niedziela, 10 sierpnia 2003

Jot Jot Jot- Historia Jednej Znajomości - część druga


Jot Jot Jot- Historia Jednej Znajomości

Przez Świdowiec

Pauza w Rachowie

W Rachowie siedzieliśmy cały dzień, chodziliśmy od knajpy do knajpy- tu obiad tam lody, tu piwko, a tu kolacja. Spędziliśmy uroczy wieczór, w tym czasie chłopcy dzielnie maszerowali już po paśmie Świdowca. Kiedy zdecydowaliśmy się na kolejne lody, wiedzieliśmy, że Jurków już nie dogonimy, nie było na to najmniejszych szans. Chociaż strasznie chcieliśmy się jeszcze spotkać, a nade wszystko dowiedzieć się gdzie w końcu nocowali, mogliśmy posiedzieć trochę w Rachowie- do chłopaków mieliśmy adresy i spokojnie bezproblemowo mogliśmy się skontaktować w Polsce. Mogliśmy, ale nie musieliśmy...


Zabudowania Rachowa ciągną się w nieskończoność. Zamierzaliśmy wyjść tylko kawałek w góry, w poszukiwaniu miejsca na nocleg, ale zanim skończyły się domy, zanim opuścili nas uroczy młodzi Huculi, którzy chcąc nam pomóc towarzyszyli nam przez trzy godziny, zanim po prostu znaleźliśmy to miejsce okazało się, ze już mocno po dziesiątej i jesteśmy pod Dumeniem.

-Tam jest krzyż i jakieś krzaczki- tam się rozłożymy- zawyrokował Radek. Podeszliśmy jeszcze kawałek.
-Raduś.... Tu też są  jakieś krzaczki... Śpijmy tu...

Jak się później dowiedzieliśmy, Jurki nocowały w krzakach pod krzyżem. Dzieliło nas mniej więcej 500 metrów...


"Niechciej"


W górach jest zazwyczaj tak, że po długim marszu człowieka ogarnia tzw. "niechciej". Nas dopadł w Świdowcu. Do Bliźnicy mieliśmy dzień drogi, a szliśmy trzy, nocując w dziwnych miejscach i wynajdując preteksty do małych odcinków trasy. 
Zmieniło się dopiero pod Tatulską.


Wstaliśmy niezwykle rano i niemal od razu ruszyliśmy w drogę. I tuż za Tatulską skończyła się nam widoczność. Kompas w takich sytuacjach nie na wiele się zdaje, bo jakiekolwiek punkty orientacyjne spowite są  czapą mgły, tak gęstej, że nie widać w niej nawet zarysów szczytów. Szliśmy i szliśmy wciąż w tym samym krajobrazie niezmiennym jak mleko. Droga prosta jak stół, brak szlaku. Nic ciekawego.
W tej mgle otumanienie nasze sięgnęło zenitu.

- Popatrz, szlakowskaz!- we mgle widać było go wyraźnie. Kiedy podeszliśmy okazał się być krzyżem prawosławnym z poprzeczką.
Marzyliśmy tylko o jednym. O zejściu stąd i kubku gorącej herbaty. Jak na złość nie było widać żadnej bacówki. Co ja mówię! Nic nie było widać.

W końcu trafiliśmy na skrzyżowanie dróg. W tej sytuacji nonsensem było iść w góry, poszliśmy drogą w dół. W lesie prowadzono wyrąb, o czym się dowiedzieliśmy, kiedy trzydziestometrowa sosna z hukiem rymsnęła na drogę przed nami. Drwale okazali się niezwykle przyjaźni, gadatliwi i pomocni. Pokazali nam drogę, którą  mieliśmy dojść do Uści Czornej. Mieliśmy..

"Na zachód!- Musimy iść na zachód!"

Droga jak to droga. Szybko zamieniła się w ścieżkę, jeszcze szybciej zniknęła za pierwszym drzewem i za drugim prawdziwkiem. Prawdziwków tu było zatrzęsienie!!! Zabraliśmy ze sobą pół poszycia leśnego, już widząc wieczorna kolację. Nie wiedzieliśmy jeszcze tylko, gdzie ta kolacja wypadnie.


Radek dzielnie trzymając kompas parł do przodu z okrzykiem "Na zachód, musimy iść na zachód". Nasz zachód znajdował się na trasie bogatej w krzaki, drzewa i dziwnie upośledzonej pod względem ścieżki. Chaszczyliśmy jednak dzielnie, aż dotarliśmy do końca góry. Daleko w dole płynął strumyk, a właściwie rzeka. Staliśmy na górze, usiłując wypatrzyć, czy płynie w dobrym kierunku. Radek upierał się, że tak, bo piana układała się podobno w kierunku zachodnim. Ja nie widziałam nawet wody - znajdowała się tak z kilometr niżej. Zrypa jaką szliśmy była tak ogromna, że Radek będąc przede mną o dwa kroki, miał moje buty na wysokości twarzy. W życiu czymś takim nie schodziłam!!!! Kiedy w końcu po długim czasie stanęliśmy na brzegu rzeki, Radek wyciągnął z krzaków tabliczkę- szlakowskaz. Napisane na nim było "Bezimiennyj". Kwintesencja włóczenia się po Świdowcu!

Czy to skansen?









Już byliśmy na dole, już zakończyła się nasza wycieczka, ale jeszcze czekało nas dojście do Uści, które przedstawiało sobą same problemy. Rozszalała rzeka, brak brodów, kładek- nie sprzyjało to milej wędrówce... Po dwóch godzinach, kiedy już zapadł zmrok dotarliśmy do raju. Raj charakteryzował się łączką na brzegu rzeki, najwyraźniej pozostałą po powodzi. Na niej stały dwie chałupy i rosły stare jabłonie, grusze i śliwy. Byliśmy tak otumanieni, zmęczeni i oszołomieni, że pierwsze słowa, które wyrwały mi się na usta, brzmiały:
- Radek, popatrz skansen!

Gdzie skansen na Ukrainie- tu wszystko jest skansenem!. Dopiero kiedy z chałupy wyszedł dziadek, a za nim owca, zorientowaliśmy się co to za skansen.

Dziadek mieszka tu sam, jego rodzina ma dom w niedalekiej Łopuchowej. Jemu został ten kawałek ziemi, po powodzi z 1997 roku. Do wsi jest stąd 7 kilometrów, dalej do UŚci jeszcze 15. Kiedy Dziadek opowiadał nam o swoim życiu tu na odludziu, do jego nogi tuliła się wytresowana owca. W życiu nie widziałam owcy, która przychodziła by na zawołanie, siadała, kładła się, a nade wszystko tuliła do właściciela. Tak naprawdę to był wspaniały, wierny pies, którego chyba w ramach dowcipu Stwórca ubrał w owczą skórę.

Niebieski namiot


Opuściliśmy Dziadka z żalem w sercu na następny dzień. Nasz plan obejmował jeszcze kawałek Gorganów i gdybyśmy nie pobłądzili, dochodzilibyśmy właśnie do przełęczy Legionów. No ale pobłądziliśmy... Po kilkunastu przeprawach przez rwącą rzekę dotarliśmy w końcu do wsi. Nad rzeką, niedaleko klauzy, rozłożony był niebieski namiot.

- A jakby to były Jurki?- powiedział nieśmiało Radek.

- Tak, jasne, Jurki. Przypominam Ci kochanie, ze mamy ponad tydzień opóźnienia do nich. Musieliby tu na nas czekać, a przypominam Ci, ze tu nie biegnie szlak. Wychodzi gdzieś indziej, a my tu jesteśmy dlatego, ze pobłądziliśmy...- gadam, gadam i wiem, że mam rację, tylko, że ten namiot faktycznie jest niebieski.

- Chodź, sprawdzimy. Pewnie, że to nie oni, ale zapytamy się, gdzie tu sklep jakowyś.

Skręciliśmy z drogi, kierując się ku namiotowi, aż tu nagle...

- Nie. To jest pewna przesada! Co wy tu...

Fakt, że w ostatni dzień we mgle i deszczu zrobiliśmy prawie 40 kilometrów, oraz to, że oni ten deszcz przesiedzieli w namiocie grając w karty, pozwolił nam znowu się spotkać. Do sukcesu dołączył się również ich "niechciej", a życzliwa Opatrzność pozwoliła im również pogubić trasę.

Wyprawa do sklepu po piwo i kiełbasę i wieczór przy ognisku zadecydował o naszej rezygnacji z Gorganów. Dodatkowo Radek wpadł na pomysł penetracji nieodległej opuszczonej chałupy, skąd wywlekliśmy cebrzyk, balię i obrazek malowany na szkle. Dodatkowy balast w plecakach w postaci klepek i obręczy (dodatkowe 15 kilogramów) zdecydowanie odsunęły gorganowe plany na następny rok. A tak niewiele brakowało, a wywlekłabym jeszcze stamtąd beczkę na ogórki. Radek jednak przytomnie stwierdził, że dodatkowe 40 kilo to już będzie pewna przesada. 

Ostatecznie pożegnanie odbyło się przy plusku rzeki w niedzielę o godzinie 13,00. Chłopcy szli na autobus, który odjeżdża stąd dwa razy dziennie (o 7 rano i o 14.00) do Taczewa. My jednak nie chcieliśmy jechać do Taczewa na południe, tylko gdzieś bardziej na północ. Chcieliśmy jeszcze zwiedzić kilka miasteczek i miast: Iwanofrankowsk, Halicz, Stryj. 

JJJ towarzyszyli nam przez całą Czarnohorę i Świdowiec. Skończył się Świdowiec, chłopcy ruszyli drogą do centrum wsi. My zaś pomachawszy im na pożegnanie weszliśmy do rzeki, oczyścić się z brudów podróży... 


"Nic mnie już nie zdziwi..."


W kilka godzin później dowiedzieliśmy się, że jedyne autobusy odchodzące z Łopuchowej to te dwa do Taczewa. Podobnie jest w Uści Czornej, do której dojechaliśmy stopem. Nie było wyjścia. Rozłożyliśmy namiot przy drodze na jedynej dostępnej łące z krzakami. Ranne zbieranie obozu było rekordem w tej dziedzinie. O siódmej odjeżdżał nasz autobus. Zebraliśmy się w 10 minut, łącznie z rekordowym śniadaniem. Przez chwilkę myślałam, że autobus nam się nie zatrzyma; był tak załadowany, ale to przecież Ukraina!

Otworzono nam tylne drzwi, jakiś facet wziął mnie na ręce, drugi wziął mój plecak, trzeci- plecak Radka. Radek wsiadł o własnych siłach, aczkolwiek już w środku został porwany przez tłum i siedział jakiejś kobiecie na kolanach, zgięty w pół, bo nad nim wisiał worek z ziemniakami. 

Kiedy wysiedliśmy w Taczewie, mieliśmy w portfelu ostatnie dwie hrywny. Postanowiliśmy pójść na szybką kawę i do centrum rozmienić pieniądze. Podeszłam do budki.

- Dwie kawy poproszę.
- Ej, hej, hej. Żadne kawy. Jedziecie z nami- odezwał się za mną Jędrzej.


Jeszcze w górach. To ja rozumiem, ale tu? Kiedy wyraźnie mieli wczoraj odjeżdżać do Lwowa? Okazało się, że spóźnili się na wczorajszy autobus, mieli w planach przeczekanie nocy parku, ale spotkali Polkę, która mieszka tu od lat dwudziestu i zaprosiła ich do siebie. Stąd tak późny wyjazd w dzień następny...

Przeznaczenie? Opatrzność? Chyba tylko one, bo racjonalnego wytłumaczenia na takie zbiegi okoliczności nie ma. 

Nic jednak nie trwa wiecznie. Kiedy wysiadaliśmy w Stryju, Jurek powiedział:

- Zostawiamy Was w Stryju, ale założę się, że wysiądziemy we Lwowie, a tam nasze Krakusy.

- Mnie już nic nie zdziwi- powiedział Jędrzej.

W związku z czym we Lwowie się już nie spotkaliśmy... 


sierpień'2003- Taczew

NASZA TRASA W ŚWIDOWCU:

Rachów >> Novoselica >> Magurica (1266 m) >> Dumeń (Terentin-1391 m) >>Douzina (1380 m) >> "Borówczana" (1338 m) >> Perelisok >> Bilińska (1439 m) >> Stare (1475 m) >> [szlak żółty] >> Bliźnica (1883m) >> Stih (1707 m) >> Veliki Kotel (Tatulska-1774 m) >> Vorożesek (1735 m) >> Trojaska (1707 m) >> Ungarjaska (1711 m) >> Podpula (1634 m) >> Klauza Jablonec >> Łopuchowa (Brustury)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz