poniedziałek, 26 kwietnia 2004

Po drugiej stronie Sanu / On the other riverside of San

[EN] The San river has incredible influence - staying on the other side of river man thinks about the visit in tiny, but still living town on Ukrainian riverside. Being here... thoughts are flying to hillsides of Piniaszkowy Wierch and woody hills nearby Negrylow.
From the Countess Grave divides us several dozen yards and several hundreds years.



Skoro po pierwszych wspólnych wakacjach, spędzonych w Czarnohorze i Świdowcu, wróciliśmy śmiertelnie zakochani w górach ukraińskich, wiadomym było, że na podróż poślubną też wybierzemy się za wschodnią granicę.

W dzienniku z podróży widnieje zapis: "6,23- Medyka". To nie żart, ani pomyłka. O tej godzinie usiłowaliśmy przejść granicę, do której dowiózł nas mój dwudniowy teść. Granica jednak była oporna i nieczuła na nasze prośby i błagania. Została otwarta parę minut po siódmej. Widać było nasze niedoświadczenie na pieszym przejściu Medyka- Mościska. Miejscowi przemytnicy siedzieli spokojnie na kraciastych torbach, raczyli się gorzałą i palili papierosy. Czekali. Przy szlabanie staliśmy tylko my.

Czystym przypadkiem trafiliśmy na dyżur Izy - narzeczonej Rafała, naszego świadka. Zbrojna w wiedzę o wydarzeniach z soboty, gromkim głosem zakrzyknęła
- Pani ma nieaktualne nazwisko!
Strażnicy w Medyce mają chyba ważniejsze sprawy na głowie, bo żaden z nich nie odwrócił nawet głowy.

Strachowka niepotrzebna?

Nauczeni doświadczeniem z poprzedniego pobytu szybciuteńko minęliśmy budkę wykupu "strachowki"- obowiązkowego ubezpieczenia wewnętrznego, które w praktyce nie działa- i wsiedliśmy do pierwszej marszrutki. 

Gdziekolwiek by nie jechała i tak musi się zatrzymać w centrum Mościsk, a tam właśnie chcieliśmy się dostać. Niestety, cena biletu zależy od kierowcy. Przejazd jednej osoby do Mościsk kosztuje hrywnę, ale niekiedy kierowcy traktują plecak jak osobę. Nie zgadzając się na takie zasady, można czekać cały dzień na brudnej granicy, aż przyjedzie kierowca, który traktuje plecak jak plecak.

Ledwo zdążyliśmy dojść do budynku dworca, by zorientować się w rozkładzie jazdy autobusów, zaczepił nas miły pan, z którym spotkaliśmy się przy zamkniętym szlabanie. Teraz wziął nas "pod swoje skrzydła" i zdecydowanie odtrącał wszystkich nachalnych kierowców oferujących swoje usługi. 

Gwar i ruch w Mościskach jest wielki. Tłumy lokalnych przemytników, kierowców, sprzedawców; większość z bazarowymi torbami w kratę. Wszyscy się spieszą, przepakowują, rozpakowują, upychają pod spódnicami naprędce kupione kartony. Zamkniecie granicy na lokalny przemyt z pewnością leży w zakresie możliwości władz, jednak konsekwencje byłyby dotkliwe. Straty tym spowodowane byłyby dużo większe niż potencjalne zyski. Połowa mieszkańców przygranicznych miejscowości straciłaby pracę i jedyne źródło dochodu. Kierowcy marszrutek staliby na dworcu we Lwowie czekając na kurs, przygraniczne sklepy poupadałyby. Patrząc na walające się butelki, z których przelano spirytus do plastikowych pojemników, papiery z papierosów i kanistry po benzynie, trudno oprzeć się wrażeniu, że przejście piesze zostało stworzone jedynie w celu łatwiejszej kontroli przemytu i, choć to brzmi absurdalnie, ułatwienia pracy miejscowym przemytnikom.

Samborski chaos

W Samborze już jest spokojniej- ot zwykły dworcowy chaos. Żegnamy się z towarzyszem podróży i idziemy zobaczyć miasto. Od dworca prowadzi rozKopana ulica, przy której aż roi się od barów, restauracji i knajp. Niestety przed dziewiątą wszystkie są  zamknięte- na śniadanie nie ma szans. Ze stron internetowych wiemy, że pociąg do Sianek odchodzi o godzinie pierwszej. Skutecznie udaje nam się zapomnieć o godzinnej różnicy czasu...

W Samborze nie ma wiele do zwiedzania- ot, ryneczek z zaś łoniętymi drzewami XVII- wiecznym ratuszem z wieżą. Jednak jest w tym małym miasteczku coś, co sprawia, ze warto podczas  przerwy w podróży przejść te kilkaset metrów z dworca do centrum. Coś, co sprawia, że nie jest to zwykłe 40 tysięczne, naddniestrzańskie miasteczko. Z jednej strony pełne sklepy, uśmiechnięte ekspedientki i klimatyczne bary, z drugiej, puste i szare ulice, dosłownie sześć lekarstw w narożnej aptece i beczki z kwasem chlebowym na każdym rogu. 

To ciche miasteczko było świadkiem głośnego skandalu. W 1900 roku odkryto, że policja stosuje przy przesłuchaniach średniowieczne narzędzia tortur, co oczywiście gwarantowało jej wysoką skuteczność. Opinia publiczna była oczywiście oburzona, a sprawa jak zwykle "rozeszła się po kościach" [M. Czuma, L. Mazan, Austriackie gadanie, czyli encyklopedia galicyjska.]. 

Soczewek- niet.

Radek postanowił nadrobić niedopatrzenie z Przemyśla i zakupić płyn do soczewek. Niestety w naszym podręcznym słowniku języka ukraińskiego, brakowało słowa "soczewka", już o "kontaktowych" lub "płynie" nawet nie wspomnę. Odszedłszy z kwitkiem ze wszystkich sklepów, trafiliśmy w końcu do apteki, gdzie dowiedzieliśmy się, że soczewki kontaktowe to "linzy" i można je nabyć jedynie we Lwowie, a salon optyczny znajduje się w rynku na rogu. Znaleźć optyka w Samborze graniczy z cudem. Jedyny przechodzień w okularach powiedział, ze zakład znajduje się "tu na rogu". Po bezskutecznym bieganiu tam i z powrotem po rynku, zostaliśmy doprowadzeni, niemal pod drzwi, przez uczynnego starszego pana (bez okularów). 

O ile rynek Samborski przypomina polskie miasta z przełomu lat 80/90, to salon optyczny został przeniesiony żywcem z XIX wieku. Na półce leży kilka par grubych oprawek, reszta sklecona z drutu, pusta lada i fotel okulistyczny. O płynie do soczewek nie może być mowy!

Poszukując płynu, przegapiliśmy pociąg do Sianek, jednak przy pomocy Samborzan, znaleźliśmy się we właściwym punkcie dworca autobusowego. Odjeżdża stąd niezliczona ilość marszrutek do Mościsk, Lwowa i Starego Sambora. Można również pojechać zobaczyć freski Bruno Schulza do Drohobycza oraz zwiedzić polski kościół w Stryju. Ale marszrutki do Turki nie widać. Okazuje się, że nie zatrzymuje się na dworcu- trzeba stać na ruchliwym rogu ulicy i w odpowiednim momencie zamachać.

Rajd Paryż-Dakar wysiada...

Po godzinie karkołomnej jazdy (kierowcy ukraińscy zdecydowanie mogliby brać udział w rajdzie Paryż- Dakar) jesteśmy na tureckim dworcu i mamy jeszcze czas  na zakup biletów na pociąg, który uciekł nam w Samborze. Nie było to zresztą konieczne- pani kontroler na miejscu drukuje bilety w tej samej cenie. Jazda pociągiem jest niewiarygodnie długa, ale jakże komfortowa w porównaniu z zapchaną i śmierdzącą marszrutką. 


Tory wzdłuż Sanu

Tory biegną wzdłuż Sanu, wyznaczającego w tym miejscu granicę polsko- ukraińską. Czuję się niesamowicie, będąc w miejscu, o którym marzyłam od pierwszej wycieczki doliną górnego Sanu. Powoli mijamy Beniową. Po polskiej stronie , na miejscu wsi zachował się jedynie cmentarz i stara lipa- tu, we wschodniej części, stoi kilka starych chałup i sklep. Bardziej gwarnie jest w Sokolikach- stąd zaczynała się trasa kolejki wąskotorowej. Po tej stronie Sanu rozrzuconych jest kilkadziesiąt domów i kilka sklepów. Na stacji czeka kilkunastoosobowy tłum. Trudno uwierzyć, że za granicą po wsi pozostała jedynie nazwa i wspomnienie. Nie inaczej jest w Bukowcu. Choć mniejszy od Sokolików, też kilkanaście osób czeka na pociąg do Sianek, wsi odległej o kilka kilometrów. Kilkadziesiąt metrów w kierunku zachodnim stoi drewniana brama pilnująca wejścia do Bieszczadzkiego Parku Narodowego. Nie licząc drwali, przechodzi nią kilkadziesiąt osób rocznie. 

Podróż pociągiem po tej stronie Sanu to swoisty powrót do przeszłości. Podobnie musiało wyglądać w czasach, kiedy niebieska wstęga Sanu nie wyznaczała granicy miedzy dwoma państwami.

Kiedy w końcu dojeżdżamy do Sianek, jak obuchem uderza ubóstwo tego miejsca. Fraza "na końcu świata" ma zastosowanie nie tylko po polskiej stronie Sanu. Szare rozwalające się budynki, odpadający tynk, walające się kawałki gruzu- mieścina wygląda jakby znajdowała się u schyłku egzystencji. San ma niesamowite działanie- stojąc po tamtej stronie nieustannie myśli się o wizycie w zamieszkałych ukraińskich Siankach. Będąc zaś tu myśli gwałtownie fruną ku stokom Piniaszkowego Wierchu i leśnym pagórkom nad Negrylowem. Od grobu Hrabiny dzieli nas kilkadziesiąt metrów i kilkadziesiąt lat. Wzdłuż torów chodzą uzbrojeni strażnicy (do teraz nie wiemy, czy to miejscowy SOK, czy pogranicznicy), dalej zardzewiałe druty kolczas te "systemy" i niebieska stróżka możliwa do przejscia jednym krokiem. Wytężywszy wzrok, można pomiędzy zielonymi smrekami wypatrzeć ściany grobowca Klary i Franciszka Stroińskich. 

Wielka miłość w Siankach

W czasach, kiedy ziemie leżące po obu stronach Sanu nie były podzielone, właścicielami tych dóbr byli Stroińscy. Młody dziedzic, Franciszek, zakochał się z wzajemnością w pięknej Klarze Kalinowskiej. Kiedy brali ślub w lwowskiej cerkwi na terenie Sianek rozpętała się straszna nawałnica. Wiele domów zostało zniszczonych, wiele dobytku ucierpiało. Wiatr nie oszczędził także cerkwi niosąc krzyż z kopuły przez kilkadziesiąt metrów. Wbił go w końcu w ziemię na zachodnim brzegu Sanu. Świeżo upieczona hrabina Stroińska uprosiła męża, aby ufundował w tym miejscu cerkiew, jako wotum ich szczęścia małżeńskiego.

Hrabina szybko zaskarbiła sobie miłość i szacunek mieszkańców, a mąż Franciszek zupełnie oszalał na jej punkcie. Kiedy Klara nagle w wieku lat czterdziestu zachorowała i zmarła, zanim zdążył przyjechać Medyk z Turki, mąż pochował ją na przycerkiewnym cmentarzu, umieszczając na grobie epitafium "Tej, która uczyniła mnie najszczęśliwszym z ludzi". Franciszek żył jeszcze przez 25 lat po jej śmierci, jednak stronił od ludzi, dużo czasu spędzając na grobie żony, a los majątku polecił trosce jedynego syna, Stanisława. W testamencie nakazał, aby pochowano go obok Klary. Ich syn na grobowych kryptach położył kamienne płyty. W pół wieku po jego śmierci ludność zachodnich części Sianek została wysiedlona. Do czasów dzisiejszych dotrwały jedynie kamienne płyty, ruina kapliczki i kilka podmurówek.

Dziwne, nie do opisania uczucie ogarnia człowieka stojącego wśród zaniedbanych zabudowań Sianek ukraińskich. Trudno zrozumieć, że nie tak dawno temu obie strony tworzyły całość, dobrze prosperującą. Dziś po polskiej stronie nie ma nic, tu zaś ... Tu- wszystko się kończy, nawet trasa pociągu. Tylko raz dziennie przejeżdża tędy pociąg do Użgorodu, ale mało kto do niego wsiada. Większość podróżnych właśnie w Siankach kończy swoją podróż. My, swoją zaczynamy...

"San to welika rijeka"

Choć pociąg się zatrzymał, my idziemy dalej torami, w kierunku Użoku. Po kilku kilometrach, bez niespodzianek w postaci pograniczników, dochodzimy do Przełęczy Użockiej. Ponieważ pies z kulawą nogą nie zwrócił na nas dotychczas  uwagi, czujemy się niejako bezkarni i planujemy dojście do źródeł Sanu. Co prawda bylibyśmy widoczni jak na dłoni, a przedzieranie się przez dziurawą systemę, dla wszystkich byłoby chyba jednoznaczne z ucieczką przez zieloną granicę.


Jednak źródła Sanu tak bardzo kuszą, że już prawie się zdecydowaliśmy na dotknięcie niebieskiej stróżki niemrawo wyciekającej spod traw i wystawienie się na strzał (niekoniecznie przysłowiowy). Uniknęliśmy tego losu, bo nagle od strony biegnącej górą szosy, ruszył malutki pan w ogromnej zielonej czapce. Pospiesznie cofnęliśmy się z powrotem na tory. Strażnik okazał się bardzo miły, acz nieustępliwy. Informację, że drogą byłoby łatwiej i może jednak wrócilibyśmy na asfalt, malutki pan powiedział tonem tak władczym, że zdecydowanie poczuliśmy, że próba jakiegokolwiek sprzeciwu skończyłaby się ze szkodą tylko i wyłącznie dla nas. Usiłowaliśmy mu wytłumaczyć, że chcieliśmy popatrzeć jedynie na źródła Sanu. Pan kategorycznym tonem stwierdził, że to nie jest San, bo San to "welika rijeka", a to jest jakiś siurek i nie warto sobie nim głowy zawracać, a tak w ogóle to zaprasza na drogę. Grzecznie poszliśmy. Pan sprawdził jeszcze nasze paszporty i życzył szerokiej drogi. 

Fajnie, tylko dokąd?


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz