W końcu po długich dyskusjach, przekomarzaniach i awanturach ruszyliśmy na wycieczkę rowerową po okolicach Krakowa. Awantury osbywały się najczęściej na tle stanu naszych rowerów, który łagodnie rzecz ujmując jest dramatyczny. Radek jechał na rowerze Moniki, który skrzypiał nieziemsko i miał słabe hamulce, ja- na mojej starej Gazeli, która świetnie spisuje się w mieście, ale na trasach przełajowych nie nadaje się do jazdy.
Ruszyliśmy spod domu w okolicach południa. Jeszcze zajechaliśmy do sklepu po pompkę, bo nasze były na Zawadce, a koła nie trzymają powietrza tak, jak byśmy sobie tego życzyli.
Droga nad Rudawą jest piękna, prosta i łatwa. Jechało się cudnie. Do momentu dojechania do stawów w Mydlnikach. Tam Ścieżka się nagle skońćzyła i trzeba było ratować się za pomocą mapy (tu szczerze polecam mapy Compassu- zaznaczony jest chyba każdy kamień i jeszcze nigdy mi się nie zdarzyło, żeby rzeczywistość nie pokrywała się z mapą.
Potem niestety droga wiedzie asfaltem, a konkretnie główną drogą na Balice. Ruch dosć spory, bo most na Rudawie w Zabierzowie był remontowany iw szystkie auta jechały przez Szczyglice. W końcu jednak dojechaliśmy i tu okazało się, że ludzka pamięć złudną jest. Dałabym sobie głowę uciąć, że, kiedy kilkanaście lat temu jeździłyśmy tu z babcią to skała Kmity górowała nad parkingiem przy restauracji Kmita. Okazało się że skała została przeniesiona i góruje teraz nad drogą na Zabierzów, a od restauracji Kmita jedynie się na nią wychodzi.
Oczywiście prostowaliśmy ścieżki, bo nie chcieliśmy wyjeżdżać NA skałę tylko POD nią. Koniec końców zjeździwszy pół lasu w końcu dotarliśmy pod krzyż na skale Kmity. Stąd skakał biedny Kmita, kiedy nie mógł ożenić się z wybranką swego serca. Moja siostra jeszcze w dzieciństwie skwitowała to krótko:
- Idiota, ale szkoda konia.
Dojazd na skałę Kmity nie wystarczył jednak rowerowym zapaleńcom, którymi nagle się staliśmy. Pojechaliśmy dalej przez las Zabierzowski, mając zamiar dojechać do Kleszczowa.
Przez przypadek skręciliśmy nie w tą dróżkę co trzeba było i dojechaliśmy do Stacji Cywilnej Kontroli Lotów. Sprawia ogromne wrażenie, co można zobaczyć na zdjeciach (Radka- bo moje nie wyszły- nie miałam jeszcze wtedy filtra polaryzacyjnego). Droga przez las poszła nam dobrze, aczkolwiek w niektórych momentach musiałam pchać mojego dziada pod górę (przemilczę dyskretnie czy to wina roweru, czy też mój brak sił)
Zrobiło się mocno po południu kiedy dojechaliśmy do Kleczewa i pogubiliśmy drogę. Zamiast skręcić w wyboistą drogę, pojechaliśmy dalej asfaltem, wychodząc z błędnego założenia, że jeżeli jest drogowskaz do Nieplic dla samochodów to droga będzie prowadzić asfaltem. Błąd. Wjechaliśmy komuś do posiadłości, napadły na nas psy, obżarliśmy się jeżyn i...
... musieliśmy się cofnąć.
Ale nie tylko my się pogubilismy- na polnej drodze spotkaliśmy rodzinę która wyjechała na wycieczkę ekskluzywnym samochodem- zaiste nie droga na takie podwozie...
Mieliśmy zamiar zrobić ognisko w kamieniołomie w Nieplicach, ale kiedy tam dojechaliśmy okazało się że "nie lzia". Nie wolno w ogóle wchodzić. Radek jednak ma dar przekonywania i strażnik tegoż kamieniołomu nie dość że nam pozwolił wejść to jeszcze przypilnował nam rowerów.
Pewnie, nawet gdyby było można, nie jedlibyśmy tam obiadu, bo pył z wapienia unosił się wszędzie. Istny koszmar. Wyjechaliśmy stamtąd cali biali.
Zaczęło się już mocno zmierzchać, kiedy zarządziliśmy odwrót.
Ruszyliśmy przez przepieknie położoną wieś Baczyn, chcąc jeszcze zobaczyć dolinkę Mnikowską, ale było już późno, a Radek po zjeździe Kmity już w ogóle nie miał hamulców, więc z żalem zrezygnowaliśmy.
Za Cholerzynem zrobiliśmy sobie ognisko. A ponieważ zaczęliśmy je robić po 21,00 to nie było żadnych szans na dojazd do domu jeszcze dzisiaj. jednak Gazela to jest klasyczny rower na asfalt, dała taki popis, że 18 km zrobiliśmy w nieco ponad pół godziny. Może to nie jest wyczyn, ale my jeździmy po pierwsze rekreacyjnie, a po drugie na rowerze nie siedzieliśmy dobre kilka lat;)))
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz