Minęliśmy masyw Brebeneskula. Przed nami sterczał szczyt Gutin Tomnatyka. Z niewiadomych powodów, czy to w południe, czy o świcie, szczyt ten zawsze sprawia wrażenie, jakby panował na nim wieczny zmierzch. Mroczna połać kosodrzewiny i jałowców na szczycie, ukryte w skałach ciemne jeziorko, cień padający z potężnego Brebeneskula- wszystko to sprawiało wrażenie wejścia w inny świat, świat z mrocznych legend, pełnych czarownic, magów i niespodzianek czyhających na każdym kroku...
Od strony namiotu rozbitego nad malutkim jeziorkiem szedł człowiek. Doszedł do ścieżki, którą szliśmy i usiadł na kamieniu. Mieliśmy do niego jeszcze jakieś 300 metrów.
- Rozbijemy się tam, gdzie ten namiot?
- A bo wiadomo kto to? Może im będziemy przeszkadzać? Tam w górze też dobre miejsce, płaściutko, a do jeziorka przyjdziemy się umyć.
Zza zakrętu, który dzielił nas od tajemniczego człowieka na kamieniu, dolatywały dźwięki granego na harmonijce krakowiaka. Pierwszy dotarł Radek...
- O Boże!!!- usłyszałam. Kiedy i ja doszłam na miejsce, jedyne słowa, które z siłą pocisku wysunęły się na usta, brzmiały:
zaschnięty las pod Skorusznym
Pierwsze spotkanie z Jurkiem i jego synami wypadło na zarośniętej, leśnej przełęczy pod Skorusznym. Kończyliśmy poranną kawę, dogaszaliśmy ognisko i dopakowywaliśmy ostatnie rzeczy do plecaka.
- Za godzinę będziemy na Stajkach- zawyrokował Radek- jak myślisz?
-Cicho bądź. Coś idzie...- powiedziałam, może niekoniecznie w odpowiedzi. - Chyba konie.
Chociaż żadne konie huculskie na świecie nie wydają takich odgłosów, obecność ludzi w tym oddalonym od cywilizacji miejscu była po prostu niemożliwa. Po chwili z lasu wypadł człowiek. Wypadł jest najbardziej adekwatnym określeniem: potknął się zapewne o jakąś gałązkę, bo wypadł na polankę z takim impetem, że ptaki na gałęziach przestały śpiewać. Równie gwałtownie go zahamowało. Wyraźnie było widać, że zgłupiał. My zresztą też..
-Cześć- powiedział facet. Odpowiedziałam również po polsku. Zdumienie na jego twarzy zaczęło powoli się rozlewać: od uszu po podbródek.
- Co wy tu...?- zaczął z niedowierzaniem.
Od słowa do słowa dowiedzieliśmy się, że to ojciec z dwoma synami, z Warszawy. Wybrali drogę z Zelenego, bo nie chcieli powielać drogi wszystkich turystów z Szybenego. Kropka w kropkę jak my. Tyle, że my chcieliśmy jeszcze oszczędzić dolara, którego trzeba zapłacić przy wejściu do Karpackiego Parku Narodowego. Spotkanie dwóch polskich grup, z podobnym celem w Czarnohorze nie nastręcza problemów. Polaków jest tu zatrzęsienie. Ale poznanie się w gęstym lesie, gdzie wejścia na główne pasmo strzeże niedostępna kosówka, to już zakrawa na działalność przeznaczenia.
Zielony koszmar
Jurki poszli wtedy na szczyt Stajek, my okrążaliśmy je od północy, uparcie realizując I zasadę chaszczowania, że jeżeli gdziekolwiek jest jakaś droga, to póki prowadzi mniej więcej w naszym kierunku trzeba nią iść. Niejednokrotnie później w kosodrzewinie zastanawiałam się czy aby na pewno zrobiliśmy dobrze, ale wiedziałam, że już się tego nie dowiemy. Według moich obliczeń Jurki wyprzedzały nas o ponad dwa dni. Teraz siedząc na kamieniu pod Brebeneskulem Jurek uśmiechnął się szeroko.
- Was też zatamowało to zielone zielsko? Chodźcie na dół do namiotu- pogadamy.
Po drodze przedstawił nam swoich synów: Jędrzeja i Jana, razem z nim tworzyło to zgrabną grupę JJJ.
- Droga na Stajki była zarośnięta, jak w Gorganach- opowiadali- Kilka godzin zeszło nam zdobywanie szczytu. Potem było tylko gorzej. Ścieżki niknęły zaraz na początku, zielony las kosodrzewiny nie chciał nas przepuścić. Straciliśmy dwa dni na dojście do Popa. Potem- głównym pasmem doszliśmy aż tutaj. A wy?
Opowiedzieliśmy mu naszą wersję zielonego koszmaru. Przeznaczenie działało ostro.
Zbyt dużo podobieństw..
W międzyczasie wyszło na jaw, że im również potrzebne są zakupy w Rachowie, gdyż nie mogą robić zdjęć, ze względu na brak baterii- moje baterie odmówiły współpracy pod Popem Iwanem. Swego czasu studiowałam zootechnikę- Jurek okazał się być absolwentem tego wydziału. Jędrzej- starszy syn- będzie kiedyś etnologiem, aktualnie na drugim roku w Warszawie- ja też, tyle, ze we Wrocławiu. Jurek zajmuje się teraz konserwacją antyków- mój tata też.... I tak dalej i tak dalej. Ogromu podobieństw i zbiegów okoliczności nie sposób zliczyć. Jedyna znaczna różnica polegała na tym, że oni zaczynali dzień o szóstej rano i po trzeciej już gotowali obiad, my- zaczynaliśmy o dziesiątej, ale kończyliśmy wraz ze zmrokiem. Wspólnej wędrówki nie można było kontynuować Tyle wspólnego, że umówiliśmy się na nocleg pod Howerlą.
Howerla- święta góra Ukraińców
Grupa RKT została jednak drastycznie opóźniona, przez niespodziewaną burzę, z rodzaju słabych deszczowo, mocnych piorunowo i pół dnia przesiedzieliśmy pod foliź, za Pożyżewską, dyskutując wesoło ze studentem leśnictwa z Lwowa. Na przełęczy pod Howerlą byliśmy o siódmej wieczór. Jurków jednak nie było. Oglądnęliśmy dokładnie wszystkie namioty w okolicy- nie było tego dużo, zaledwie dwa- i podjęliśmy decyzję zdobycia Howerli. Akurat mijał piąty miesiąc naszej znajomości i postanowiliśmy go jakoś uczcić- najwyższy szczyt Ukrainy, choć wcale nie najładniejszy, wydawał nam się godnym tego wydarzenia.
Tuż za Howerlą obozowisko rozłożyli Ukraińcy, których początkowo mylnie wzięliśmy za JJJ. Poczęstowali nas kolacją i wódką i poszli spać... Siedzieliśmy przy dogasającym ognisku i zastanawialiśmy jak przeznaczenie zadziała dalej. Chłopcy musieli również minąć Howerlę i gdzieś w okolicy rozłożyć nocleg. Aby ich dogonić musieliśmy wstać rano... Nie ma się co łudzić pobudka poranna się nie udała: jeszcze kawa jeszcze herbata, jeszcze trzeba się umyć, bo nie wiadomo, kiedy na trasie miniemy nadający się do tego strumyczek, i tak dalej, i tak dalej. Kiedy dotarliśmy na pierwszą przełęcz, było dobrze po południu. Na tablicy informacyjnej Karpackiego Parku Narodowego powiewała biała karteczka.
-Kasia i Radek- przeczytał Raduś- ty wiesz, jeszcze jacyś Polacy o takich imionach się tu krę.... Hej to do nas!!!- tego się nie spodziewaliśmy...
Nie ma najmniejszych szans
Szybkie obliczenia... Nie już dziś ich nie dogonimy- nie ma szans. Może jak będą robić popas nad Kvasami, ich jednodniowy odpoczynek może nas do siebie zbliżyć i spotkamy się w Kvasach...
Nie podejrzewaliśmy, że kolejna burza, tym razem pod Pietrosem opóźni nas o kolejne pół dnia, że pod Szeszulem spotkamy pasterza, a spotkanie oddali nas od JJJ o prawie cały dzień. Jednak wiedzieliśmy, że muszą być w poniedziałek w Rachowie. Naiwna wiara w przeznaczenie kazała nam mniemać, ze spotkamy się na dworcu kolejowym w Kvasach. Najwcześniejszy pociąg do Rachowa odchodził o 12,00.
Czekaliśmy i czekaliśmy...
Czekaliśmy i czekaliśmy...
Ale nic.
Po JJJ nie zostało śladu, ani popiołu...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz