poniedziałek, 3 lipca 2000

Historia 24-godzinnej szarlotki - Piec

Ogień cicho buzuje w przepastnym brzuchu pieca. Podkowa powoli się nagrzewa. Za kilka godzin może będzie już w kranie ciepła woda. Ale nic nie jest pewne.
Kaflowe piece mają bowiem swoje fanaberie. Mają swoje dobre i złe dni. Przyjaciół i wrogów.
Jak ludzie.

rys. Wonder ©


Problem suchego drewna, a właściwie jego braku przewija się przez wszystkie chaty i bacówki. Tym razem, kiedy ze świeżo porąbanych bali kapie woda, nie udaje się nam szarlotka. Już od sześciu godzin siedzi w piekarniku, w którym temperatura nie przekracza stu stopni! Piec nieznajowski swoje fanaberie uzewnętrznia brakiem cugu. Raz buzuje w nim jak w piekle, innym razem-to znaczy wtedy, kiedy nam ślinka cieknie na szarlotkę- wygasa wewnętrzny żar i piec zapada w długotrwałą śpiączkę.

Za nic nie daje się przebłagać.

Nie reaguje na danie z miękkich sosnowych gałązek, krztusi się potężnymi bukowymi pniami, a na wilgotną jarzębinę dostaje czkawki. Jedynym człowiekiem potrafiącym w nim napalić jest Józef, ale dzisiaj i on złożył broń.

Tak, piece mają swoje fanaberie... 

Pamiętam stary piec w Hawiarskiej Kolibie. Stał w kuchni od niepamiętnych czasów, aż do momentu, kiedy nowi dzierżawcy chatki postanowili zrobić remont. Rozpoczęli... od zburzenia starego pieca. W jego miejsce postawili nowy, o lśniących kaflach, dwa razy mniejszy i bez historii. Przebudowa na nic się nie zdała.

Piec dymił tak jak wcześniej.

Dlaczego dymił?

Na to pytanie nikt nie potrafił dać jednoznacznej odpowiedzi. Snuto przypuszczenia, że nie jest szczelny, że nie ma ciągu, wreszcie, że z niewiadomych powodów do niczego się nie nadaje i jedynym ratunkiem jest go rozebrać. Rady tego zidiociałego wandala niestety posłuchano... Kafle zajęczały, komin krzyknął i piec się zdematerializował. Została po nim kupka gruzu na podłodze.

A gdyby jeszcze stał...

Poznałam go trzy lata temu. Stał sobie w kącie. Wysoki, barczysty, z ogromnym brzuchem. Stał w kącie i milczał. Badał. Sprawdzał, kim jestem i czego tu chcę. Dopiero po pół roku udało mi się w nim prawidłowo rozpalić. Zdobyłam jego zaufanie. 

Dopuścił mnie do spółki. Mnie i Roberta. Robert znał ten piec. Od pięciu lat mieszkał w Kolibie i przez ten czas  wysłuchał niezliczonych klątw na niego rzucanych. Sam tylko wkładał kilka szczapek, jedna ręką zapalał zapałkę, a drugą głaskał piec po blasze. Zawsze działało. 

Nowy piec w Kolibie nie ma historii- tym razem moje wspomnienia sięgają dalej niż jego, ale chyba czuje się przez to trochę niepotrzebny. To on ma mi wszystko opowiadać, a nie ja jemu. Ma dobry ciąg, łatwo się nagrzewa, ale nie jest to już ten stary, dobry piec z pożółkłymi kaflami. A stary piec...

W samotne zimowe wieczory w jego dymie widziałam garnki, które na jego blasze stawiała babcia, zupy, które wykipiały. Poznał ich smak, woń, kolor. Podpłomyki spalone na blasze i ciasto czekające w szabaśniku. Śmierdzące buty wiszące na sznurku i wilgotne kubraki, zza których ledwo widział resztę kuchni.

Stary, kaflowy piec.

Ile historii mógłby nam opowiedzieć, gdyby tylko umiał mówić! Ilu zdarzeń był świadkiem! W kuchni, zadymionej i czarnej, toczy się przecież całe życie.

Ale piece mają swój język. Jeśli umie się wsłuchać w syk ognia, trzask szczap, zrozumie się.

Trzeba umieć wysłuchać żale i wyjąć z przepastnego brzucha popiół. Piec lubi czuć się potrzebny i zadbany.

To nie jest kominek, który pobudza się do życia węglem drzewnym, kupionym na stacji. To jest "drzewolub".

I musi mieć specjalne drzewo- takie, które przyniosło się własnoręcznie z lasu i pociupało na mniejsze szczapki, specjalnie dla niego.

To egoista.

Nie znosi epi-gazów, ani reszty przenośnych butli, ustawianych obok niego przez niektórych turystów, nie mających ochoty czekać na wrzątek.

ON musi nam wszystko dać.

I herbatę i obiad i suche skarpety.

Czasem się zdenerwuje. 

Zatka rurę, pozwoli zagnieździć się kawkom w kominie. Trzeba umieć go wtedy przebłagać, ale osoby do przebłagania wybiera sobie sam. Co ja się namęczyłam, żeby napalić w diable na Niemcowej! Błagałam, prosiłam, wynosiłam popiół, rżnęłam bale na malutkie szczapki. Na nic! Przyszedł nikomu nie znany chłopak, ledwo dotknął drzwiczek, piec zamruczał i już po chwili w kuchni było cieplutko. "Miał rękę do pieców powiedzieli znawcy, a piec wymruczał "lubię go".

Układałam na blasze kawałki drewna, zniesione przez wodę, żeby choć trochę przeschły. Nagle stary piec jęknął i wydobył z siebie kłąb dymu. W oparach zobaczyłam grono partyzantów, pochylonych nad jakąś mapą i szepczących o nadejściu wojsk okupanta. 

Zobaczyłam umierającego starca i kobietę, która przed chwilą urodziła na przypiecku dziecko.

Zobaczyłam konie i świnie w jednej izbie z ludźmi.

Zobaczyłam całą historię XX wieku- taką jakiej nie znajdzie się w podręcznikach.

Historię życia.

Kiedy runie ostatni kaflowy piec w izbie, zamknie się pewien okres historii. Nigdy już nie zobaczymy życia...

Lipiec'2000- Nieznajowa

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz