niedziela, 18 kwietnia 2010

Motorem do Żywca

Jako, że umówiłam się z Leszkiem Młodzianowskim - autorem szlaku zbójników karpackich - w Żywcu około godziny trzeciej, wsiedliśmy na motor i pomknęliśmy w kierunku. Pogoda więcej prześliczna, ptaki drą ryje, kwiaty czuć... a przy czwartym zakręcie stoi sobie drewniany kościół XV-wieczny. Tu, w Woli Radziszowskiej, dwa lata temu zepsuł nam się na amen lanos - szlag mu trafił alternator, kiedy pojechaliśmy inwentaryzować Podchybie razem z Anią i ś.p. Mariuszem. Wtedy pogoda była pod psem, dziś - cudowna.


Jeżdżenie opłotkami ma te plusy, ze poznaje się mnóstwo ciekawych zakamarków, ma też te minusy, ze siedząc na motorze, za Grześkiem, nie jestem w stanie kontrolować mapy. No i się pogubiliśmy. Może to było przeznaczenie? Na tej trasie, której nie mieliśmy w planach, w rowie leżał motor. Niby nic się nie stało - chłopak trzeźwy, poobijany tylko lekko i dużym szoku, motor w stanie agonalnym (Jawa - sądzę ze go naprawi). Zszokowało mnie co innego - przejechało około 7 samochodów, zanim myśmy zdążyli zawrócić i mu pomóc.
NIKT. ABSOLUTNIE NIKT - nie zatrzymał się aby pomóc wyciągnąć motor z rowu, żeby zapytać czy wszystko w porządku. Jeden nawet bezzębny idiota, śmiał się i pokazywał palcami jako atrakcję? dowcip? Znieczulica społeczna to mało powiedziane.
Nie przepadam za wariatami jeżdżącymi na jednym kole po zakopiance. Uważam ze kilka lat robót publicznych bardzo by im się przydało. Nie lubię crossowców i gdybym miała broń to taki crossowiec w lesie miałby problem. Nie lubię również zachowania niektórych motocyklistów (obojętne na czym jedzie) - przeciskania się na siłę, niezauważania przechodniów, rowerzystów i innych uczestników ruchu drogowego.
Ale ta (duża zapewne) grupa, której nie lubię (i sądzę ze większość traktuje ich jako "dawców", którzy na własne życzenie mają wypadki) jest mnóstwo motocyklistów, którzy jeżdżą normalnie i zachowują się normalnie. Idiotów bym strzelała, obojętne czym jadą.

Ale to co powyżej NIE ZWALNIA NAS z OBOWIĄZKU UDZIELENIA POMOCY.
jak już wylezie z tego rowu, możemy mu naubliżać, ale się zatrzymajmy i udzielmy mu tej pomocy - kto ma to zrobić? sarna? a może lis? który przemknie gdzieś bokiem?
Akurat ten chłopak po prostu jechał - nie należał do grupy tzw.dawców. Jechał z prędkością niewielką (bo gdyby była większa niewiele by z niego zostało w tym rowie), trzeźwy (a na pijaków mam uczulenie i łyk piwa wyczuwam na kilometr), zwyczajnie miał wypadek. I nikt -żaden dupek w samochodzie się nie zatrzymał, wszyscy przejeżdżali nawet nie zwalniając

Wracając do tematu wycieczki:
Jako ze pobłądziliśmy, spóźniliśmy się do Żywca - poszliśmy z Leszkiem do jednej knajpki nad rynkiem. W samym Żywcu (dużo się tu zmieniło odkąd w 2004 roku byłam tu na praktykach), w rynku jest kilka fajnych knajpek, z ogródkami piwnymi, ale myśmy poszli do knajpki na drugim, albo trzecim piętrze. I tam Grzesiek zrobił sobie sesję. To znaczy nie sobie tylko gołębiom. Lokal znajduje sie na poddaszu i na wysokości kolan znajdują się małe lukarny (za strasznie brudnymi szybami). Od strony rynku w owych lukarnach gniazdują gołębie. Dokładnie w każdym oknie znajduje się gniazdo, na którym siedzi gołąb lub gołębica i wysiaduje jaja. Przyznam, ze Grzesiek wpadł w szał fotograficzny - kilka zdjęć (pomimo koszmarnych warunków) wyszło mu naprawdę super!

Potem poszliśmy się przejść do pałacu Habsburgów i parku - już zmierzchało, więc tylko tak: rzucić okiem. W pomieszczeniach pałacu jest szkoła i... mieszka ostatnia Habsburżanka - nobliwa pani w wieku 90 lat (mniej więcej), bardzo żywotna i bardzo sympatyczna.

Park jest ogromny, stoi w nim domek chiński - taki on chiński, jak ja królowa perska, ale niech będzie.
Wracając, pojechaliśmy do Jeleśni coś zjeść. Stoi tam bowiem stara karczma z XVIII w., drewniana - tylko, ze ze względu na awarię wody, nieczynna. Wot pech. Zjedliśmy w szałasie na górce, przy drodze z Jeleśni do Żywca - jedzenie okej, pani niedociumana, ale sympatyczna, a ceny nieporównywalne do krakowskich, czy do centrum konferencyjnego i spa w Jeleśni, gdzie myśleliśmy nad obiadem, ale ceny nas wygoniły...



Nocna podróż motorem odbiła się na moich plecach i wszystkich mięśniach. Mimo wszystko mamy kwiecień i w nocy moja śliczna skórzana kurteczka, którą byłam dostałam kilka dni temu, okazała się niewystarczająca. Po powrocie do domu Grzesiek po raz pierwszy, odkąd go znam, opatulił się kocem:)

A jeszcze tylko dodam, ze jadąc w tamtą stronę, po raz pierwszy (i pewnie ostatni) w życiu, jechaliśmy w asyście policji. Inaczej rzecz ujmując od Salwatora po obwodnicę, po obu stronach stali policjanci w pełnym umundurowaniu, rozstawieni co 80 metrów. Tylko jeden z nich kucał, reszta stała. Co prawda owa ochrona przygotowana była do ochrony dygnitarzy i delegacji przyjeżdżających do Krakowa w związku z uroczystościami na Wawelu, to jednak czuliśmy się niesamowicie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz