Właściwie jechałyśmy odwiedzić Kasię, Moją koleżankę ze studiów. Pracowała przez wakacje w Jastarni, na lotnisku. Ale przecież nie mogłyśmy tylko przejechać obok ogromnej połaci lasów. Wysokie na 20 metrów sosny przeglądały się władczo w krystalicznie czystej toni Zalewu Koronowskiego, a wyżej na północy, nad cudownie czystą Brdą.
Nie mogłyśmy przejechać obojętnie...
Rozstałam się z dziewczynami pod Toruniem. Złapać stopa na trzy osoby z plecakami graniczy z cudem, dlatego umówiłyśmy się w Koronowie. Wydawało się nam- o biedne naiwne!- że dojazd zajmie nam może godzinę, wszak odległość wynosiła niewiele ponad dwadzieścia kilometrów. Może i tak by było, ale przegapiłyśmy jeden fakt: w trasę wybierała się Ligia i ja- to powinno już wszystko wytłumaczyć. Bo trzeba Wam wiedzieć, drodzy Czytelnicy, że jest nas właściwie trójka: Ligia, Patrycja Powodzianka i ja. Żadnej z osobna nic się nie dzieje, ale kiedy się spotkamy, kłopoty i nieprzewidziane sytuacje mnożą się jak króliki na wiosnę...
Słoń w Koronowie
Siedziałam w centrum, na ślicznym ryneczku, ponad godzinę, kiedy dziewczyny w końcu dojechały. Pojechały przez Kotomierz i Pieczyska, nadrabiając tak z 15 kilometrów, ja zaś pojechałam przez Samociążek, skracając drogę o 5 kilometrów. Postanowiłyśmy się już nie rozdzielać, bo zaczynał już zapadać zmrok i ruszyłyśmy na poszukiwanie jeziora.
Gdy idzie się z plecakami po wsiach podgórskich najwyżej jakiś gazda zapyta: "A chce wam się tak?", tutaj, gdzie wszyscy urlopowicze przyjeżdżają samochodami, wzbudziłyśmy ogromną sensację. Każdy, ale dosłownie każdy, oglądał się za nami, a jakieś dziecko z nabożeństwem w głosie zawołało: "ciocia! patrz!" Obawiam się, że gdyby nagle ciasnymi uliczkami Koronowa zaczął paradować słoń, wzbudziłby z pewnością mniejsze zainteresowanie.......!
Wieczorne darcie dziobów
Pierwszy obóz nad jeziorem założyłyśmy nad Zalewem Koronowskim w miejscowości Pieczyska. Jak to szumnie brzmi: "W miejscowości"!!!! Tak naprawdę na Pieczyska składały się dwa sklepy działające w sezonie i ogromne pole biwakowe. Odsunęłyśmy się od gwaru tam panującego i po niecałym kilometrze natknęłyśmy się na kolejny gwar.
Tym razem był to jednak gwar naturalny.
Naprzeciwko cypelka, gdzie bezczelnie, tuż nad wodą rozłożyłyśmy namiot, na małej szuwarowej wysepce urządziły swoją rezydencję ptaki. Bóg jeden raczy wiedzieć, ile ich tam było, dość że śpiewały. A właściwie to darły się.
Kiedy zbierałyśmy drewno na ognisko, miałyśmy cichź nadzieję, że po zapadnięciu zmroku osobliwy koncert się zakończy. Ale gdzie tam! Ostatnie, co pamiętam przed zaśnięciem to ptaki, pierwsze, co usłyszałam po przebudzeniu, to ptaki...
Miejsce na wpół urokliwe opuściłyśmy mocno po południu.
Już poprzedniego dnia ustaliłyśmy trasę i plany na najbliższe 24 godziny- chciałyśmy dojść do Zamrzenicy. Oczywistym jest, że nie doszłyśmy....
Prom, którym przeprawiałyśmy się na drugą stronę, o dziwo nie zatonął, ale na tym skończyły się sukcesy. Zamiast pójść, jak nakazywało PTTK, za niebieskim szlakiem w lewo, my poszłyśmy prosto. Zorientowałyśmy się po kilku metrach, że coś jest nie tak, ale ogromne połacie borówek i inne dobrodziejstwa natury niejako zmusiły nas do kontynuowania trasy na nosa i czuja w trochę innym kierunku.
Nie, nie doszłyśmy do Klonowa, tak daleko zmiana trasy się nie posunęła.
Za to dotarłyśmy na kilkanaście metrów kwadratowych w całości pokrytych krzakami malin. Ale jakie maliny tam rosły!!! Wielkości pół palca, soczyste i pyszniutkie, o kolorze, jakby nie było, malinowym!! W końcu jednak trzeba było oderwać się od tych cudów natury i wrócić z powrotem na szlak. Udało nam się to bez problemów, co zapowiadało kłopoty w przyszłości.
Węgorz z piersiówką
Idąc za szlakiem dotarłyśmy do ośrodka "Celuloza". Szlak biegł wzdłuż Jeziora, wchodził na kładkę i już z niej nie schodził. Urywał się nagle i... nie odnawiał. Chodziło zapewne o to, żeby turyści, w drastyczny sposób pozbawieni szlaku, zostali na nocleg w ośrodku.
Ale nie z nami takie numery, Brunner!
Kilku minutowy postój na znalezienie szlaku przerodził się w godzinną przerwę na fotografowanie łabędzi, robienie kanapek i herbaty i na umawianie się z wędkarzem.
Niestety jest pewien minus kobiecych wypraw, szczególnie nad jeziora. W miejscach mało dostępnych, czyli takich, które my kochamy, czatują wędkarze. Broń Boże nie na turystki! Czekają na ryby, ale jak już taka turystka przyjdzie i zakłóci nieskazitelną ciszę, czują się niejako w obowiązku zaczepiania. Mnie to akurat nie przeszkadza, bo uwielbiam rozmowy ze starszymi wędkarzami, może dlatego, że mój tatuś jest wędkarzem. A poza tym uwielbiam ludzi i lubię dowiadywać się różnych dziwnych rzeczy. (Kiedyś całą trasę z Krakowa do Warszawy przegadałam o stopniach wojskowych, o których nie miałam bladego pojęcia, ale po tej rozmowie już mam. Zielone, bo zielone, ale mam.)
Nasz wędkarz nie wiedział, gdzie wychodzi szlak, więc zamotałyśmy się w dróżki ośrodkowe. W końcu zmuszone byłyśmy przejść przez siatkę i wtedy...wyszłyśmy na niebieski szlak. Po drodze nazbierałyśmy jeszcze malin i wiśni ze zdziczałego sadu i w końcu, po trzech godzinach marszu upiornie monotonną drogą, zdecydowałyśmy się na zmianę.
Bory Tucholskie mają to do siebie, że cały las pocięty jest w kratkę niezliczoną ilością identycznych dróg. Pięknych, ale takich samych. Dlatego następnym razem wybiorę się tutaj na rowerze. Nasza zmiana polegała na skręceniu w pierwszą- lepszą wydeptaną dróżkę.
Strzemno i mysz kopytna
Wyszłyśmy nad przepiękną odnogę Jeziora Koronowskiego- jezioro Strzemno. W lesie było tyle suchego drewna, że można byłoby upiec stado baranów, a nie tylko kisiel z wsadką. Miałyśmy się wykąpać, ale Ligia powiedziała cudowne słowa.
-Jutro spadnie deszcz i nie będziemy mieć problemów z zanurzeniem- Ligia jest, żeby to piorun spalił!, szczególnie utalentowana w kierunku przepowiadania przyszłości...
Oczywiście deszcz spadł, ale z gatunku nachalnych, małych deszczyków, przed którym nawet nie warto chować się pod sztormiakiem. Małe kropelki sukcesywnie przenikały przez wszystko i już po kilku minutach byłyśmy przemoczone do suchej nitki. Deszcz nie opuścił nas ani na chwilę...
A jeszcze w nocy...
Przyzwyczajona jestem do noclegów w Bieszczadzkim Parku Narodowym, gdzie każdy szmer może oznaczać strażnika. Kiedy coś zaczęło trzeszczeć i tupać, odstraszyło nas w tempie rekordowym od ogniska. Analiza przerażających odgłosów doprowadziła nas do wniosku iż "owym strasznym" była średniej wielkości mysz...
"...no bo ty się boisz myszy..."
Kiedy już leżałyśmy w namiocie jakiś kopytny potwór podszedł do jeziorka napić się wody, cudem tylko nie zabijając się o linki namiotowe.
Kretyńskie miejsce sobie znalazłyśmy, akurat na trasie do wodopoju...
Zgodnie stwierdziłyśmy, że była to mysz kopytna...
lipiec'2000-Tuchola
NASZA TRASA W BORACH TUCHOLSKICH:
Koronowo > Pieczyska > Sokole-Kuźnica > leśniczówka Zamrza > Zamrzenica > Piła- Młyn > rez. Piekło > leśniczówka Świt > Tuchola
Jezioro Koronowskie, do którego wpływa rzeka Brda znajduje się 20 km na północ od Bydgoszczy. Szlak Uroczysk Brdy biegnie od Tucholi do Sokole-Kuźnica. Znaki niebieskie. 21 km.
W sieci:
www.parki.kujawsko-pomorskie.pl/tpk
www.borytucholskie.pl
Warto zobaczyć:
LOKALIZACJA:
53°24'55"N 17°56'6"E
53°24'55"N 17°56'6"E
W sieci:
www.parki.kujawsko-pomorskie.pl/tpk
www.borytucholskie.pl
Warto zobaczyć:
- Szlak uroczysk Brdy
- Jezioro Koronowskie
- Kościół w Tucholi
- Bory Tucholskie jako takie:)
- rynek w Koronowie
- rynek w Tucholi
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz