Z okien mojego pokoju dokładnie widać Szczebel i Luboń. Na tych dwóch szczytach można się uczyć geometrii. I ja się uczyłam - jako zdeklarowanego humanistę (w wieku lat 6 chciałam być strażakiem, potem policjantem, ale nigdy nie chciałam mieć nic wspólnego z matematyką) - odrzucało mnie uczenie się trójkątów i trapezów, bo dokładnie tak od strony południowej wygląda Szczebel i Luboń.
[EN] - Szczebel - hard to pronounce for foreigners. One of the hellish peaks. It is not higher then 1000 meter over sea level, doesn't have spectacular and wide panoramas and, well - in my humble opinion it is simplu - not interesting at all. But it still exists so I had to climb there.
Szczebel widziany z Zawadki
Wiele lat później, kiedy opanowałam nie tylko podstawy geometrii, ale również fakt, że góra wygląda inaczej z każdej strony :), po ponad 20 latach łażenia po Beskidach i rozpoznawania niemal każdej góry z niemal każdej strony (po kształcie, dodam...) wciąż pokutuje we mnie przeświadczenie, że jeżeli góra nie wygląda jak trójkąt, to nie jest to Szczebel.
A z Mszany nie wygląda...
Dziewczyny na polach pod Kotuniem - widok na Szczebel, Lubon i Zębalową (zwaną też Klimasem)
Byłam na nim kilka razy (dosłownie kilka, w całym życiu) i wiem jak wygląda wejście od strony Mszany - jednym słowem - MASAKRA. Wiedziałam to tylko z mapy (poziomice nie kłamią), jako, że już dawno się zaparłam, że czarnym szlakiem nie wchodzę, choćby mnie krajali. Jest kilka takich wejść w Beskidach, które w pełni zasługują na miano "niezłej wyrypy" lub "niezłej zrypy" przy zejściu. Mam wrażenie, że czarny szlak na Szczebel znajduje się w czołówce.
Nigdy ! powiedziałam sobie lat temu... naście. I dziś postanowienie złamałam. Co mnie podkusiło - pozostaje tajemnicą... No dobra - seria skrzynek autorstwa Makusi :) Tylko, że przecież mogłam tamtędy schodzić, a nie włazić z jęzorem wywieszonym do kolan.
Błagam na kolanach (o które opiera się wywieszony jęzor) nie róbcie serii z Mszany ;) Za blisko mam ten Szczebel, żeby odpuścić, a postanowienie "nigdy w życiu" wciąż trwa, choć nieco nadłamane :)
Trzy pierwsze skrzynki nie zapowiadały tego, co zapowiadają poziomice...
Keszowóz zostawiłam na parkingu pod Ośrodkiem (drive-in na szlak jest fajny, ale trzeba po ten keszowóz wrócić :)) i zazwyczaj wraca się po ciemku (przynajmniej ja), przez las i na tzw "skuśki". Powiadają, ze kto szlaki prostuje... - ale przecież ja dopiero wyszłam na szlak.
Poszłam sobie ładną ścieżynką, nieco błotnistą, chociaż susza wkoło... Tu krzaczki, tu drzewka, tu potoczek, tu keszyk. Do trzeciej skrzynki - cudownie wprost... Przy trzeciej skrzynce znalazłam dwa maślaczki pieprzowe, których w tym roku nie ma jakoś szczególnie dużo.
Do czwartej skrzynki też się da dojść bez konieczności klnięcia na poziomice :)
Nad drugim potoczkiem siedziała miła pani, czytająca książkę, a dwoje wnucząt (płeć nieznana, po kaloszach trudno poznać. Chociaż były niebieskie, to pewnie chłopcy). brodziło w potoku. Łopianów Ci nad tym potokiem dostatek...
I za czwartą skrzynką.... się zaczęło.
[EN] - Szczebel - hard to pronounce for foreigners. One of the hellish peaks. It is not higher then 1000 meter over sea level, doesn't have spectacular and wide panoramas and, well - in my humble opinion it is simplu - not interesting at all. But it still exists so I had to climb there.
Nad drugim potoczkiem siedziała miła pani, czytająca książkę, a dwoje wnucząt (płeć nieznana, po kaloszach trudno poznać. Chociaż były niebieskie, to pewnie chłopcy). brodziło w potoku. Łopianów Ci nad tym potokiem dostatek...
I za czwartą skrzynką.... się zaczęło.
Chociaż nie... zaczęło się znacznie później. Przy piątej skrzynce jeszcze były ładne widoki na pola i nieodległe szczyty. I nawet wiata. Która wydawała się być wiatą dla turystów, niestety okazała się zamknięta na kłódkę (w środku stoły piknikowe i miejsca do siedzenia). Na straszących kartkach widniało "teren monitorowany. Zakaz wjazdu, teren prywatny. " - z jednej strony rozumiem, z drugiej... nie do końca.
Z trzeciej strony... kiedyś w górach austriackich, na wysokości 2000 z hakiem (czyli teren równie popularny i łatwo dostępny jak np. Turbacz) stał sobie domek.
A na domku karteczka "Drogi turysto, zapraszamy. Nas nie ma, ale w lodówce znajdziesz napoje i jedzenie. Obok pieca drewno. Piwo - x euro, woda ... itd itd... Pieniądze wrzucało się do puszki na drzwiach. I wiecie co... ta puszka miała w środku monety i banknoty - bo było słychać :)
NIC NIE BYŁO ZDEWASTOWANE.
Ech - marzy mi się taka kultura turystyki i na niższych poziomach (bo sądzę jednak, że tam tak było, bo jednak do tej chaty było kilka godzin marszu. A nie dlatego ze "najpiękniej wiatr układa piach, tam gdzie nas nie ma..."
Dalej droga szła przez mało urokliwy las. Jakiś taki szary i nijaki. Ale to może ja, mieszkająca na wsi, tuż przy lesie mam nieco zwichrowane poczucie "leśnej estetyki"?
Co cieszy niezmiernie - w lesie praktycznie brak śmieci. Pojedyncze puszki (zoczyłam trzy, które zabrałam ze sobą. Swojego lasu tak nie posprzątam, zwyczajnie idąc... za dużo tego się tam poniewiera :(
Chociaż nie... zaczęło się znacznie później. Przy piątej skrzynce jeszcze były ładne widoki na pola i nieodległe szczyty. I nawet wiata. Która wydawała się być wiatą dla turystów, niestety okazała się zamknięta na kłódkę (w środku stoły piknikowe i miejsca do siedzenia). Na straszących kartkach widniało "teren monitorowany. Zakaz wjazdu, teren prywatny. " - z jednej strony rozumiem, z drugiej... nie do końca.
Z trzeciej strony... kiedyś w górach austriackich, na wysokości 2000 z hakiem (czyli teren równie popularny i łatwo dostępny jak np. Turbacz) stał sobie domek.
A na domku karteczka "Drogi turysto, zapraszamy. Nas nie ma, ale w lodówce znajdziesz napoje i jedzenie. Obok pieca drewno. Piwo - x euro, woda ... itd itd... Pieniądze wrzucało się do puszki na drzwiach. I wiecie co... ta puszka miała w środku monety i banknoty - bo było słychać :)
NIC NIE BYŁO ZDEWASTOWANE.
Ech - marzy mi się taka kultura turystyki i na niższych poziomach (bo sądzę jednak, że tam tak było, bo jednak do tej chaty było kilka godzin marszu. A nie dlatego ze "najpiękniej wiatr układa piach, tam gdzie nas nie ma..."
Zimną Dziurę miałam ominąć, bo kolana moje i buciki (tak, poszłam jak pół kretyn w tzw. wskakiwakach. Butkach spacerowych, a nie górskich. Butki spacerowe nie trzymają kostki (coś pomiędzy adidasami, a trampkami na przyzwoitej podeszwie), i zdecydowanie nie nadają się na górskie szlaki. Wyrzuciłam całą swoją górska wiedzę z głowy i poszłam na spacer. Tyle że na Szczebel...
Butki spacerkowe się sprawdziły. Ale odkrywanie jaskiń w tych butkach byłoby... kuszeniem losu.
Skusiłam ten los o tyle, że weszłam do jaskini. Ale nie eksplorowałam za bardzo (choć gdzieś tam był keszyk). Wystraszyłam nietoperza (przepiękny widok, kiedy w półmroku frunie na Ciebie mysz z taaaaakimi skrzydłami) i odnotowałam gęsią skórkę (z zimna, nie ze strachu :)
Tak - zimna dziura w pełni zasługuje na swoją nazwę. Na zewnątrz ukrop, w środku chłód. Co lepsze - stajesz nad wejściem do jaskini i czujesz ten chłód na nogach. Do kilku jaskiń w życiu weszłam, ale w żadnej nie odnotowałam aż takiej różnicy temperatur. Fenomenalna rzecz.
Las troszeczkę zyskał tutaj na urodzie. Choć dalej poszycia praktycznie nie ma. Tak powinien wyglądać las z bajek braci Grimm. I wszędzie te kamerdolce :) Jak już wspomniałam - mam wysokie mniemanie o lesie i urodzie tegoż. I mocno zaburzone poczucie estetyki w tym względzie. Sądzę, że gdybym wchodziła tutaj dwa lata temu, kiedy zamieszkiwałam w betonowej stolicy, nawet ten las by mnie urzekł. Ale wchodziłam dziś, zatem mnie nie urzekł. I tyle w temacie urody lasu :)
Od jaskini aż do szczytu ... pot zalewał mi oczy i klęłam sama na siebie, że jednak kijki zostawiłam w samochodzie. Oj przydałyby się tutaj. O idiotyzmie butków spacerowych już wspominałam, choć zaskakująco dobrze trzymały na tych kamieniach. Ale kolejnym błędem nieprzygotowania (bo przecież szłam tylko na spacer) było wzięcie zbyt małej ilości wody. Na całą trasę wzięłam litr, co okazało się absolutnie niewystarczające.
Nie piszę o tym dlatego, żeby podkreślić fakt swojego zidiocenia. Tylko po to aby każdy, kto ten log przeczyta i jest, jak ja, przekonany o swoim absolutnie ogromnym doświadczeniu w górach... , pamietał o tym, ze nawet jak idziemy na krótki spacerek:
- WODA, WODA, WODA
- czekolada lub cukierki - cokolwiek co nam da czystą energię jak trzeba będzie jej użyć. (akurat tu błędu nie popełniłam - słodycze mam ze sobą zawsze :)
Tyle chociaż, że piłam mało, żeby ten nędzny litr oszczędzać. Ale jak w końcu dotarłam do strumyka.... ale to było w drodze powrotnej :)
Na Szczebel ostatecznie nie weszłam (dotarłam tylko na startowisko, z którego rozpościera się całkiem zacny widok). Co prawda jeszcze się nie ściemniało, ale zmierzch był już o krok, a do keszowozu był kawałek...
Zeszłam zatem zielonym szlakiem (w teorii, bo w praktyce ani jednego znaku zielonego nie widziałam). Do pewnego momentu (mniej więcej do poziomicy 650 m), potem kolejną drogą leśną, i kolejną. Aż w końcu dotarłam do strumyka, po którego drugiej stronie biegł szlak. I tak sobie dotupałam, po ciemku już (ale gdzie tam do błądzenia sprzed tygodnia pod Cwilinem...) do swojego keszowozu, który stał, jak się okazało, w pokrzywach. I o ile przez całą drogę na Szczebel i z powrotem, nie wlazłam w ani jedną pokrzywę i ani jedne ciernie, to wszystko nadrobiłam będąc o krok od samochodu.
Istnieje prawdopodobieństwo że na Szczebel wrócę, ale od drugiej strony (jeśli pamięć mnie nie myli, to wejście jest ładniejsze.
PS. Niezmiennie dziękuję makusi za tę serię, bo zmobilizowała mnie do ruszenia "czterech liter" z domu i zrealizowania tego o czym mówiłam od roku co najmniej "dobra, jadę na ten szczebel" - i od roku plan się sypał z różnych powodów (głównie mojego niechcieja) - dzięki makusi w końcu się udało (przynajmniej z tej najgorszej strony)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz