środa, 20 sierpnia 2003

ZIELONY KOSZMAR // The green nightmare

ZIELONY KOSZMAR

Kosodrzewina w Czarnohorze

Zmierzch zapadał nad Połoninami Hryniawskimi. Na horyzoncie złotawo-czerwonawa kula słońca chowała się za Grałutem. Za naszymi plecami noc wzięła już góry w swoje mroczne władanie. Ciemność spowiła Skupową i Połoninę Kryntą, u ich stóp, w Zelenem i Dżembronii raz po raz pojawiały się światełka- niechybny znak, że gospodarze powracali już do domów.



Siedzieliśmy przy prymitywnym ognisku zbudowanym naprędce z kilkunastu znalezionych gałązek. Nie zapuszczaliśmy się daleko w las w poszukiwaniu drewna- opowieści o bandytach ukraińskich zostawiły ślad w naszych duszach, Chociaż usiłowaliśmy się do tego nie przyznawać za żadne skarby świata. Później miało się okazać, że opowieści nie tyle były fikcyjne, ale kompletnie wyssane z palca. Wtedy jednak, w pierwszym dniu wycieczki wydawało nam się, że zawierają w sobie ziarnko prawdy i wbrew logice, bo kogóż mogliśmy spotkać na starej drodze Legionistów?, nie oddalaliśmy się od siebie na krok. Otoczeni Hryniawskimi Wzgórzami, spowici w ogniskowy dym, przeżywaliśmy nasz pierwszy nocleg pod wymarzonym ukraińskim niebem. Piliśmy gorącą herbatę "dymówę" i snuliśmy plany na nadchodzący tydzień w Czarnohorze.

Wyobraźnia płata figle


Oczyma wyobraźni widziałam trawiaste kopuły szczytów, czułam zapach końskiej skóry i piłam żętycę w napotkanych huculskich bacówkach. Mówiłam cicho: "to już jutro...". Rzeczywistość jednak rządzi się swoimi prawami, a jednym z nich jest nieprzewidywalność. W najśmielszych snach nie mogłam przewidzieć tego co stanie się naszym udziałem już na następny dzień...

Zaczęło się od całkiem zwyczajnego pobłądzenia. Wyjątkowo nie zgubiliśmy się my, zgubiła się droga... Ot, szła sobie całkiem długo, porządnie między drzewami, aż w końcu znudziło jej się chyba nasze towarzystwo, bo tak jak stała, bez żadnych oznak zniknęła, zostawiając nas z kompasem, mapą i przewodnikiem Orłowicza po Galicji. Droga nie była jednak złośliwa, zostawiła nam również furtkę. Bynajmniej nie jest to przenośnia. Furtka, co prawda nie otwierala się, ale prowadziła na huculskie pastwisko. Pastwisko zaś zawierało w sobie trawiastą połoninkę i starą, zaznaczoną tylko gdzieniegdzie ogromnymi płaskimi kamieniami, galicyjską drogę. Doszliśmy za nią aż do lasu.

Według mapy las miał się ciągnąć kilkaset metrów, zaraz za nim miał się znajdować szczyt Skorusznego- pierwszy nasz cel. Mapa pochodziła jednak sprzed I Wojny Światowej, a to oznaczało, że las nieco podrósł i może nawet rozszerzył swoją działalność. Ostatecznie jednak umiemy chodzić po lesie i nawet nieprzebyte trakty nie są  nam straszne. 

zasuszone, stare świerki usiłują nam włożyć swoje kłujące gałązki za koszulę i w plecaki. Pnie rosną tak blisko siebie, że z trudem i uszczerbkiem dla karimat przedzieramy się między nimi. Las wygląda, co najmniej nieciekawie: szary, brudny, zaschnięty, nijaki. Zwykły stary las, który trzeba przejść, aby dotrzeć do sedna gór. Czarnohora jednak jest jednym z najpiękniejszych, o ile nie najpiękniejszym z masywów, jakie widziałam i, jako przeszkodę nie do pokonania, nie sprezentowała nam jedynie zwykłego suchego lasu. Ale o tym jeszcze nie wiedzieliśmy.

Najpiękniejsza połonina


Na razie przed sobą mieliśmy pierwszą połoninkę Skorusznego, czarowną i niesamowitą, a we wspomnieniach chyba najpiękniejszą. czasem myślę sobie, że Czarnohora dała nam Skoruszny jako osłodę przyszłych przeżyć, i usiłuję zapomnieć, że przecież trasę z Zelenego wybierałam sama. Prowadziłam również naszą dwójkę, przez porośnięty jałowcami szczyt, aż do przełęczy. Wtedy nam się wydawało, że nic gorszego na trasie zdarzyć nam już się nie może. Karimaty były potargane, my poobdzierani i zmęczeni. Pomimo wszystko zadowolenie z nas tryskało. Zdobycie jest ciekawsze, kiedy trzeba pokonywać przeszkody. Nieopatrznie powiedzieliśmy to głośno, a Czarnohora nas usłyszała...

Skończyliśmy pić poranną kawę, ognisko powoli dogasało, a przez gęste gałęzie drzew przenikały pierwsze promyki słońca. 
- w południe powinniśmy być na Stajkach, a najpóźniej wieczorem wejdziemy na główne pasmo i prześpimy się w ruinach obserwatorium na Popie. Co ty na to?

- Na Stajkach będziemy wcześniej- zawyrokowałam i ruszyliśmy w drogę.
O! Biedni naiwni!!!

Nie chcieliśmy powielać szlaku  poprzedniej grupy i postanowiliśmy zdobywać Stajki od północy. Cóż to zresztą za różnica i tak z żadnej strony nie prowadzi szlak. Po zboczu spływała ogromna ilość strumyczków, jednak spora susza panująca w tym czasie nie dopuściła do powstania błotnistych kałuż- tego by tylko brakowało... Początkowo szliśmy za drogą, potem za ścieżką, później za wydeptaną nitką w lesie. Kiedy i ona się skończyła zaczęliśmy śledzić, z przeproszeniem, końskie kupy. Zgodnie z zasadą: jak one przejdą to my też...

Nie zawsze jest łatwo...

zasada zawiodła. 

Końskie kupy się skończyły, a my znaleźliśmy się w środku lasu, bez żadnej widocznej szansy na poprawę naszej sytuacji.
- Tam, na gorze, są  jakieś krzaczki. Chodź, przejdziemy przez nie i wejdziemy na szczyt. Tam powinna być połonina.

Nie, nie okazało się, że nie było połoniny. Było gorzej. Krzaczki okazały się być kosodrzewiną- przekleństwem naszego wyjazdu. Potężne drzewa wysokości człowieka, wtykające swoje igły wszędzie, gdzie o możliwe, a nawet tam gdzie niemożliwe, ciasno posadzone pnie, gęsta plątanina potężnych konarów. Z każdej strony drzewa o podobno pięknych igłach. Mnie te igły kuły właśnie w ucho i z tej perspektywy ciężko mi było podziwiać ich urodę. 

Weszłam na kolejny konar. Podwyższona o pół metra zobaczyłam gdzieś w oddali polankę, na której nie rosła kosodrzewina. Tak się przynajmniej wydawało z tej perspektywy

Gdy w końcu wymordowani stanęliśmy na szczycie, nomen omen, Stajek, było dobrze po południu.
Przedzieraliśmy się przez zielony busz ponad cztery godziny!!!
Kilkaset metrów!!! 

Nigdy więcej kosodrzewiny?


- Nigdy więcej kosodrzewiny- poprzysiągł Radek i zaraz na następny dzień tą  zasadę złamał. Cud boski ustrzegł nas przed pokusą "pójścia jeszcze kawałek", zgodnie, z niedziałającą w zielonym buszu, zasadą, że "przespać się można wszędzie..."

Nazajutrz obudziła nas Opatrzność, która czuwa nad idiotami i wariatami różnego rzędu. Wiedziała chyba co nas czeka i musiała zarezerwować nam trochę czasu. W porannym słońcu zobaczyliśmy nasz cel- Smotrec- oddalony o jakieś trzy kilometry...<br />

... zielonego morza.
Sierpień'2003- pod Howerlą

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz