piątek, 28 marca 2014

Pies - najlepszy przyjaciel człowieka

Angus w rozlewiskach nad jeziorem w Sevenoaks.

"O  tym, czy jesteśmy ludźmi, decyduje nasz stosunek do zwierząt" 
 mawiała moja ukochana pisarka, Joanna Chmielewska
(cały tekst p. Joanny o psach, dostępny jest tutaj:
http://ciekawe.onet.pl/pies/artykuly/o-psach-z-joanna-chmielewska,2,4953193,artykul.html


Brytyjczycy zatem mają pełne prawo mianować się ludźmi. W hrabstwie Kent, gdzie aktualnie przebywam, co najmniej 70% psów spotykanych na ulicy to tzw. "rescue dogs". Oczywiście nie oznacza to, że psów rasowych tu nie ma. Są. Ale bardzo popularny obrazek to pies rasowy, za którym tupie mały kundelasek. Nie ma też nic dziwnego w całych stadach chodzących ulicami - całe stado obejmuje trzy sztuki najczęściej. Często też widać młode mamy z wózkami dziecięcymi i z dwoma niewielkimi psami na smyczy. 

W parkach wyznaczone są specjalne miejsca, gdzie pies może się wygonić. Taki teren jest ogrodzony, ale nie zamknięty na kłódkę. W pozostałej części parku (mówimy tu o parku miejskim) psy mają być UNDER CONTROLL, gdyż jest to park, z którego korzystają dzieci. Nikt nie mówi o konieczności wzięcia psa na smycz. Twoja sprawa jak kontrolujesz swojego psa.  

Za niesprzątanie po swoim psie - o czym informuje każda tabliczka w parku - maksymalna  kara wynosi 1000 funtów. (Spotkałam się też z tabliczkami informujacymi o karze wynoszącej 100 funtów. Jeszcze nie wiem, czym spowodowana jest różnica). I nie ma mowy o tym, że "ja, panie władzo, nie wiedziałam". Napisane jest? Jest. Każdy w tym kraju umie czytać? Umie. No to nie ma tematu - 1000 funtów i bez wymówek.

Są jednakże miejsca, gdzie psy muszą być na smyczy - są to miejsca obfitujące w zwierzynę leśną, na przykład jelenie. Ale też nikt nie mówi o zakazie wprowadzania psów (jak w Tatrach), tylko o konieczności używania smyczy. Jedyne miejsce, do którego psów wprowadzać nie wolno, to rezerwat dzikiego ptactwa. To też jest logiczne - w miejscu, w którym kaczek, łabędzi, czapli i perkozów jest od nakićkania i ciut, ciut... w miejscu, w którym dzikie gęsi chodzą po ścieżkach o pół kroku przed odwiedzającymi... w miejscu, w którym zające mają norki, a w nich młode, o pół kroku od ścieżki... niewprowadzanie psów jest absolutnie i w stu procentach zrozumiałe.

Na razie przynajmniej, w kwestii psów, nie spotkałam się z żadnym nielogicznym zwyczajem. To miłe.

środa, 26 marca 2014

Oto Angus

Oto Angus.
Angus - jak widać na zdjęciach - jest mądrym psem rasy Golden Retriever.  Ma dziewięć miesięcy i, co za tym idzie, jest niezwykle zabawowy. Podstawowa komenda, której Angus za nic nie rozumie, jest "don't jump" - to znaczy rozumie, tylko nie stosuje. Każdy człowiek idący po ulicy zasługuje, w jego mniemaniu, na buziaka. Każdy, kto tylko wykaże jakiekolwiek zainteresowanie (a trudno nie wykazać, bo piękność nieziemska z Angusa aż bije) prawdopodobnie chce się bawić - więc z bara go! a jak nie z bara, to z wszystkich czterech łap! Możliwie ubłoconych, bo przecież niemożliwe, żeby człowiek, mając do dyspozycji tak nieprawdopodobną ilość błota, chciał, tak sam z siebie, być czystym...
Angus - jak widać na zdjęciach - należy do psów taplających się. Im więcej błota - tym pies szczęśliwszy. 

Wildlife reserve in Sevenoaks

Kent Wildlife Reserve has ample parking and a visitor centre. I recommend you take some time to visit the centre and also take along a pair of binoculars!
The map and text is from https://www.geocaching.com/geocache/GCWQGP
The reserve is open every day from dawn to dusk. No overnight access is permitted. There is no charge for entry but donations are welcome. There is very deep water and under 16's must be accompanied by an adult. Due to the fact that this is a wildlife reserve, absolutely no dogs or bicycles can be permitted anywhere in the reserve.

wtorek, 25 marca 2014

Dogkeeper needed - czyli pies też człowiek...

 

Angus ogląda regaty.

Jak zostałam dogkeeperem? Przez przypadek. Dziki przypadek.

Mój kalendarz wykazywał bowiem dziury. Byłam zaproszona do Lesley do Royal Tunbridge Wells na tydzień w marcu. Pobyt u Lesley kończył się 20 marca. Natomiast od kwietnia miałam potwierdzoną pracę w Windermere (na "angielskich Mazurach") Ani jednego, ani drugiego terminu nie dało się przełożyć. Powrót do Polski na te 10 dni wiązał się z dodatkowymi kosztami (już o targaniu dwudziestoparo-kilogramowej walizki nie wspomnę w ogóle). Kombinowałam jak koń pod górę z pustym wozem - a to pojadę pozwiedzać Anglię, nocować będę pod chmurką albo w szkockich "bothies" (coś pomiędzy szałasami pasterskimi, a chałupami studenckimi), a może odwiedzę wszelkich możliwych znajomych po drodze, żebrząc o dach nad głową... Pomysłów miałam mnóstwo, ale żaden tak naprawdę nie nadawał się do realizacji.

Z pomocą przyszedł mi przypadek - a właściwie zbieg przypadków.

Pierwszy przypadek odwalał swoją robotę za moimi plecami - ja bowiem do Wrocławia na Szanty nie dotarłam. Dotarł za to Ninja, który nawet wszedł na scenę i zaśpiewał dwa utwory. Ci, co wówczas stali pod sceną mieli tzw "opad szczęki" aż do podłogi. Fani (nieco podstarzali, bo Ninja ostatni raz stał na scenie 10 lat temu) bez zwłoki umieścili nagranie na ścianie płaczu* - dzięki czemu pół niegdysiejszej "Gawry" ** odnowiło ze sobą kontakt.

Działo się to na początku marca.

Dzięki wrocławskiemu przypadkowi dowiedziałam się, że część z nich mieszka w Anglii. Krótkie rozmowy telefoniczne wykazały, iż jeden osobnik mieszka nawet w hrabstwie Kent (jakieś 10 mil od Lesley). Dwa dni później osobnik zadzwonił z hasłem "Ziellona, a może byś się mi psem zaopiekowała? Bo ja muszę wyjechać na tydzień."

Tym sposobem zapełniła mi się luka między pobytem u Lesley, a rozpoczęciem pracy w Windermere.

Jeszcze nie wiedziałam, że tej pracy mieć nie będę...

* Ściana płaczu, czyli portal exhibicjonistów, zwany również FAKBUKiem to niezwykle popularne medium społecznościowe, choć aktualnie jest to głównie portal reklamowy wszystkiego co niepotrzebne nikomu.

** Gawra na placu Wróblewskiego we Wrocławiu to było miejsce magiczne. Teoretycznie można było - z braku innego określenia - nazwać ją knajpą szantową, tawerną, klubem żeglarskim. Ale to tylko ze względu na zbyt małą elastyczność języka polskiego - Gawra była po prostu Gawrą. Prowadzona przez korsarski zespół Różę Wiatrów - co środę odbywały sie spotkania gawiedzi żeglarskiej plus jednego żeglarza suchego (czyli mnie, bo każdy, łącznie z malutkimi dziećmi, jednak swoje w życiu wypływał. Każdy - z wyjątkiem mnie. Przepraszam, błąd: 4,5 godziny na pojezierzu Brodnickim w charakterze balastu. Tyle moich osiągnięć. Brak żeglarskiej duszy i doświadczenia, nie przeszkadzał nikomu. A mnie tym najmniej, bo Gawra byłą Gawrą - jedyną knajpą, do której uczęszczałam cyklicznie. Kurcze - jedyną knajpą do której w ogóle uczęszczałam:).

czwartek, 20 marca 2014

Chatham - zabytkowe doki, w których wciąż trwa produkcja lin


Plany się nie zmieniły, ale trochę zmodyfikowały. W wyniku modyfikacji pojawiła się możliwość króciutkiej wycieczki do Chatham. Kompletnie nie znam geografii wysp, co akurat powodem do chwalenia się nie jest, ale jest to niestety prawda. Zatem dopiero po powrocie do domu zorientowałam się, że Chatham leży kilka kilometrów od Rochester. A jednak tutaj świat wygląda zupełnie inaczej. 

Rochester z katedrą i zamkiem, to typowe miasteczko turystyczne. Sklepy z pamiątkami, ludzie odpoczywający na trawniku przed zamkiem, podziwiający panoramę, wieczny ruch i gwar. Tak wygląda Rochester. 

Chatham jest kompletnie inne. Dawne doki, dziś stanowiące atrakcje turystyczną, wyglądają tak, jakby marynarze opuścili port na chwilę tylko. Tak na sekund pięć. Chociaż właściwie ...?

Z zabudowań portowych dochodzi stuk i dźwięk jakiś maszyn - to trwa produkcja lin.
No, ale jak to lin? - zapytacie. Przecież doki w Chatham to atrakcja turystyczna, muzeum, miejsce, w którym ogląda się eksponaty, podziwia statki, a nie produkuje liny. Czyż nie? 
No właśnie: nie! 
To mnie właśnie tak urzeka w Anglikach - jeżeli mamy muzeum to musimy je utrzymać. Skoro w tym miejscu od zawsze trwała produkcja lin, to czemu nie robić tego nadal? Więc robią.

http://www.thedockyard.co.uk/ - strona muzeum Historical dockyards in Chatham

sobota, 15 marca 2014

Rowerowo...

Metodą kupna, nabyłam rower.
Górski.
Sprawny.
Do odbioru osobiście - jak to z rowerem bywa. Raczej rzadko nadają pocztą lub kurierem. 
Odległość? Jakieś 50 mil w jedną stronę.
Nakombinowałam się trochę, żeby znaleźć logiczne połączenie.
Nie znalazłam.
Najlogiczniejsze połączenie pociągowe obejmowało pociąg w kierunku Carlisle, przejazd 10 mil na rowerze do kolejnej stacji i powrót pociągiem linii Settle - Carlisle. Niestety, po południu (bo wtedy był odbiór możliwy) najwcześniejszy pociąg przyjeżdżał do stacji przesiadkowej jakoś około ósmej wieczorem, co powodowało złapanie pociągu do Horton o jakiejś... siódmej rano. 
Tak, wiem, że to nielogiczne. Ale najlogiczniejsze.
Bo do tej mojej dziury pociągiem można się dostać jedynie z Leeds lub Carlisle. Każda inna opcja to karkołomna łamigłowka i przesiadki niejednokrotnie zahaczające o konieczność noclegu.
Tak, Ryan miał rację - car is a must.
Na szczęście posiadam fajnych kolegów. Fajni koledzy, w osobie Charliego, zaproponowali mi podrzucenie do Preston. Uparłam się, że za koszt benzyny i nie zgadzam się na wolontariat. 
Pojechaliśmy do Preston - dokładnie do Longridge, gdzie jeszcze_własciciel roweru zamieszkiwał.
Przyznam, że otoczenie zniewalające. To znaczy - u nas ładniej:) Ale i tak Forest of Bowland zniewala urokiem. Jak już opanuję rower wybiorę się w okolice Longridge na przejażdżkę.

Tylko muszę załatwić bagażnik rowerowy lub koszyczek, bo w stanie aktualnym nie mam jak przewieźć głupiej kurtki:)
Minusem roweru - do dzisiaj - była też wysokość. Siodełko chciałam sobie podnieść, ale nie da rady, bo sztyca za krótka. Na szczęście posiadam drugiego fajnego kolegę:) Kolegę kombinatora. Tim pochodzi z południowej Afryki i kombinuje lepiej od Polaków. Tak, jest to możliwe. To właśnie Tim.
Ponieważ również metoda kupna nabył rower, o większej wysokości względnej:) przemontował swoje siodełko do mojego roweru. Przez co nabyłam wymarzoną wysokość. 
Dziś na rowerku pomknęłam całe 7 kilometrów w górę rzeki Ribble. Dlaczego tak krótko?
Pizgało, wiało, waliło deszczem między oczy. Przyjemność średnia na jeża, ale uparłam się, że pojadę. Bo jak mawia Charlie - to jest Anglia, czekanie na dzień bezdeszczowy mija się z celem.
Do końca prawda to nie jest, ale faktycznie temperatur i słońca cypryjskiego to tu się nie uświadczy:) Niemniej jednak, choć pada często, to pogoda jest powiedzmy że wiosenna. Zapewne w lecie też jest wiosenna, a zamiast złotej jesieni występuje jesienna plucha. Ale do tych wniosków dojdę za pół roku. Na razie wali deszczem między oczy:)

We młynie

W drodze do Hastings, do którego notabene nie dotarłyśmy, Lynn nagle powiedziała:
- Wiesz co Kasia, tu gdzieś jest młyn. Wiatrak, dokładniej rzecz ujmując. Słyszałam historię, że odziedziczyła go taka starsza pani, która nie miała siły na opiekowanie się młynem i zapisała go dwójce swoich siostrzeńców, czy bratanków. Ponoć, ale to tylko plotki, młodszy siostrzeniec (czy bratanek) wykupił młyn od drugiej osoby i teraz go remontuje. Ale to tylko plotki i to sprzed kilku lat. 
Nie musiała więcej mówić. Razem z Lynn, pomimo różnicy kulturowej, różnicy wiekowej i wszelkich innych różnic, jesteśmy podobnie pieprznięte.
Jasnym było, że młyn będzie nasz.

Nie straciłyśmy nawet tak dużo czasu na zorientowanie się gdzie, co i jak. 
Blackdown Mill stoi sobie na wzgórzuw  miejscowości Punnets Town znanej niegdyś jako ośrodek wikliniarstwa. W tejże to miejscowości osiadł na stałe Keith - wspomniany siostrzeniec czy bratanek. Niegdyś był jubilerem w Royal Tunbridge Wells, dziś, w złotej jesieni życia, opiekuje się młynem. Opieka łatwa nie jest, bo Blackdown Mill jest wpisany na listę zabytków klasy II, co oznacza, że wszelkie zmiany koniecznie trzeb uzgadniać z tzw. rzeczoznawcą.

Wiatrak, typowy Holender, został wybudowany w miejscowości Three Chimneys w Kent, gdzie był znany jako Cherry Clack Mill. W pierwszej połowie XIX wieku (dokłądnie w 1859 r) został rozebrany i przeniesiony do Punnetts Town, gdzie zastąpił koźlaka,doszczętnie spalonego w pożarze. 
Młyn działał aż do lat 20 XX wieku, kiedy to mechanizm został uszkodzony i młyn stał nieużywany aż do 1946 roku, kiedy to Archie Dallaway podjął się jego naprawy i opieki nad nim. Zapoczątkował tym samym rodzinną, młynarską tradycję.
Dziś opiekuje się nim Keith, któremu czasem pomaga syn. Szczegolnie w pracach wymagających sprawności fizycznej i pracy na wysokości (w najbliższym czasie będą uzupełniać ubytki w skrzydłach wiatraka.)
Wewnątrz wiatraka znajduje się coś na kształt pracowni, składowiska, klamzoka czy rupieciarni. Wiele dawnych sprzętów jest pozostawianych gdzieś po kątach, niektóre tworzą nawet coś na kształt etnograficznej wystawy.


Info w sieci:
w Wikipedii:

Na liście brytyjskich zabytków:

piątek, 14 marca 2014

We młynie

W drodze do Hastings, do którego notabene nie dotarłyśmy, Lynn nagle powiedziała:

- Wiesz co Kasia, tu gdzieś jest młyn. Wiatrak, dokładniej rzecz ujmując. Słyszałam historię, że odziedziczyła go taka starsza pani, która nie miała siły na opiekowanie się młynem i zapisała go dwójce swoich siostrzeńców, czy bratanków. Ponoć, ale to tylko plotki, młodszy siostrzeniec (czy bratanek) wykupił młyn od drugiej osoby i teraz go remontuje. Ale to tylko plotki i to sprzed kilku lat. 

Nie musiała więcej mówić. Razem z Lynn, pomimo różnicy kulturowej, różnicy wiekowej i wszelkich innych różnic, jesteśmy podobnie pieprznięte.

Jasnym było, że młyn będzie nasz.

Blackdown Mill ©
Nie straciłyśmy nawet tak dużo czasu na zorientowanie się gdzie, co i jak. 

Blackdown Mill stoi sobie na wzgórzu w  miejscowości Punnets Town znanej niegdyś jako ośrodek wikliniarstwa. W tejże to miejscowości osiadł na stałe Keith - wspomniany siostrzeniec czy bratanek. Niegdyś był jubilerem w Royal Tunbridge Wells, dziś, w złotej jesieni życia, opiekuje się młynem.


Keith

Opieka łatwa nie jest, bo Blackdown Mill jest wpisany na listę zabytków klasy II, co oznacza, że wszelkie zmiany koniecznie trzeba uzgadniać z tzw. rzeczoznawcą.

Wiatrak, typowy Holender, został wybudowany w miejscowości Three Chimneys w Kent, gdzie był znany jako Cherry Clack Mill. W pierwszej połowie XIX wieku (dokładnie w 1859 r) został rozebrany i przeniesiony do Punnetts Town, gdzie zastąpił koźlaka, doszczętnie spalonego w pożarze. 

Młyn działał aż do lat 20 XX wieku, kiedy to mechanizm został uszkodzony i młyn stał nieużywany aż do 1946 roku, kiedy to Archie Dallaway podjął się jego naprawy i opieki nad nim. Zapoczątkował tym samym rodzinną, młynarską tradycję.

Dziś opiekuje się nim Keith, któremu czasem pomaga syn. Szczególnie w pracach wymagających sprawności fizycznej i pracy na wysokości (w najbliższym czasie będą uzupełniać ubytki w skrzydłach wiatraka.)

Wewnątrz wiatraka znajduje się coś na kształt pracowni, składowiska, klamzoka czy rupieciarni. Wiele dawnych sprzętów jest pozostawianych gdzieś po kątach, niektóre tworzą nawet coś na kształt etnograficznej wystawy.