wtorek, 10 grudnia 2019

Długa historia krótkiej miłości - Jedyny, słuszny kierunek: GRECJA

To będzie post wielce osobisty. 
Bo dotyczy Grecji. 
Mojej Grecji.
Nie wiem, co jest takiego w tym kraju, że od pierwszego pobytu zakochałam się na amen i kamienie pokutne. 
A pierwszy pobyt był w dziecięctwie zamierzchłym - miałam bodaj lat osiem.


Jeździłyśmy z rodzicami na wakacje - różnorodne i rożnorakie. Czemu zatem owa Grecja tak bardzo wbiła mi się w serce? Nie mam pojęcia. Naprawdę nie mam pojęcia.

Z tamtych wakacji pamiętam studentów, koczujących w namiotach nieopodal naszego obozowiska, pomarańcze, brzoskwinie i winogrona, którymi uraczył nas mechanik, gdy zajechaliśmy do niego prosto z trasy z urwaną rurą wydechową.... 
Chociaż....

Pamiętam znacznie więcej. Pamiętam żółwia, którego znalazłam na plaży i dokarmiałyśmy owocami. Pamiętam Stavrosa, który adorował moją mamę (podryw na kuter rybacki), nie zważając na to, że obok mamy dzielnie trwa tata i dwójka niewyrośniętych dzieci...

 


Pamiętam też małża, którym wspomniany Stavros obdarował moja mamę. Małż był w pięknej muszli i mama o mało nie fiknęła, gdy dowiedziała się że to obiad... Pamiętam też, że tata stanął na wysokości zadania i wspomniany obiad (ugotowany dla mamy przez Stavrosa na kuchence dwupalnikowej) wszamał. 
Bo biedny podrywacz, Stavros, nie miał pojęcia, że muszla tak, ale pusta. 

Bo na wszelkie ryby i stworzenia morskie moja mama reaguje dość nerwowo (uświadomiłam sobie właśnie, że z tą rybną awersją, moja mama jest od ponad 40 lat jest żoną mojego taty, który wędkę chwycił po raz pierwszy, mając lat pięć i już nie puścił... Dziwne te koleje losu...)


Co jeszcze pamiętam z wakacji pod koniec lat 80-tych? Szeroką, piaszczystą plażę i cudownie płytkie i ciepłe morze. Pamiętam wiatr i zapach lasów sosnowych. Pamiętam, choć bez szczegółów, klasztory zawieszone w niebie. Meteory. Wtedy, pamiętam to uczucie, choc fakty chyba umknęły mojej pamięci... uczucie wolności i odosobnienia. Takiego wszechogarniającego spokoju.
Pamiętam też kaczora Donalda...

Och, jakże ja zazdrościłam wówczas temu chłopcu, że ma tapetę z Kaczorem Donaldem... Miał też komputer, pamiętam... Ale Kaczor Donald wrył mi się w pamięć bardziej niż cokolwiek innego w tym typowo greckim domu. Jakim greckim domu? O jakim chłopcu mówimy?
Ano o pierwszym OMC (o mało co) narzeczonym :) O ile moją mamę pamięć nie myli, miał na imię Kostas. Ale żółwia, Meteory, studentów i lasy piniowe (a nawet maminego absztyfikanta, Stavrosa) pamiętam dokładnie, zaś tego chłopca kojarzę jedynie z tapetą w Kaczora Donalda... 



Był synem strażaka z Larisy, który, jako młody i komunikatywny Grek, zaprosił moich rodziców z przyczółkami (nami) do swojego domu na obiad. Moi rodzice, równie młodzi i komunikatywni, z wielką ochotą zaproszenie przyjęli. Tatuś chętniej, ponieważ ów Andreas (imienia pewna nie jestem, ale nazwijmy go Andreasem) mówił po niemiecku, co usprawniało komunikację. No dobrze - "mówił po niemiecku" jest tu mocnym naciągnięciem semantycznym, ale jakoś się porozumiewali...

Przyznaję, obiadu i całej sytuacji przy stole, zwyczajnie nie pamiętam. Zajęłam się komputerem (graliśmy na nim we Frutti Franka) i Kaczorem Donaldem... Jednakże obiad wrył się w pamięć tacie. Dość znacznie, bo choć nie pamięta, gdzie położył klucze, to szczegóły tego obiadu do dziś opowiada z wypiekami na twarzy... 
Bo był to szok kulturowy.



Moi rodzice uzupełniają się idealnie (dobrze, pracowali nad tym mocno, ale jednak tworzą całkiem udane stadło, traktując się wzajemnie jak dwie połówki jabłka. Uzupełniające się, ale wciąż na równych prawach.
I niejakim szokiem dla ojca mego był fakt, że wszedłszy do livingu, gdzie miał być podany ów obiad, ujrzał zastawiony stół oraz krzesełko, w pewnej odległości od stołu, przeznaczone dla żony, która swoją porcję dostawała na talerzu. Matka gospodarza, kobieta leciwa, siedziała w drzwiach kuchni i dostawała jedzenie na widelcu. Typowy tradycyjny patriarchat. Jednakże dla rodziców był to szok. Dla mnie pewnie też byłby, gdybym nie zajęła się Frutti Frankiem i Kaczorem Donaldem. 



Nie chcę twierdzić, że taki tradycyjny patriarchat istnieje w całej Grecji. Nie chcę nawet twierdzić, że w tej formie istnieje na greckich wsiach. Stwierdzam jedynie, że taki obraz zapamiętał mój tata. W końcu lat 80-tych w greckim domu, gdzieś koło Larissy.
I przy tym stole odbyła się poważna rozmowa. Może nie była aż tak powazna. Może nawet niepoważna, ale jednak się odbyła. 
Domniemany Andreas wspomniał niejako mimochodem, że ja (córka taty) jestem blondynką i mam lat osiem. A jego syn (ten od Kaczora Donalda) ma lat dziesięć i włosy czarne, jak noc. (czarne i kręcone - to tez pamiętam, ale jak przez mgłę). 
Takie rozmowy są prowadzone w każdym kraju, przy każdym stole, gdzie występują dzieci. Tatusiowie zawsze mają plany. Dyskusja się rozpoczęła, aż nagle tata rzekł " No dobrze, ale przecież jeszcze nie teraz", na co Andreas, nie zmieniając wyrazu twarzy, odrzekł.
- Ależ oczywiście, ze nie teraz. Przyjedzie do Grecji, jak będzie gotowa do zamążpójścia. Jak będzie miała te 12-14 lat.



Nie wiem na ile poważna była ta rozmowa. Nie wiem na ile rzetelne było "tłumaczenie" niemieckiego na niemiecki. Być może brzmiała ona zupełnie inaczej, jednakże w tej formie została mi przekazana jakoś tam później. Nie wiem też jak ów obiad się skończył i jak mój ojciec wycofał się z tej rozmowy. Bo jakoś musiał, wszak żoną Greka nie zostałam. 
Uwielbiam tą historię. Choćby nie wiem jak nieprawdziwa była. I chyba wtedy ziarenko greckie gdzieś tam zostało rzucone. 


Zakiełkowało jednakże dopiero 10 lat później, kiedy na wakacje rodzinne wybraliśmy sie ponownie. Byłam wtedy już dorosła, a przynajmniej tak mi się wydawało :) Miałam całe dziewiętnaście lat i nie w smak mi było jechanie na wakacje "ze staruszkami". 
Taka retrospektywna wyprawa była marzeniem mojej mamy i po wielu dyskusjach "dorosła córka" łaskawie sie zgodziła. Jezu - jak sobie teraz pomyślę jaką idiotką byłam, to aż mi wstyd. Wakacje z rodzicami okazały się najlepszymi wakacjami wszechczasów. 6 tygodni i ponad 3000 km. Bodaj żadnego noclegu nie mieliśmy w tym samym miejscu. Już na Peloponezie (konkretnie na Mani) bylam w Grecji zakochana na amen. 
Ziarenko rzucone 10 lat temu zaczęło kiełkować.





Na sam koniec wyprawy pojechaliśmy w to samo miejsce, gdzie spędziliśmy wakacje 10 lat temu. Cóż, Polska już nie była krajem komunistycznym, jako kraj staliśmy jako tako na nogach. My też, jako rodzina, na trochę więcej mogliśmy sobie pozwolić. Zatem nie wyciągnęliśmy konserw, ani tzw "weków", tylko poszliśmy na obiad do tawerny. Jedynej tawerny, gdzie siedzieli Grecy. Tawernę nazwaliśmy "U Dziadka" bo obsługiwał nas uroczy, dość starszy, Grek. Coś tam mówił po niemiecku, co ucieszyło mojego tatę. Podglądałam Greków, którzy wciągali małże. Potężna porcja niebieskich omułków leżała przed nimi, a oni otwierali je nożem i wciągali, zostawiając puste skorupki. Podglądałam tych panów nie tylko dlatego, że ciamciali te małże. Po prostu byli przystojni. Jak to Grecy. Najprzystojniejszy z nich w końcu wstał i podszedł do nas. 
Do nas. Dobre.



Zagadał do taty, potem do mamy. Poopowiadał różne historie, dowiedział się, że jesteśmy na wakacjach (wow, nowina!) i że już tu kiedyś byliśmy. A gdzie się zatrzymaliśmy? A na kempingu. 
W latach 80-tych był tu jeden kemping, a właściwie pole namiotowe. Dziś takich miejsc jest tu kilkanaście. 
Trochę nas zatem zaskoczyło, kiedy następnego dnia rano, ów najprzystojniejszy Grek stanął przy naszym aucie. Najbardziej zaskoczona była mama. Bo ten Grek to był ten sam Stavros, który adorował ją 10 lat wcześniej. Poznała go już wczoraj, ale ostatnie czego się spodziewała, to to że nas znajdzie i przyjdzie w odwiedziny. 




My - córki - już byłyśmy w miarę duże. Moja mama, odpowiednio starsza, cały czas z tym samym mężem u boku... Stavros był przez nas - dwadzieścia lat temu - odbierany jako typowy wakacyjny podrywacz. Ale po tych odwiedzinach... musiałam wejść pod stół i odszczekać. Mocno odszczekać.
Bowiem Stavros, wciąż patrząc jak zakochany kundel, na moją mamę, wyciągnął z kaftana dwie muszle "na pamiątkę po Grecji i po Stomio" jak powiedział. 

Tylko ze te muszle, które dał nam, córkom, były dokładnie takie same, jak tamta, którą dał mamie 10 lat temu z małżem... Toćka w toćkę. 
Obie dostałyśmy piękne muszle, ale dokładnie wiedziałyśmy że one są tak naprawdę dla mamy. Od faceta, z którym nigdy jej nic nie łączyło, ale zapadła mu w pamięć tak bardzo, że dwadzieścia lat później ją rozpoznał i wyskrobał z rybackich zapasów identyczne muszle. 





I tak jak mama zapadła Stavrosovi w pamięć i prawdopodobnie serce, tak Grecja zapadła we mnie. Równie rzadko się widujemy - raz na 10 lat to chyba jednak rzadko... Ale od tamtych wakacji wiedziałam że Grecja już ze mnie nie wyjdzie. 

I nie wyszła. 
Miałam okazję mieszkać w greckim domu, w kraju greckojęzycznym. Ale... choc był to cudowne sześć miesięcy, to jednak... Cypr to nie Grecja...


Kolejne dwadzieścia lat później, stojąc już na własnych nogach, wciąż jestem tam za rzadko, ale jednak częściej. I nie wiem co ja w tej Grecji kocham. Naprawdę nie wiem. Za oliwkami nie przepadam, owoców morza zwyczajnie nie lubię. Choroby morskiej nie posiadam, fakt, ale pływać nie umiem... Grecy sa krzykliwi i jeżdżą bez świateł. 

Ale jeżeli myślę o wakacjach, myslę o Grecji. Jeśli myślę w którym kraju mogłabym mieszkać... to Grecja i "Bałkany", czyli Serbia i Bośnia - wszystkie w kryzysie lub niedostatku.

Ale Serbia i Bośnia są poza konkurencją, bo dzięki studiom, znam kulturę i geopolityke tych krajów, prawdopodobnie lepiej niż własnego. O Grecji nie wiem nic. 
I wcale nie zmienia to faktu, że jedyny słuszny kierunek to... Grecja. 
Bo jakżeby inaczej...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz