czwartek, 9 stycznia 2014

Jak nie dojechaliśmy na Żeleźnikową...


Pierwszy raz nie dojechałam na Żeleźnikową, bo zwyczajnie nie miałam pieniędzy na podróż. 

Co prawda, autostop sprawdza się w każdych warunkach, jednakże nie w zimowych, kiedy w kieszeni jedna wielka dziura, a na koncie debet... Skoro TRZEBA jechać stopem i nie ma innej opcji, wtedy na pewno przyjdzie siarczysty mróz i wysiadka z autostopu nastąpi na początku Nowego Sącza, dzięki czemu trzeba będzie dreptać, a dreptać... Przeciwko dreptaniu nic nie mam, ale w mrozie lub słocie, kiedy zegarek nieubłaganie odlicza minuty, a tam, w chacie juz się bawia, już śpiewają, już mama Szymona stawia kawę - najlepszą z możliwych, już tata Szymona pali w piecu, już gitarzyści sie stroją, a ty tu stoisz na rozdrożu lub dreptasz, mając nadzieję na podwózkę.
Przy braku pieniędzy w kieszeni na ewentualny autobus prawie gwarantowane jest że nic się nie złapie...

Drugi raz nie dojechałam na Żeleźnikową, bo zwyczajnie zepsuł się samochód.
Prawdopodobnie taki skład grał na Żeleźnikowej, kiedy nie dojechałam po raz drugi...

Mogliśmy w teorii pojechać od razu z Bukowiny krakowskiej wraz z Ziutem, który sam nie wiedział dokąd jedzie, ale wiedział że ma wziąć gitarę. Mogliśmy jechać z Kamilem, Włodkiem, Martą bądź ostatecznie autobusem za jasności. Ale w praktyce nie mogliśmy, bo Michał kucharzył na imprezie opłatkowej działkowców. Kucharzy tak od kilku lat - co mu zresztą nad wyraz dobrze wychodzi.

Zatem po imprezie, dopakowaliśmy niezbędny osprzęt do plecaków i o godzinie mocno po ósmej wieczorem, ruszyliśmy Sieną w kierunku Nowego Sącza. Kierunek wypadł trochę lewo, bo Zakopianką - uznaliśmy bowiem, że nieco dalej, ale za to szybciej.
Świeżo ściągnięty z ładowania akumulator, wykazywał iż najedzony nie jest. Czym się specjalnie nie przejęłam, bo już nieraz takie sztuki wyczyniał, a palił od kopa. Tym razem też odpalił od kopa.

Odwidziało mu się dopiero na Zakopiance. Zaczął przerywać, krztusić się - zupełnie jakby nie miał gazu. Wg wskazań licznika miał go jeszcze na jakieś 50 km. Benzyny było ponad pół baku, co nie zmienia faktu, że przełączenia z gazu na benzynę moja szacowna Siena nie zauważyła i dalej przerywała.

Ostatecznie przerwała na podjeździe z Mogilan pod Gaj. Przerwała i zdechła.
Tyle tylko, że udało mi się zjechać na pobocze i włączyć awaryjne.

Nieco ponad godzinę zajęło nam pchanie samochodu (dobra, przyznaję - Michałowi zajęło. Ja siedziałam za kierownicą i usiłowałam trzymać się pobocza. Z trzymaniem nie do końca wyszło - rychło okazało się, że mój ojciec, który do tej pory służyl mi przy cofaniu za nawigatora, rozumie hasło "Prostuj" jako "prostuj koła". Michał zaś rozumie to samo hasło jako prostuj samochód.  W efekcie, słuchając rad nawigatora, bo przecież w lusterkach nic nie widziałam, poza potworami nadjeżdżającymi z tyłu (potwory - ciężarówki lub busy, które beztrosko jechały prawym pasem, mając lewy wolny, i za nic nie chciały go zmienić.) jechałam slalomem.

Cofanie po nocy na Zakopiance z pełnym ruchem, na wyłączonym silniku (bo akumulator wystarczył na trzy odpalenia, a potem się zwurdził) to przeżycie nie do opisania.
Udało nam się (i tu mogę śmiało powiedzieć, że nam - też pchałam Sienę, aczkolwiek moja pomoc była nikczemnie nikła) ustawić auto na podjeździe miłej pani w Mogilanach, która co prawda mocno się wystraszyła, kiedy zakamuflowany zbir (ja:) w czapce, goretexie i czarnych portkach) podszedł do okna... Zbir gnąc się w ukłonach, poprosił o możliwość zostawienia auta, na co Pani, odetchnąwszy, że nie prosi ów zbir o pieniądze albo życie, wyraziła zgodę.

Niemniej jednak zrobiła się godzina późna, a my dalej byliśmy bardziej w Krakowie, niż w Nowym Sączu.
Wróciliśmy stopem z trójką młodych ludzi, którzy jechali sobie na imprezę z Tychów do Krakowa.
Tym sposobem nie dojechałam na Żeleźnikową po raz drugi...

Trzeci raz...
Nie!
Do trzech razy sztuka. Trzeci raz dojadę.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz