czwartek, 25 stycznia 2018

CZAR POŁONIN


Bieszczady kojarzone są  przede wszystkim z połoninami. I słusznie. Chociaż w malutkich jeziorkach osuwiskowych taplają się ptaszki, Chociaż prześliczne lasy bukowe przyciągają wzrok, choć na każdym kroku można spotkać ślady dawnego życia, zaszyć się w jakąś dziurę i nie myśleć, to jednak połoniny są  tym magnesem przyciągającym rzesze turystów...



Dlaczego tu jest tak pięknie?

W sezonie grzbietami Wetlińskiej i Caryńskiej ciągną tasiemcowe kolejki. Gdyby można popatrzeć na nie z lotu ptaka zobaczyłoby się wielką kolorową dżdżownicę sunącą poprzez trawy. We wrześniu, kiedy podpołonińskie lasy zaczynają się złocić, powietrze jest przejrzyste, a w górach panuje niczym nie zmącona cisza i spokój, na połoninach pozostają tylko rozdeptane ścieżki.. Siadamy wtedy w wysokich trawach połoniny Wetlińskiej i obserwujemy najbardziej niesamowite zjawisko.

Z najwyższego punktu połoniny - południowej grzędy Roha (1251m n.p.m.) przepięknie widać skupisko połonin. Na południu wał Działu, przedzielający dolinę Wetliny od wyludnionej trzy wieki temu wsi Moczarne, trochę dalej kopułę Wielkiej Rawki, gdzieś w oddali nikną ukraińskie Bieszczady z Pikujem, najwyższym szczytem Bieszczad na czele. Wschodnią część polskich połonin, gniazdo Tarnicy skutecznie zasłania połonina Caryńska. Amor latający nad traworoślami połonin trafił nas swoja strzałą nie raz, a tysiące razy...

Aktualny widok połonin "zawdzięczamy" wypasowi bydła. To przez 3500 sztuk krów i buhajów granica lasu obniżyła się o ponad 100 metry!. Na początku lat 20-tych liczba ta spadła do 1000.

Bydło pędzono w grupach 20-30 sztuk, a każde stado pilnowane było przez 4 do 5 pastuchów, którym żywność przynoszono z dołu. Wsie podpołonińskie były najbardziej zacofane, a wszelkie reformy przychodziły z ogromnym opóźnieniem. Centrum kulturalne stanowiły parafie greckokatolickie, brakowało szkół, a większość mieszkańców było analfabetami. Pastuszkowie potrafili jedynie liczyć pieniądze, które dostawali za bydło na targach 19 sierpnia w Lutowiskach. 

Bydło wypasano od maja do sierpnia. W lecie noce były ciepłe, ale w maju zdarzały się często ( i dalej zdarzają) przymrozki. Ludzie spali jednak pod prymitywnymi daszkami, a jedyny szałas, który postawiono, został z czasem przerobiony na bazę wojskową. Stąd żołnierze obserwowali niebo, czy aby nie zbliżają się balony ze stonką, czy z imperialistycznymi ulotkami. Po nich barak przejęli harcerze, a potem Lutek Pińczuk, który w schronisku na Wetlińskiej mieszka od 1967 roku i jest najstarszym kierownikiem schroniska. 

Nie zawsze jest różowo...

Jednak nie zawsze jest tu różowo. zimą'99 spadł tu taki śnieg, że na zewnątrz wychodziło się przez okienko w dachu, a okien nie było w ogóle widać. Nie miałam szczęścia być tu wtedy. Razem z ekipą z Hawiarskiej Koliby stacjonowaliśmy 40 kilometrów dalej, w Hoszowie i, choć na połoniny przyjeżdżaliśmy codziennie, nigdy nie udało nam się zajść dalej niż do połowy wyznaczonej na lato trasy... Z całej sylwestrowej ekipy na połoninę Caryńską zdecydowała się tylko czwórka: Adaś, Krzyś, Robert i ja. Uczynny pan podwiózł nas do przełęczy Wyżniańskiej. Stąd prowadzi najkrótsza droga na połoniny. Mieliśmy bowiem w planach przejść grzbietem aż do Ustrzyk.

Szlak był, wbrew ponurym przypuszczeniom, przetarty. W lesie śniegu leżało mniej więcej półtora metra, gdyż pomocnicze barierki tonęły w śnieżnobiałym puchu. Śnieżnobiałym, bo w rejonie Bieszczad nie uświadczysz takich zanieczyszczeń, jak w reszcie kraju. Jest to efekt wysiedleń, a w związku z tym braku przemysłu. Nieliczne zakłady przemysłowe, takie jak Igloopol, popadały we wczesnej fazie socjalizmu i dotychczas, dzięki Bogu, nikt nie wpadł na pomysł wznowienia działalności...

Jeszcze w lesie spotkaliśmy grupę chłopaków, którzy z uporem maniaka tarli szlak na połoninę trzy godziny temu.
- Po co niesiesz ten aparat? Na górze mgła...
Cóż, mieli racje.... W szarym mleku początkowo poszliśmy w kierunku na Berehy Górne. Ostry szron chrupał pod nogami, lodowaty wiatr bił po twarzach odłamkami lodu, a szare mleko otulało nawet najbliższe słupki. Ręce w grubych narciarskich rękawiczkach zamarzły mi już prawie na kość. Przeszliśmy może 5 kilometrów, a ponieważ szlaku się "zagubił", podejmuję decyzje powrotu. Wyszliśmy z naszego domu jak na każdy zimowy spacer. Każdy miał jakieś bandaże, plastry, trochę jedzenia, herbatę, niezliczoną ilość ciuchów, latarki, ale nikt z nas nie miał sprzętu przystosowanego do zimowego noclegu w górach. Opatuliwszy się kurtkami nie zamarzlibyśmy, ale nocleg ten nie należałby do przyjemnych. Nie mam najmniejszej ochoty, żeby szukał mnie potem GOPR. Niestety nie ma najmniejszych warunków na wędrówkę, a nie chce być kolejną ofiarą ostrej zimy w Bieszczadach...
Chłopcy bardzo opornie i z dużym ociąganiem poszli za mną.

Gdyby nie Krzemień...

W piątek warunki trochę się poprawiły, więc w trójkę poszliśmy na Tarnicę przez Szeroki Wierch. Oprócz mnie i Moniki poszedł jeszcze Łukasz. Reszta ekipy się wypięła i została w knajpie. Jeszcze w lesie natknęliśmy się na chatkę, która kiedyś była zwykłą wiatą, ale teraz obłożona klocami śniegu, spełniała wszystkie warunki przytuliska dla wariatów. Chyba podobnie sadzili chłopcy spod Caryńskiej, schodzący teraz z Szerokiego Wierchu.
- Na górze mgła.- powiedzieli- zgubiliśmy Tarnicę i wracamy.

My poszliśmy dalej. Po drodze minęliśmy oczywiście cztery zmyłki. Każda wydaje się być już Szerokim Wierchem i każda okazuje się nim nie być... Wszystkie ślady prowadziły prosto, tylko samotne obuwie schodziło w bok.

- Ktoś zrobił sobie skróty, ale my jesteśmy grzeczni i idziemy za szlakiem- zaśmialiśmy się. Rychło okazało się, że ślady, za którymi poszliśmy, są  śladami pięcioosobowej ekipy, która pobłądziła wczoraj. Znaleziono ich dopiero dzisiaj rano po 24 godzinach spędzonych w górach... Zrobiliśmy dziwne kółko i przez chwilę nie wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy. Szczerze mówiąc, była to długa chwila. 

- Łukasz! - krzyknęłam w przód - Jesteśmy z powrotem pod Szerokim Wierchem, musimy iść za tymi śladami pojedynczymi. <br />

Zorientowałam się dzięki ledwo widocznym skałkom na Krzemieniu. (ogłupienie, jakie na nas spadło nie pozwoliło nam wyciągnąć kompasu).Takie skalne grzebienie są  jedyne w całych Bieszczadach. Od nich, notabene Krzemień wziął swoją nazwę, gdyż "hreben" po ukraińsku znaczy grzebień, a przerobienie tej nazwy "zawdzięczamy" tylko i wyłącznie niedbalstwu austriackich kartografów. 

"Niepozorny" Kińczyk

Mniej więcej w czasie zimowego zdobywania połonin, zachorowałam na Kińczyk...Bynajmniej nie jest to choroba, aczkolwiek zarazić się może nim każdy, kto choć raz wejdzie na najwyższy szczyt polskich Bieszczad i spojrzy w kierunku południowo wschodnim...

Oto ON. 

Niepozorny na mapie, jeden w ciągu połonin, nie wyróżniający się właściwie...

Co ja piszę!?...

Wyróżniający się! najpiękniejszą kopułką jaką oko turysty kiedykolwiek oglądało! Kiedy dzieci robią dekoracje na torcie zawsze zostaje resztka, która układa się na szczycie w charakterystyczny dziubek. I tak właśnie wygląda Kińczyk. Na wieki usadowiony między połoniną Bukowską, a Rozsypańcem zdaje się wołać "czekam na ciebie!". Może to głupie i dziecinne, ale ta góra śniła mi się od tej pory po nocach, wołała, przyzywała. Niestety Bieszczadzki Park Narodowy oraz straż graniczna zakazały wstępu na niego. Już byłam bardzo zdesperowana i chciałam pójść tam nielegalnie, narażając się w razie złapania na 500 zł. kary, kiedy nagle mój nieodzowny przyjaciel, Marcin, zorganizował zezwolenie... zasypał dyrekcję parku niezliczoną ilością dokumentów z uczelni, organizacji turystycznych, ekologicznych i stowarzyszeń studenckich, w których kiedyś działaliśmy, bądź to wspólnie, bądź osobno- dość, że teraz legalnie mogliśmy tam pójść. 

"Nie pójdzie Pani na Kińczyk!"

Oczywiście poszliśmy przez Sianki. Musiałam odwiedzić moich drwali i pokazać leśniczemu zezwolenie. No i nie rozczarowałam się! Z Jaśkiem i Zbyszkiem zdążyliśmy już wypić półroczny zapas wina z jeżyn, kiedy do kuchni wszedł Tadek.
- A pani tu znowu? Nie pójdzie pani na Kińczyk!- Nie można powiedzieć, żeby Tadek mnie lubił.
- A właśnie, że pójdę! Proszę bardzo. Mam zezwolenie...
- Co pani ma?! Chyba fałszywe?- spytał z nadzieją.

W życiu nie zapomnę jego miny, gdy oglądał najprawdziwszy w świecie podpis dyrektora parku... Chociażby dla jego niedowierzania, warto było mocno nadrobić drogi i iść przez Sianki... Wyruszyliśmy następnego dnia. jeszcze chwiejąc się na nogach po wczorajszym winie dotarliśmy na Opołonek- najdalej wysunięty na południe kraniec Polski. Słupek w środku lasu- nic więcej, za to kiedy droga skręca dość gwałtownie na północny zachód otwiera się widok na Rozsypaniec, Stijną i ...
no dobrze nie będę po raz "en plus pierwszy" wymieniała tej nazwy, choć mi ona w duszy gra i na usta się ciśnie z siła nieprzemożną... 

Widoki, jakie rozpościerają się z owej grupy połonin po prostu zapierają dech w piersiach: Tarnica, Rozsypaniec (ten przy czerwonym szlaku), Halicz, Połoniny obu Rawek, a od strony Ukraińskiej rozprzestrzeniają się od połoniny Równej, przez Ostrą Horę, po połoninę Borżawy ze Stohem w roli głównej. Mieliśmy na tyle szczęścia, że widzieliśmy nawet Gorgany i Czarnohorę. Pogoda zrobiła nam te uprzejmość i zepsuła się dopiero po naszym zejściu z Góry Snów...

Wróciłam z połonin. Ledwo z nich zeszłam, a już zatęskniłam z powrotem. Chociaż zdaję sobie sprawę, że połoniny to unikat, któremu grozi powolne zadeptanie przez ludzi, Chociaż na własnych butach wyniosłam kawałek połoniny, nie mogę się powstrzymać... I myślę, że nikt, kto choć raz odwiedził bieszczadzkie połoniny, nie powstrzyma się i pojedzie tam jeszcze nie raz, nie dwa, nie pięć.... 

Sierpień 2007- Wetlina

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz