tory. Strażnik okazał się bardzo miły, acz nieustępliwy. Informację, że drogą byłoby łatwiej i może jednak wrócilibyśmy na asfalt, malutki pan powiedział tonem tak władczym, że zdecydowanie poczuliśmy, że próba jakiegokolwiek sprzeciwu skończyłaby się ze szkodą tylko i wyłącznie dla nas. Usiłowaliśmy mu wytłumaczyć, że chcieliśmy popatrzeć jedynie na źródła Sanu. Pan kategorycznym tonem stwierdził, że to nie jest San, bo San to "welika rijeka", a to jest jakiś siurek i nie warto sobie nim głowy zawracać, a tak w ogóle to zaprasza na drogę. Grzecznie poszliśmy. Pan sprawdził jeszcze nasze paszporty i życzył szerokiej drogi. 

Fajnie, tylko dokąd?