Nie miałam w planach keszowania w Bieszczadach.
pod Honem (2013) - zdj.własne |
Weszłam trasą wyciągu ostro pod górę – pamiętałam bowiem, że kiedy czytałam opis skrytki miała być ukryta w czymś niebieskim i miał się z tego miejsca roztaczać cudowny widok. Z trasy starego wyciągu faktycznie widok zapierający dech w piersiach (chyba, że mnie zatchnęło przez tą wspinaczkę i wczorajsze alkoholizowanie się z ekipą koncertową).
Niebieskich słupków (nie wiem do czego służą – muszę się kiedyś zapytać Barniego) było kilkanaście. Wszystko wskazywało, że to tu. GPS twardo jednak pokazywał miejsce ukrycia kilkadziesiąt metrów dalej. Polazłam więc dalej.
GPS wskazywał pień. Zdecydowanie nie niebieski. I zdecydowanie nie roztaczał się stamtąd żaden widok. Wiedziałam już, że zrobiłam błąd, bo bezwiednie przesunęłam sobie punkt na GPS, więc siłą rzeczy nie mogło mi urządzenie wskazywać prawidłowego położenia.
Ale w sumie… dobrze się stało…
I pomyśleć, że kilka lat temu z przyjemnością powkładałabym im patyki w szprychy. Jeżdżą tylko, smrodzą i straszą zwierzynę. Taki stosunek do zmotoryzowanych w lesie miałam jeszcze kilka lat temu.
Potem – bez jakichkolwiek zewnętrznych działań – łagodnie zmieniłam zdanie.
Nie przepadam za nimi nadal, ale jeśli jadą ścieżkami i uważają na zwierzynę, psy i turystów… to niech sobie jeżdżą. I tak mniej szkodzą niż miejscowi i znajomi miejscowych, którzy rozjeżdżają ciągnikami leśne drogi (nie mówię o leśnikach i planowanych przecinkach, mówię o grabieży i bezmyślnym jeżdżeniu ciężkim sprzętem – najczęściej po nocy).
Już dawno temu doszłam do wniosku, że zakazy nic nie zmienią. W efekcie będą po prostu łamać przepisy, skoro nikt i nigdzie nie daje im możliwości realizowania swego hobby. Co ja bym zrobiła, gdyby mi zakazano chodzić po górach?
Najwyraźniej na trasie nie spotkali wielu turystów, bo rozpoczęli pogawędkę. A że śpią w Smolniku, a może bym przyjechała w odwiedziny, a może wpadnę na imprezę z ekipą… Nie chciało mi się jakoś specjalnie tłumaczyć, że właściwie przyjechałam stopem, sama, a ekipa do której przyjechałam, właśnie się rozjeżdża… i właściwie sama nie wiem, gdzie będę za dwie godziny, co będę robić i gdzie nocować.
Wymieniliśmy uprzejmości, Janek – jeden z crossowców – poczęstował się moją wodą małomineralną, bo ze strumyka, i pojechali. Ja poszłam pod Hon, bo uparłam się jednak znaleźć jakiegokolwiek kesza w tych Bieszczadach, skoro już tu jestem.
pod Honem, październik 2013
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz