wtorek, 10 grudnia 2013
Rezydenci na krakowskim rynku
Na krakowskim Rynku jest niecałe 50 numerów.
Lokali gastronomicznych zarejestrowanych jest prawie dziewięćdziesiąt!
Na zajęciach z Akademii Dziedzictwa doszliśmy do wniosku, że głównymi użytkownikami Rynku są (oprócz gołębi) turyści zagraniczni. To w sumie nie nowina, że - szczególnie w sezonie - łatwiej się tu porozumieć w języku angielskim, włoskim, hebrajskim czy hiszpańskim.
Niby to wszystko wiem.
Jednak wczoraj, wracając na piechotkę z Bernardyńskiej, zostałam zaczepiona przez arcy-przystojnego i bardzo wysokiego Włocha czy Hiszpana. Ów wybryk natury (wysoki południowiec), trzymając grzecznie kartę dań nieodległej restauracji (nie wiem jakiej bo skupiona byłam na zadzieraniu głowy - taka rzecz się rzadko zdarza), poinformował mnie, w bezbłędnym angielskim, że wyglądam generalnie na niedożywioną, na pewno jestem głodna i na pewno bella wraz z bellisimą z przyjemnością zje kolację we wspomnianej restauracji.
Wytłumaczyłam grzecznie, że ja jestem stąd, z Krakowa i obiad mam w swojej własnej prywatnej lodówce.
I tu nastąpił szok.
Po pierwsze - wszystkie języki świata a i owszem, ale polski to trudna język i naganiacz na polskiej ulicy polskiego języka nie zna.
Po drugie - w oczach mu mignęło - jak to mieszkasz? Tu się nie mieszka. Tu się bywa. To ulica turystyczna.
Ten wpis nie ma na celu przekonania nikogo, że jednak pracując (nawet jako naganiacz na ulicy) język polski wypadałoby choć minimalnie znać.
Nie mam na celu przekonania nikogo, że Polska dla Polaków.
NIE. NIE. NIE.
Absolutnie nie.
Niemniej jednak - doznałam głębokiego szoku, że właściwie Rynek nie jest tylko parkiem kulturowym. Jest muzeum na wolnym powietrzu, w którym mieszkańcy Krakowa czują się... obco.
Tak - to jest dobre słowo - obco.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz