Powiadają, że geny to straszna rzecz...
A ja mam geny babci...
Moja mama mówi, że obie mamy owsiki i kusi nas to, czego nie wolno. Coś w tym jest...
Owe babcine geny doprowadziły mnie, pewnego wrześniowego poranka (dobrze, dobrze, złośliwcy - mojego poranka. Skoro świt o dwunastej...) do wrót Narni...
Takich Narni na Lesvos jest kilka. Mnie udało się na razie namierzyć dwie. Jedną z nich jest... Klapados.
więcej zdjęć: https://photos.app.goo.gl/ZtY85cg9cyBSVQNB9 |
Z czego zatem słynie Klapados, że uparłam się jechać moim małym, niebieskim Bobem? Ano jest wodospad. Ponoć jeden z największych na Lesvos. Piszę "ponoć", bo wodospadu we wrześniu nie ma... Są jakieś nędzne pozostałości cieków wodnych, upstrzone kolorowymi liśćmi. Dochodzi się do tej Narni po sosnowych, bordowych igłach, a później przez jesienne trawy.
A potem się w nich siada. I siedzi. Bo klimat miejsca jest niesamowity.
Cisza i spokój, choć czasami jakiś ptak podleci, a jaszczurka wyskoczy na kamień. Tak wyobrażam sobie krainę baśni. Tu czas nie biegnie, nie płynie, nic nie robi.
Poczułam się, jak w innym świecie. Jakby mnie wyciągnięto z normalnego trybu i postawiono w świecie równoległym, w którym nie dzieje się nic.
więcej zdjęć: https://photos.app.goo.gl/ZtY85cg9cyBSVQNB9 |
A dlaczego wspomniałam na początku o genach? Ano dlatego, że do tego uroczego miejsca dotarłam wypożyczonym niebieskim Bobem. Nie mam pojęcia, skąd mi się to miano nasunęło, ale jak tylko go zobaczyłam, to imię pojawiło mi się w głowie i tak zostało.
Niebieski Bob jest niewielkim samochodem, bodaj Citroenem, i Yannis z wypożyczalni Homerus, dość nieformalnie poinformował mnie, żebym uważała na miskę olejową, bo żadne ubezpieczenie nie pokrywa zniszczeń, dokonanych na drogach gruntowych. W praktyce oznacza to mniej więcej tyle, że jeśli coś się stanie "gdzieś tam na górze" to należy dopchać samochód do pierwszego możliwego asfaltu :) co może się okazać trudne, bo zakrętów tu jest niekiedy więcej niż kamieni...
więcej zdjęć: https://photos.app.goo.gl/ZtY85cg9cyBSVQNB9 |
Tu jednak wkradło się nazewnictwo, którego przyczepiłam się jak rzep psiego ogona, turlając się po resztkach asfaltu.
Po angielsku "uncovered", po polsku "droga utwardzona", po grecku.... właśnie. Podejrzewam, że określeń greckich na ten typ drogi jest co najmniej kilkanaście. To trochę tak, jak z eskimoskimi określeniami na śnieg...
Bo wspomniana droga gruntowa może być:
- w polskim nazewnictwie figuruje hasło "droga utwardzona", ale jak widać na zdjęciu powyżej... Jest utwardzona, ale jest jednak "dirty..." - no i fifty-fifty... obejmuje, czy też nie.? Akurat tu jechałam trzydziestką, więc była to droga jedna z lepszych.
- uncovered (ubezpieczenie nie obejmuje "uncovered roads" - no i tu pojawia się pytanie... czym ta road musi być covered i ile tego pokrycia musi być procentowo, żeby drogę uznać, bądź nie, za "pokrytą" - choć brzmi to koszmarnie.
- może też byc "dirty road" - czyli taka z piachem, korzeniami lub żwirkiem. Po takiej drodze niejednokrotnie można jechać i sześćdziesiatką, ale na niej ubezpieczenie na bank nie obowiązuje.
- i najlepsza droga ze wszystkiego "Greek only" :P
to jest droga, która jest zdecydowanie pokryta czymś (bałam się zapytać czym), któryż to "czymś" składa się w większości z przetopionego (dość nierowno) asfaltu pomieszanego z kamieniami, wielkości oślego łba. W teorii droga należy do tych, które są "covered", ale przejechanie po takiej drodze kilkuset metrów zajmuje około dwóch godzin.
Bo na dokładkę są one nieprawdopodobnie wąskie. Grecy słabo dbają o karoserię lub lusterka. No dobra, prawie w ogóle ich nie używają. Na takich drogach można spotkać Datsuny i Toyoty w wersji pick-up, wypchane po dach chrustem, na przykład. Kierowcy zza tego chrustu nie widać.
To jest akurat ścieżka, ale widziałam Greka w pick-upie, który się po czymś takim pchał... |
- Są też drogi leśne, czyli błotnisto-kamieniste i po nich nie pojadą nawet Grecy. Znaczy... pojadą, ale będą, prawdopodobnie, wiedzieć, że nie WYjadą...
A tu czyściutka szutróweczka widziana z ruin wioski KLapados |
Gdzieniegdzie przebłyskiwały bezpieczniejsze, duże, kamienie, jednak większosć była złożona z papy i resztek asfaltu przetopionego kilkukrotnie. Dorobiłam sobie zatem w głowie interpretację, że ta droga jest jednak covered i pojechałam. Dopiero po dwóch godzinach (czyli przejechalam nie więcej niż 1,5 km) rozpacz na drodze zamieniła się w śliczną, czystą szutróweczkę, wiodącą do opuszczonej wsi Klapados. (wodospad, którego nie ma, znajduje się kilkaset metrow od drogi - tam już poszłam na piechotkę przez piękny, sosnowy las).
Dużo rozsądniej by było całą drogę przejść na piechotę, ale też aż takiej drogi się nie spodziewałam. Zdjęć nie ma, bo do naciskania migawki jednak potrzebna jest choć jedna ręka, a ja obie miałam kurczowo zaciśnięte na kierownicy - bo "gdyby tak odbiło na kamieniu..." - no nie, Nie była to jednak droga Zeusa z Peloponezu, którą 20 lat temu pokonywał mój tata (najlepszy kierowca jakiego znam. Być może dlatego najlepszy, że nie znam pana Rafała Sonika, no ale też mój protoplasta nie bierze udziału w rajdach Dakaru. A mógłby...)
Od parkingu przy wodospadzie (bo, a jakże, parking jest. Tylko, że tak jakby trudno do niego dotrzeć. Choć może trzeba było wynająć jeepa. W końcu to Grecja.) kilkaset metrów dosłownie drogi szutrowo kamienistej, ale z taką ilością zakrętów, że -choć po tych zakrętach jeździć umiem - to jednak miałam poważne przemyślenia, czy aby jazda na jedynce jest dla samochodu dobra i czy aby nie spalę tych hamulcow... Fakt, że miałam możliwość snucia takich przemyśleń, świadczy o tym, że jednak ten odcinek był dużo lepszy, niż droga dojazdowa...
Za bodaj trzecim zakrętem rozpoczęła się śliczna, czyściutka, szutróweczka. Pamięta ona czasy Turków, ale jazda tam to naprawdę była przyjemność.
Skąd tu nagle Turcy? Ano stąd, że Lesvos leży o przysłowiowy rzut beretem od wybrzeża tureckiego i niegdyś (nie bedę się tu wdawać w historię, bo to nie ten post :)) była pod panowaniem tureckim, co oczywiscie zaowocowało tureckimi osadnikami. W wyniku zmian polityczno-gospodarczo-społecznych, duże grupy Turków wyprowadziły sie z Lesvos, pomińmy szczegóły, zostawiając swoje domy i meczety. Z biegiem czasu popadły w ruinę i dziś pozostały wspomnienia i takie miejsca jak to:
więcej zdjęć: https://photos.app.goo.gl/ZtY85cg9cyBSVQNB9 |
Powiadają, że w Klapados mieszkało około 80 rodzin tureckich muzułmanów. Mieli swoje cmentarze (mizary), meczety, kawiarnie. Była to prawdziwie turecka wioska, choć mieszkało tu wówczas również kilku Greków. Dziś w Klapados są jedynie ruiny (aż dziw, że mieszkańcy wyprowadzili się ledwie 60 lat temu), całkiem niźle zachowany hamam (łaźnia) i tablica informacyjna.
więcej zdjęć: https://photos.app.goo.gl/ZtY85cg9cyBSVQNB9 |
[ENG] - from geocaching.com
Klapados was a village situated opposite Stipsi.
Its inhabitants were mostly Turkish Muslims consisting of around 80 families, and few Greeks. They had separate coffee shops and cemeteries between them as in most villages those days.
The last residents abandoned the village after the civil war c.1950.
Its inhabitants were mostly Turkish Muslims consisting of around 80 families, and few Greeks. They had separate coffee shops and cemeteries between them as in most villages those days.
The last residents abandoned the village after the civil war c.1950.
The Turks had of course fled long before, after the Klapados Battle at
1912. The Greeks where resettling slowly in the nearby villages of
Dafia, Kalloni and few to Stipsi , however until 1960 three families
were still living in the now vacant village.
Today few ruins and a relatively well preserved Turkish bath (hamam) are the only evidence of what once existed there.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz