poniedziałek, 5 maja 2003

Anioł w kaloszach - Suche Rzeki // Angels in wellingtons


W Nasicznem niebo spowite było chmurami i gdzieniegdzie przebłyskiwały gwiazdy. Było upiornie ciemno, a grani Dwernika-Kamienia nie było nigdzie widać, szlaku również...



Na Dwernik w ogóle nie prowadzi żaden szlak, co jest o tyle wytłumaczalne, że znajduje się w pewnej odległości od Połonin, a jedyna droga łącząca biegnie przez Jawornik, gdzie są  unikatowe źródliska znajdujące się pod parkową ochroną. Hołoty turystycznej nie da się powstrzymać przed niszczeniem, dlatego na wszelki wypadek nie został tamtędy poprowadzony szlak. Z drugiej strony Dwernik jest jednym z najpiękniejszych szczytów w Bieszczadach i brak szlaku uniemożliwia podziwianie panoram zwyczajnym turystom. Ale przecież nie nam!!! Ruszyliśmy przez las kierując się wyczuciem. Kompas tkwił gdzieś głęboko w plecaku, a z mapy i tak niewiele wynikało. Nad Dwernikiem lśniła gwiazda i mając nadzieję, że nie robi nas w konia szliśmy za nią. Gwiazda jednak była wysoko i nie widziała tego, co widziały i poczuły nasze buty i skarpety: mokre bagniska, rozlewiska potoków, jary i przegniłe liście.

Dotarliśmy do końca. Dalej można było iść w dół albo granią. Zgodnie z logiką (przecież chcieliśmy iść na szczyt) poszliśmy granią, aż do polanki. Pierwsze co zobaczyliśmy to ogromny kamień.<br />

- No jesteśmy na szczycie- powiedziałam- to jest ten kamień. Pamiętam, oglądałam kiedyś zdjęcia kolegi ze szczytu Dwernika i był na nich właśnie ten kamień.
- Ale tu są  drzewa, a mówiłaś o pięknych wschodach słońca ze szczytu.
- Ciemno jest, nie widać. Jeżeli to jest Dwernik, a jest, bo przecież sterczy kamień, to jutro będzie stąd widać piękną panoramę.

Leżeliśmy w namiocie rozłożonym na jakiś koszmarnych kupkach borowin, które ugniatały każdą część ciała i rozmyślaliśmy o gwiazdach i romantycznej historii Dwernika.

Rycerski Dwernik

Żyli kiedyś w Bieszczadach prawdziwi rycerze. Działo się to w czasach, kiedy ziemie te należały do polskiego księcia Mieszka, który pogaństwo z tj ziemi wyplenił. Tam, gdzie Nasiczniański wpada do Sanu mieszkał Rycerz, co zwał się Dwernikiem. Zakochał się w pięknej córce posadnika grodu, co się nad Ralskiem wznosił (dziś góra ta Horodkiem się zwie). Łopienka również miłowała Dwernika, jednak została już przyrzeczona Juraszkowi, synowi posadnika z Hoczwi. Dwernik mógł jedynie porwać dziewczynę, a to, według prastarego obyczaju mógł jedynie w noc sobótkową uczynić. Dwernik wykorzystał obrzędy odprawiane w Wigilię Św. Jana i pod osłoną nocy w blasku pierwszych ogni porwał Łopienkę.

 Po nocy spędzonej w domu Dwernika, Łopienka poprosiła aby uczynić ją zechciał jego żoną. Prastary obyczaj zezwalał na taki postępek, pomimo przyrzeczenia dziewczyny innemu. Juraszko musiał odejść jak niepyszny. Mściwy to był jednak młodzieniec i postanowił się zemścić. Kiedy Dwernik wybrał się na Połoninę Wetlińską aby doglądnąć swoich pasterzy i zsiadł na chwilę z konia, aby dać mu odpocząć, Juraszko, jak ten zbój z ukrycia, strzelił do niego z kuszy, trafiając prosto w serce. Aby zbrodnie ukryć, ciało zakopał głęboko pod ziemią i odjechał. Łopienka szukając męża przybyła na szczyt i natychmiast zrozumiała co zaś zło. W miejscu, gdzie Juraszko ukrył ciało Dwernika, w przeciągu jednej nocy wyrosła skała. 


Ta skała miała być widoczna na naszych zdjęciach ze wschodu słońca nad Dwernikiem Był tylko jeden problem- nocowaliśmy nie na tym Dwerniku...

Dwernik posiada dwa szczyty, o czym nie wiedzieliśmy, To z północnego roztaczają się piękne widoki- my spaliśmy na północnym. Dopiero na następny dzień doszliśmy na prawidłowy wierzchołek, dzięki sokolemu wzrokowi Radzia, który wypatrzył szlakowskaz i turystów. Przez szczyt Dwernika prowadzi od niedawna ścieżka dydaktyczna z Dwernika- wsi do Zatwarnicy. 

My oczywiście nie poszliśmy za ścieżką, chcieliśmy odwiedzić schronisko Lutka na Wetlińskiej i nie w głowie nam było przedwczesne schodzenie. Sytuacja jednak zadecydowała za nas. Chociaż w planach mieliśmy pokonywanie chaszczy na Jaworniku, to dzięki wczorajszemu szczęściu na drodze nie mieliśmy chleba na dalszą drogę- znowu Radek zadecydował o zejściu do Nasicznego. Ja nie chciałam. Uważałam, że nie ma najmniejszego sensu, w Nasicznym nie ma żadnych szans na znalezienie sklepu, a tym bardziej takiego, w którym w dniu pierwszego maja będą sprzedawać chleb. Radek się jednak uparł...


W oczekiwaniu na piwo


Chorobliwy optymizm Radzia sprawił, że sklep był. Co więcej- był chleb. Za to – nie było piwa. W oczekiwaniu na dostawę siedzieliśmy wszyscy przed zieloną pakamerą i wypatrywaliśmy malucha, który miał przywieźć piwo i wódkę. Kilku turystów i dwóch autochtonów toczących ożywioną dyskusję:

- Panie Tucki, za głupi żwir zapłacił Pan więcej niż za chałupę.

- Eee tam, panie Boberko, i co z tego, jestem od Ciebie mądrzejszy, byłem i będę.

- Panie, ja mam sponsora, a Pan co? Rentę.

Wypatrując malucha, chcąc nie chcąc przysłuchiwaliśmy się rozmowie.

- Wytrzaskałeś mnie po pysku? Wytrzaskałeś!

- Za darmo Pan dostał! Pan jest gorszy niż komuna.

Para z naprzeciwka zaczęła tą  uroczą pogawędkę nagrywać. A oni raz kłócili się na zawsze i obrażeni rozchodzili się w dwie strony to znów siadali przy stole w najlepszej komitywie i wspólnie oczekiwali piwa dalej dyskutując:

- Ma Pan karabina?

- Mam jeszcze dwa. I naboje.

- Sprzedaj Pan

- Panu, panie Tucki sprzedać to ja mogę serię, a karabinu nie!

- Dla Syna.

- Teodor to Teodor, stary to stary. Nie.

Nie wiadomo jak się ta dyskusja skończyła i czy w ogóle, bo panowie wyglądali tak jakby na zmianę się usiłowali zamordować i stawiali sobie piwo od zarania świata do jego skończenia.


Po wsi Caryńskie pozostało kilka nagrobków


Nie doczekawszy się na piwo, z chlebami, kiełbasą, musztardą i czekoladami w plecaku ruszyliśmy w kierunku Caryńskiego. Teraz opuszczona wieś powstała dużo później niż sąsiednie wsie bojkowskie. Dlaczego tak się stało nie wiadomo, dość, że kiedy całe Bieszczady były już zasiedlone dolina potoku Caryńskiego wciąż była niezamieszkała. 

Aż zdarzyło się dnia pewnego, że w nieodległych Berehach Górnych pewien kmieć w gniewie zabił dzierżawcę folwarku. Aby uniknąć kary uciekł ze swoją rodziną w lasy stuposiańskie, wykarczował kawałek lasu w dolinie, i tak powstałą maleńka caryna. Zbudował chyżę ze smrekowych bali i prowadził swój odludny żywot, do czasu, kiedy synowie mu się nie pożenili po węgierskiej stronie i pobudowali swoje chyże obok ojcowej. Kiedy doniesiono Barbarze Kmitowej z Herburtów przypadkowo odkrytą na jej gruncie osadę, ta lokowała wieś na prawie wołoskim i zwolniła jej mieszkańców na 24 lata od wszelkich powinności. Wieś się rozrosła, wystawiono cerkiew, a władyka przemyski ustanowił tu parafię, dołączając niedawno lokowaną wieś Nasiczne.

Teraz w dolinie Caryńskiego po dawnej wsi pozostało kilka nagrobków, po drugiej stronie potoku i ruina kaplicy grobowej. Drugi cmentarz zrównano spychaczami. Po niedawnej obecności ludzi pozostałą tylko droga i zdziczałe jabłonie...

Droga przez Caryńskie wiedzie do schroniska na Przysłupie. Uroczego, z klimatem i normalnymi ludźmi. Długi weekend powoduje jednak przesadny tłok w schroniskach, także wypiwszy herbatę i uzyskawszy istotną informację, że strażnicy zaczynają pracę o ósmej i na górze są po dziewiątj, ruszyliśmy przez mroczny las.
Nie chcieliśmy rozkładać namiotu, ani nie nocować specjalnie wysoko - ostatecznie nie przyszliśmy tu niszczyć. Rozłożyliśmy dwie karimaty pod krzakami 300 metrów od szczytu.

Choć wschód słońca nie był taki jaki sobie wymarzyliśmy, to jednak śniadanie na szczycie Caryńskiej o godzinie szóstej rano dla takich śpiochów jak my, to niezapomniane przeżycie. Udało nam się nawet namówić jakiegoś zupełnie przypadkowego turystę aby zrobił nam wspólne zdjęcie, bo z przerażeniem odkryliśmy, że już miesiąc po zaręczynach, a wspólnego zdjęcia nadal nie mamy.

Stonka na połoninie


Kiedy zeszliśmy do Berehów Górnych stonka wchodząca na połoninę Wetlińską nieco nas przeraziła- długi weekend majowy to koszmar dla gór. Byliśmy jak zwykle jedynymi plecakowiczami. Kiedy dotarliśmy do schroniska "U Lutka" zbierało się na burzę. Przezornie zajęliśmy miejsca pod dachem oczekując na pioruny. Kiedy lunęło malutkie schronisko pękało w szwach i wciąż dochodzili nowi ludzie. Burza trwała już godzinę, a turyści wciąż przybywali. I to nie tylko z dołu, najwięcej docierało od strony połoniny. Trafił mnie tak zwany nerw! Jak można w czasie burzy iść otwartą połoniną!!! Zbiega się, ukrywa, cokolwiek!!! A tu przychodzi panienka na obcasikach i wesołym głosikiem oznajmia, że największy jej sukces życiowy to to, że przeżyła i ciekawe, jak poszło jej koleżance, która szła za nią. Goprowiec tylko machnął ręką. I miał rację- na idiotów się nie poradzi, tylko niepotrzebnie się człowiek denerwuje.

Ale kiedy skończyło padać wszyscy bohaterowie dzisiejszego dnia, którzy przeżyli burzę na Wetlińskiej pokornie zeszli (a właściwie zjechali w sandałkach po błocie) na dół do Berehów. 
My oczywiście wybraliśmy się dalej w kierunku Hnatowego Berda, gdzie jak głosi legenda rycerz Ignacy z Podola ( z ruska zwany Hnatem) dokonał swojego żywota. Ach piękna to legenda. 


Rycerz Hnat i jego Berdo


Na jesieni 1612 roku przybył do Wetliny rycerz Ignacy, oczywiście z miejsca zakochał się w pięknej Justynce, ale rodzice nie chcieli się zgodzić na małżeństwo. Justynka też zakochana w Hnacie wybrała więc klasztor. Ale pisane im chyba było jednak wspólne życie. Razu pewnego, kiedy wraz z towarzyszami za Tatarami się uganiał i rozbił jeden z obozów, okazało się, że są  tam branki z klasztoru, do którego poszła Justynka. Dzielny rycerz uwolnił dziewczynę, powiódł do cerkwi i wziął z nią ślub. Małżeństwo jednak nie było pobłogosławione przez rodziców. Już w czasie ceremonii ledwo uszli z życiem z pożaru, który wybuchł, kiedy w kopułę cerkwi trzykrotnie uderzył piorun. Krótko wiedli szczęśliwe życie w dolinie pod połoniną Wetlińską. Podczas  nieobecności gospodarza na dwór napadli tołhaje, a nie mogąc go zdobyć, podpalili je. Nikt nie uszedł z życiem.

Kiedy Hnat wrócił i zobaczył zwęglone ciało żony wpadł w tak głęboką rozpacz, że wskoczył na konia i pogalopował w dal. Nie zauważył, kiedy znalazł się na połoninie, nie zauważył, kiedy galopował granią, nie zauważył, kiedy ziemia usunęła mu się spod nóg i runął w przepaść. Jedynie ludzie z Wetliny w świetle księżyca widzieli sylwetkę jeźdźca na koniu. Odtąd miejsce to zwie się Hnatowym Berdem.


Twarz we mgle


Ale to nie Hnatowe Berdo ma najpiękniejszą grań. Ma ją Roh. Szczyt, którego spadające ku Wetlinie ramię przypomina wyrzeźbioną w skale ludzką twarz. Co dziwne legendy bieszczadzkie na ten temat milczą, możliwe więc że przywidziała nam się tylko w otulającej wszystko mgle. Mgła, mżawka i ogólne przemoczenie spowodowały, że nie zeszliśmy, jak planowaliśmy do Sinych Wirów i dalej do schroniska w Jaworzcu, ale potykając się o mokre korzenie grzecznie podążyliśmy do Suchych Rzek, których nazwa dziwnie kolidowała z ogólnie mokrą sytuacją.

Bieszczadzki Anioł


I znów Radek się uparł, żeby zajrzeć do schroniska harcerskiego. Ja nie miałam na to najmniejszej ochoty, mam raczej niemiłe wspomnienia z harcerzami. Tu jednak okazało się, że schronisko prowadzone przez babcię Alę - Anioła w kaloszach. Babcia nie pozwoliła nam nigdzie iść. Poczęstowała nas herbatą, czosnkiem niedźwiedzim (roślina chroniona, której w Bieszczadach rosną ogromne ilości), udostępniła kuchnię i zaproponowała nocleg. Nie ważne było, ze nie stać nas było na nocleg. Jedyne o co poprosiła to o jutrzejszą pomoc przy przyniesieniu drzewa. Radek chętnie posłużył męską pomocą, ja umyłam podłogi, posprzątałam po wycieczce i można powiedzieć, że nocleg w saloniku odrobiliśmy. Jednak to co babcia zrobiła z brzydkiego schroniska w Suchych Rzekach, to jak nas potraktowała, pomogła nie żądając nic w zamian tchnęło prawdziwym echem gór. Ludzie gór właśnie tacy są: pomocni, otwarci, mili.

Babcia była kiedyś pracownikiem naukowym. W saloniku otwartym dla gości leżą książki o tematyce historycznej, archeologicznej, botanicznej i zoologicznej. Na półce stoi zamarynowana piestrzenica kasztanowata- unikalny grzyb pod ochroną, śmiertelnie trujący, wyglądający jak mózg. Każdy owad, każda roślinka, każdy grzyb jest przez babcię sprawdzany w niezliczonej ilości przewodników do oznaczania. Musi wszystko wiedzieć. Nawet to gdzie ma gawrę niedźwiedź, który zostawia ślady niedaleko schroniska. Babci nie da się opisać, babcie Alę trzeba poznać. Miałam w planach napisanie opowiadania o Aniele w kaloszach, ale druk, atrament i papier nie oddałyby ani cząstki istoty babci. Nic mi innego nie pozostaje tylko zaprosić wszystkich do Suchych Rzek... My na pewno jeszcze tam wrócimy, nie raz, nie dwa nie pięć, choć na odkrycie czeka jeszcze całkiem spory kawałek Bieszczad.


MAJ'2003- Suche Rzeki

* Wszystkie legendy cytuję za: Andrzej Potocki,Ksiega legend i opowieści bieszczadzkich , BOSZ, Lesko 1998. 

** Z przykrością informujemy, iż schronisko harcerskie w Suchych Rzekach zostało zlikwidowane. Babcia Ala- "Anioł w kaloszach" - wyprowadziła się z miejscowości.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz