Założenie było proste "gdzieś za Modlniczką skręcimy". Ale mnie, w międzyczasie, przypomniały się Górki Karniowickie, gdzie jeździliśmy na spacery z tatą, tam - skąd Truśka wynosiła poroże jeleni.
Trafiłam bez pudła.
Początkowo trasa biegła prostą drogą, nieubłoconą. Po spotkaniu przeuroczej husky, która biegała tam z panem swym (właśnie tak - to ona biegała z nim, a nie on z nią) i była wybitnie zainteresowana Szeklunią (Szeklunia nią mniej:))) trasa sama wybrała się w dół, w kierunku dolinki Kobylańskiej. Husky ciągnąc za sobą pana, pobiegła w kierunku Bolechowickiej.
Pogoda? Średnia. Mglisto, chłodno, bez rewelacji.
Światło? - Brak.
Ludzie? BRAK, BRAK , BRAK - I to był największy plus dodatni wizyty w Kobylańskiej poza sezonem i w dzień daleko odbiegający od hasła "ładny weekend".
Podczas zejścia do głównej części doliny, trafił się keszyk:) - podjęty bez żadnych problemów - tak na osłodę po brzydkiej pogodzie.
W dolince zaczęło się już ściemniać, więc zaczęliśmy się piąć pod górę, w kierunku samochodu.
Mapy co prawda nie mieliśmy (Michał spędził tam ćwierć życia i zna te tereny, a ja mam GPS-a). Niemniej jednak, trochę pobłądziliśmy - to znaczy nie pobłądziliśmy, tylko pragnąc iść na skróty dotarliśmy do bocznej dolinki, dochodzącej do Karniowickiej od wschodniej strony. Nie mieliśmy pojęcia o jej istnieniu.
Nie chciało nam się schodzić po ostrym zboczu i wyłazić z powrotem na górę, więc lekki powrót i "pójdziemy po mojemu". Co mnie cieszy, to to, że pomimo wszystko orientacji w terenie nie straciłam zupełnie, a przynajmniej nie tak bardzo jak mi się wydawało.
Do samochodu dotarliśmy po ciemku (to już chyba tradycja, gdziekolwiek i z kimkolwiek nie jadę, nie ma innej możliwości - wracamy po ciemku).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz