poniedziałek, 16 listopada 2020

W OKOLICACH MACIEJOWEJ

 Moje niebo mieszka w górach, 

Gdzie się budzą barwne sny, 

Złoto fiolet i purpura

Oczyszczają serce z mgły...

(A.Zieliński- A.Jastrzębiec-Kozłowski)

 Moja pierwsza tegoroczna gorczańska wyprawa rozpoczęła się od stresu. Jego przyczyną nie było zachmurzone niebo i niepewna pogoda, która nie zapowiadała najlepszych warunków do wczesnomarcowej wędrówki, ale fakt, że punktem wyjścia trasy miał być przystanek PKP w Pyzówce, a to oznaczało, że muszę tam dojechać pociągiem. Jako że w ostatnich latach moje zetknięcia z linią kolejową Kraków-Zakopane kończyły się dość traumatycznie (czterogodzinny piknik podczas 35- stopniowego upału na stacji w Leńczach, bo "trakcja siadła", zakończenie wyprawy do Danii nocnym, dwugodzinnym postojem pomiędzy Stryszowem i Skawcami, bo "pantograf pier...nął"- że zacytuję Pana Kolejarza- wskutek czemu mi pier...nęło połączenie do Świnoujścia), nie byłem wcale pewny, czy w ogóle tego dnia zobaczę Gorce. Tym razem jednak pociąg spóźnił się tylko 10 minut, wskutek czego ok. 11-ej wyruszyłem w drogę z Przełęczy Sieniawskiej.


Pomimo tego początkowo faktycznie Gorców niemal nie widziałem, bo widoczność była fatalna, a mżawka nie wróżyła rychłej poprawy tego stanu rzeczy. Moją wytrzymałość testowała nie tylko natura, ale i szosa zakopiańska, ponieważ szlak niebieski, jakim miałem zamiar wędrować w kierunku Starych Wierchów, prowadzi na dłuższym odcinku właśnie popularną "zakopianką". Mając do wyboru marsz po szosie i nieustanne bliskie spotkania ze sznurem samochodów oraz wariant drugi, własnego pomysłu- mianowicie wędrówkę POD zakopianką, wzdłuż jej nasypu, wybrałem ten drugi. I nie żałuję, choć przedzierając się przez płaty śniegu i pokonując wodne przepusty musiałem wyglądać dość dziwnie i podejrzanie, mimo wszystko chyba jednak nie aż tak dziwnie, jak pomysł poprowadzenia szlaku turystycznego jedną z najbardziej ruchliwych dróg w Polsce, na dodatek praktycznie nie posiądającą w tym miejscu pobocza.


Koniec końców dotarłem na Obidową, gdzie odszukałem niepozorny pomniczek po lewej stronie szosy. Jest on poświęcony- jak głosi słabo widoczny napis- "bohaterom poległym w walce z okupantem hitlerowskim w latach 1942-1944". Wspominam o nim, bo... myślę, że nikomu to nie zaszkodzi. Historia nie jest jednobarwna, a naszą Narodową chyba cechą jest popadanie ze skrajności w skrajność- tak jak przez długi czas starano się zamazywać i szargać wszystko, co choć w nieznacznym stopniu różniło się od obrazu idealnego bojownika o "wolność" i "demokrację"W rozumieniu "demokracji socjalistycznej", tak dzisiaj robi się wiele, by zupełnie wymazać z ludzkiej pamięci wszystkich tych, którzy co prawda walczyli z hitlerowcami płacąc swoją krwią, ale mieli pecha, że doceniono ich w Polsce Ludowej... Ale dość tych wtrętów historycznych- bo miało być o górach, a gdy wreszcie opuściłem "zakopiankę" podchodząc pod Kulakowy Wierch, góry wreszcie "zaczęły się" na dobre.

Wystarczyło 100, może 200 metrów podejścia, a znalazłem się w całkiem innym świecie. Gdy zatrzymałem się na chwilę w świerkowym lasku na posiłek usłyszałem wreszcie śpiew ptaków, leśne powietrze i... ciszę, pomimo tego, że "zakopianka" wciąż jeszcze była tak blisko. Aura też chyba uznała, że coś mi się należy w nagrodę za wytrwałość, bo mżawka ustała, a i widoczność nieco się poprawiła, dlatego kolejne dwie godziny wędrówki głównym grzbietem gorczańskim ku Starym Wierchom były już bardzo przyjemne. Szlak jest na tym odcinku niemal cały czas bardzo łagodny i pozbawiony stromizn, dlatego- poza małymi odcinkami leśnymi- większych kłopotów nie sprawiał nawet wciąż dość obficie pokrywajacy ścieżkę śnieg, choć ilość śladów, po których szedłem nie wskazywała na to, że jest to trasa szczególnie uczęszczana, przynajmniej o tej porze roku. Oglądając co jakiś czas ładne ujęcia bądź to otoczenia górnej części doliny Lepietnicy (na płd.- wsch.) bądź rejonu Piątkowej i Krzywonia oraz grzbietu biegnącego z Rabki ku Starym Wierchom (po stronie płn.-zach. i płn.) dotarłem w końcu do schroniska na tych ostatnich.




Nie zabawiłem tam długo. Żurek wprawdzie był bardzo smaczny (choć mógłby być cieplejszy), jednak tak się złożyło, że akurat w tym samym czasie odbywała się tam dość głośna i- jak można było łatwo wywnioskować- mocno zakrapiana imprezka, wobec czego wolałem jednak szybko ruszać dalej. Swoją drogą w pewnym sensie podziwiam takich ludzi- przecież Stare Wierchy to nie Jaworzyna Krynicka, gdzie można rzeczywiście po prostu "wyskoczyć" (a dokładniej- wyjechać) jak do knajpy. Żeby tu wyjść, trzeba się jednak trochę natrudzić, zwłaszcza zimą, więc w sumie- niech im pójdzie na zdrowie. Ja natomiast poszedłem w dół, początkowo- na szczęście krótko- zapadając się w śniegu niemal po kolana, a później już znowu wygodnie, docierając ok. 16-ej na Polanę Przysłop i bacówki PTTK na Maciejowej. 

Tuż przed wyjściem na polanę miałem jeszcze wątpliwą przyjemność obserwacji manewrów quada, który rycząc jak piekielna bestia nawracał z wielkimi kłopotami na ścieżce, bo chyba doszedł do wniosku, że na Turbacz jednak nie wyjedzie, by wreszcie ruszyć w dół w towarzystwie dwóch równie głośno ryczących towarzyszy na motocyklach. Czemu definitywnie nie zakaże się takich praktyk w górach pod sankcją naprawdę słonych mandatów, tego nie potrafię zrozumieć... Krótko potem zostałem jeszcze solidnie oszczekany przez psa gospodarzy bacówki, jednak obeszło się bez obrażeń cielesnych i po paru minutach mogłem się rozgościć w przytulnym pokoiku na poddaszu bacówki. Okazało się, że tej nocy nocowało tu pięć osób. Z Grześkiem i Staszkiem, którzy przybyli z Jaworzna z ambitnym planem zaatakowania następnego dnia Turbacza, pogwarzyliśmy przy grzańcu, później pojawiło się jeszcze dwóch sympatycznych turystów (dzięki którym nasza trójka została uwieczniona na załączonym obrazku i wreszcie nadszedł czas udania się na spoczynek, bo następnego dnia wcześnie rano trzeba było wyruszać w dalszą drogę.

***
Za oknem bacówki PTTK na Maciejowej noc. Ciemny zarys Sołtysiego Trubacza, a po obu jego stronach- światełka "tych na dole". To Ponice, gdzie ludzie żyją teraz swoim zwykłym, codziennym rytmem. Pewnie w sobotni wieczór wielu z nich siedzi przed telewizorem lub w knajpce z przyjaciółmi. Tak jest w Ponicach, tak samo jest Rabce, Suchej Beskidzkiej, Krakowie... Tak jest i ze mną, gdy "jestem na dole"- może tylko z tą różnicą, że zamiast telewizora mam przed sobą monitor komputera. I wszystko jest w porządku, dobrze się z tym czuję, też żyję swoim rytmem... Ale teraz, gdy patrzę na te światełka "z góry", za żadne skarby świata nie chciałbym znaleźć się "na dole". Choć tam mam wielu znajomych, a tu siedzę w pokoiku sam. Choć w domu mam wygodne łóżko, pościel, poduszkę, a tutaj- proste legowisko, śpiwór i swetr pod głową. Nieruchome światełka w Ponicach błyszczą jednostajnie jak jednostajne jest zwykłe ludzkie życie, z ustalonym rozkładem dnia, przyzwyczajeniami, zachowaniami; ruchome światełka migające na "zakopiance" to jakby codzienny współczesny pęd, zabieganie, praca... Skaldowie śpiewali: "Zgadzam się na ten świat". Ja też się zgadzam. Nie tylko się zgadzam, ale nawet go lubię; lubię mój świat, Moją codzienność. Ale lubię także dlatego, że wiem, jak blisko mam to, co kocham. Wiem, że gdy jutro znów stanę pod jednym ze światełek "na dole", od razu zacznę odliczać dni od chwili, gdy znajdę się znów w swoim ziemskim niebie. Moje niebo mieszka w górach...

Ok. 6.30 opuściłem bacówkę udając się zielonym szlakiem w kierunku Ponic. Było całkiem przyjemnie i ciepło, zgodnie z wcześniejszymi prognozami nic już nie zapowiadało deszczu, jednak widoczność wciąż nie była najlepsza, tyle ze tym razem powodem były opadające w doliny poranne mgły. Dochodząc do pierwszych domów wsi, mając w pamięci słowa z przewodnika [F], że w tym miejscu znaki "przeprowadzają przez podwórko zagrody" szykowałem się na ciężkie przeżycia, tym razem jednak miejscowy piesek okazał się wyjątkowo spokojny. Kolejny odcinek podejścia- z Ponic na Świńską Górę- był najmniej wygodny; ścieżka prowadzi stromo w górę bo odkrytym zboczu, a błoto nie ułatwia sytuacji. Z kolei już pod samym szczytem nieoczekiwanie trzeba było przeciąć najgłębszy płat śniegu na całej trasie, dosłownie przedzierając się przez niego, bo zdaje się, że w ciągu ostatnich dni byłem pierwszym człowiekiem, który tędy szedł i próżno było szukać jakiegokolwiek śladu ścieżki. W pewnym momencie jednak śnieg jak nagle się zaczął, tak nagle się skończył i wyszedłem na rozległe pola nad Rdzawką, co wynagrodziło mi natychmiast wszystkie trudy.

Mgły już się uniosły a powietrze nabrało większej przejrzystości, tak że mogłem już podziwiać wspaniałe widoki na otoczenie dolin Rdzawki i Poniczanki. Słoneczko zaczynało coraz mocniej przygrzewać, a śpiew ptaków mieszał się z dochodzącym z oddali biciem dzwonów w kościele w Ponicach i cichymi dźwiękami pieśni, śpiewanych przez wiernych w kościele w Rdzawce, ku której zmierzałem. W Rdzawce opuściłem na moment szlak, udając się drogą przez wieś w górę, by obejrzeć wzmiankowane przez [M] i [F] kaplicę z 1800 r. i stojącą obok niej figurę Matki Bożej z 1885 r. w osiedlu Piłatówka. Owszem- kaplica (określona przez [M]- zdecydowanie na wyrost- jako mały kościółek) rzeczywiście stoi, jednak figury nie udało mi się odszukać. Gdy wróciłem potem do mojego szlaku i szedłem dalej okazało się, że taka figura, datowana właśnie na 1885 r. znajduje się teraz obok nowego kościoła- wszystko wskazuje na to, że to właśnie ta sama figura wspominana w przewodnikach, która została w ostatnim okresie przeniesiona z Piłatówki w nowe miejsce.

Teraz czekało mnie jeszcze kilkanaście minut dość ostrego podejścia na Piątkową, jednak wspaniała pogoda i widoki rekompensowały już wszystko. Dzięki temu, że trafiłem akurat na porę odprawiania mszy św. miałem okazję zajrzeć do wnętrza kościółka, po czym skierowałem się znów w dół, tym razem już szlakiem żółtym, w kierunku Rokicin Podhalańskich, a potem rozpocząłem ostatnie długie podejście na trasie- w kierunku Rabskiej Góry. Był to najbardziej mylny odcinek szlaku- o tym, co robić, by nie pobłądzić, piszę niżej- jednak równie piękny, jak poprzedni. Widoki, które niemal nieustannie towarzyszą na tym odcinku, obejmują zarówno na całe zachodnie Gorce (dokładnie mogłem obserwować trasę mojej wycieczki- od Obidowej po grzbiet opadający ze Starych Wierchów ku Rabce) z rejonem Turbacza, zachodnią część Beskidu Wyspowego, jak i Pasmo Koskowej Góry, pasy niższych wzniesień w rejonie Spytkowic, Wysokiej, Skomielnej Białej oraz całe Pasmo Polic zakończone efektownym stożkiem Babiej Góry, pokrytej czapą śnieżną niczym Fudżijama. Wreszcie w odali zaczęły się także wyłaniać Tatry.

Od szczytu Rabskiej Góry, szlak prowadzi wzdłuż nowo wytyczonego, bardzo dobrze utrzymanego szlaku lokalnego. Niewykluczone, że jest to w ogóle inny przebieg szlaku żółtego niż wcześniej. W każdym razie takie miejsca i obiekty, jak: kamień milenijny na szczycie Rabskiej Góry, Polana Ojca Świętego Jana Pawła II (pamiętajmy, że to właśnie w Rabie Wyżnej urodził się ks. kard. Stanisław Dziwisz), kapliczka św. Huberta czy krzyż milenijny ponad Rabą Wyżną powstały w ostatnich latach i nie są jeszcze wymieniane w przewodnikach. Niestety, ze względu na odjazd pociągu zabrakło mi już czasu, by zwiedzić kościół pw. św. Stanisława w Rabie Wyżnej oraz sprawdzić, w jakim stanie znajdują się obecnie tutejsze zabudowania podworskie, trzeba więc to będzie w najbliższej przyszłości nadrobić. Pociąg powrotny przejechał całą trasę PUNKTUALNIE. Koniec świata...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz