wtorek, 27 kwietnia 2004

Po drugiej stronie Sanu - cz. II - Którędy na Pikuj

Którędy na Pikuj?

Droga biegnie w dół do Użoku. Otwiera się piękny widok na Połoninę Równą i leżącego na granicy ze Słowacją, Vihorlatu. Z przełęczy, gdzie stoi niebiesko- żółta budka strażników oblasti, w las prowadzi ścieżka dydaktyczna. Wydaje się, że to właśnie tędy wychodzą turyści w pasmo Pikuja. Po kilkuset metrach wchodzimy na pierwszy szczyt usłany zawilcami. Jest maj- w dolinach zaczyna się lato, tu, na najniższych połoninach trwa wiosna, w górze zapewne leży śnieg. Za Kińczykiem Bukowskim wolno zachodzi słońce, rzucając czerwonawą poświatę na całe gniazdo Tarnicy. Białe zabudowania Sianek zniknęły za lasem. Godzinę drogi od budki strażniczej i ruchliwej szosy, a już czujemy się zagubieni wśród gór. Okoliczne pagórki skutecznie zasłaniają wielką cywilizację w dolinach.



Dywan kwiatów

W promieniach zachodzącego słońca wchodzimy w bukowy las i.... toniemy w kwiatach. 

Do tej pory byłam zdania, że określenie "dywan kwiatów" jest tylko poetycką przenośnią. Jednak tu przylaszczki, zawilce, przebiśniegi i inne wczesnowiosenne kwiaty tworzą gęsty kobierzec ciągnący się przez kilkadziesiąt metrów wgłąb lasu. Wśród dywanów kwiatów biegnie jedyny widoczny kawałek ziemi- leśna droga, którą  idziemy aż do Perejby. Niczego bardziej nie żałuję, że w lesie jest już zbyt ciemno na robienie zdjęć. Pod Perejbą niebieska ścieżka odchodzi w dół, aż do uroku, zaś od strony Butli dochodzi żółty szlak turystyczny. W tej chwili byliśmy przekonani, że Bieszczady są  lepiej od Czarnohory przygotowane turystycznie, przynajmniej jeśli chodzi o szlaki. Weryfikację tej śmiałej hipotezy przyniósł nam kolejny dzień...

Turyści wykwalifikowani nie chodzą po szlakach

Poranne słońce obudziło nas na polance pod Hrebeniczem. Szykował się piękny dzień- tak nam się wydawało. Jednak tuż za Hrebeniczem zaczęło się chmurzyć. Kiedy siedliśmy na Budkowskim, zastanawiając się "co dalej", niebo było już całkowicie zaniesione. Według mapy powinniśmy byli pójść w prawo na Kruhlę i dalej przez głęboką przełęcz, na Kińczyk Hnytski, jednak szlak prowadził w dół. Po raz kolejny uległam Radkowi, który logicznie argumentował, że niemożliwym jest aby szlak prowadził ze wsi do wsi, z pewnością schodzi tylko troszkę, a potem z powrotem wychodzi na pasmo. Nie mieliśmy jeszcze w ręku uroczej książeczki Stanisława Pagaczewskiego pt. "Na zielonej trawce pod Krakowem", gdzie jak wół jest napisane, że:

Szlak- trasa wycieczkowa często oznaczona bardzo rzadkimi i zatartymi znakami o kolorach nieokreślonych, mającymi za zadanie wprowadzanie w błąd turystów początkujących. Turyści wykwalifikowani nie chodzą po szlakach i dlatego przybywają na czas  do schroniska.

Niczego nas też nie nauczyły doświadczenia z poprzednich wakacji. To są  góry ukraińskie, a więc szlak schodzi do wsi i niknie na polach. Ponieważ jednak niebo zaniesione było już dokumentnie, kontynuowaliśmy wędrówkę w dół, do wsi, niewiele tracąc na wysokości, bo też niewielką wysokość wcześniej osiągnęliśmy (Hrebenicz ma 1040 m n.p.m.., Perejba 22 metry mniej, zaś Budkowskie leży na wysokości około 900 m n.p.m..)

Ulewa i bolący ząb

Kiedy dotarliśmy do pierwszego sklepu, lało już potężnie. Jednak wczoraj odbywała się tu stypa i goście wszystko wyjedli i wypili. Zmuszeni byliśmy pójść do centrum wsi, gdzie znajdowały się dwa sklepy. Na szczęście było to po drodze na Kińczyk Hnytski. Z dwóch dostępnych magazinów wybraliśmy ten, z którego roztaczał się piękniejszy widok na smagane ulewą połoniny. 
Choć lało jak z cebra, w środku było ciepło i przytulnie. Pani sklepowa pracowała w Polsce i nauczyła się tak dobrze języka polskiego, że trudności językowe występowały sporadycznie. Niebawem pojawiła się cała rodzina. Turyści z Polski to w Karpackiem rzadkość. Udało się nam nawet kupić kiełbasę- taką swojską, choć, kiedy weszliśmy do sklepu w asortymencie jej brakowało. 

Szybko zyskaliśmy sobie dozgonną wdzięczność młodego chłopaka, który właśnie wrócił od dentysty w Turce. Ból jaki trawił miejsce po wyrwanym zębie widać było na jego twarzy, w oczach i w wymuszonym uśmiechu. Jako lekarstwo pani sklepowa chciała mu zaaplikować ciepłą wódkę. Nie mogliśmy patrzeć, jak do obtłuczonego słoika nalewa spirytusu i wkłada grzałkę. Radek sięgnął po apteczkę i wyciągnął listek gardanu. Bardzo długo i z wielkim trudem tłumaczyliśmy chłopakowi, ze nie wolno mu pic alkoholu.

- Nigdy?!!!- przeraził się tak strasznie, że pewni niemal byliśmy, że Gardanu do ust nmie weźmie.
- Nie, tylko dzisiaj. 

Siedzieliśmy tam wystarczająco długo, aby widzieć, jak Gardan zaczyna działać, a grymas bólu powoli ustępuje miejsca niepewnemu uśmiechowi i ogromnej wdzięczności. A pomyśleć, że był taki czas , kiedy Gardan wycofano z obiegu, bo szkodliwy dla żołądka. No szkodliwy, ale na ból działa rewelacyjnie.

Po burzy wychodzi słońce

Zbliżało się ku wieczorowi, kiedy burza zaczęła odchodzić i pojawił się siąpiący deszcz. Otoczeni mgłami i raz po raz pojawiającymi się tęczami, ruszyliśmy w drogę na Kińczyk Hnytski. Nie dotarliśmy do niego, bo zmierzch wymusił na nas nocleg na przełęczy. Ogniomistrz Radek stworzył z mokrych gałęzi, coś co dawało złudzenie ciepła i akurat tyle ognia, aby upiec kiełbaski.

Ranek powitał nas pięknym słońcem i nie zachmurzonym niebem. Zapowiadał się piękny dzień. Ze szczytu Kińczyka wzrok sięga po Pikuj, najwyższy szczyt pasma. Choć widoczność jest kiepska, na horyzoncie widać połoninę Borżawy ze Stohem, najwyższym szczytem Bieszczad. Kusząco wygląda też poprzecinana ośnieżonymi żlebami, Ostra Hora i dalej Połonina Równa z wielką białą czapą śniegu. Na Kińczyku Hnytskim też leży wielka łata śniegu. Zapewne z pobliskich Hnytskich wzgórz wygląda, jakby był cały ośnieżony.

Wspomnienie zimy

Radek koniecznie chce mi zrobić zdjęcie, więc schodzę kawałek i... oczywiście zjeżdżam na pupie na sam dół. Moje nieporadne próby wejścia z powrotem Radek, z uporem maniaka, bez przerwy fotografuje.

W końcu przemoczeni ruszamy dalej. Słońce po drodze niemal nas wysuszyło, a krótki postój na Starostynie, w oślepiającym słońcu, dopełnił reszty. Patrząc na całe pasmo, jedynie kilka szczytów wystaje ponad gładką powierzchnię połoniny: Starostyna, Mostek, Kińczyk i kilka w dalszej części. 

Przyzwyczajonym do kilkukilometrowych połonin Caryńskiej, Wetlińskiej, Bukowskiej, trudno wyobrazić sobie ciągnącą się ponad 20 kilometrów trawiastą łąkę. Wśród suchego poszycia wyciągają swoje łepki zawilce. Im wyżej, tym jest ich mniej. Za to pojawiają się przebiśniegi. Na rzadkich krzewach niektóre gałązki zaczynają już wypuszczać pąki. Za tydzień wiosna zawita na połoniny. Szczyty pokryją się fioletowymi krokusami, białymi zawilcami, przy niezliczonych źródełkach będą żółcić się kaczeńce. Nad trawami unosić się będą różnobarwne motyle, a pomiędzy kamieniami przemykać żmije zygzakowate i jaszczurki zwinki. Tak będzie już za kilka dni, kiedy my będziemy z powrotem we Wrocławiu. Teraz jest tu szaro, smutno , tylko zawilce ożywiają połoniny. czasem nad nami przeleci jakiś jastrząb wypatrując polnej myszy. Poza tym- cisza.

Dość niespodziewana wizyta

Rozkładamy obóz za Ruskim Putem. Radek idzie po wodę do nieodległego źródełka. Nie zdążył jeszcze zniknąć za załomem skalnym, kiedy na grani pojawiły się dwie postacie, zmierzające wyraźnie w naszą stronę. Serce mi zamarło.

Na szczęście Radek zdążył wrócić, zanim do nas doszli. Przybysze byli mężczyznami w średnim wieku, o śniadej cerze i ciemnych włosach. Ciemnoszare spodnie, kacabaje do połowy uda, wełniane czapki i dziurawe filcoki, świadczyły niezbicie, że są  miejscowymi. Sprawiali wrażenie, jakby właśnie skończyli orać po jednej stronie góry i wracali do swoich chat w dolinie. Dziwnym był jedynie brak jakichkolwiek narzędzi. Nie towarzyszył im także pies, nieodłączny kompan każdego górala.

Mężczyźni be zbędnych pytań zasiedli w połonińskich trawach i paląc papierosy usiłowali z nami rozmawiać. Trudna to była konwersacja. Najwyraźniej pochodzili z Serbowca lub którejś z okolicznych wsi na południowych stokach. W czasach, kiedy połoninami przebiegała granica galicyjsko-węgierska, po południowej stronie Bieszczad wykształcił się trudny do zrozumienia dialekt bojkowsko-ukraińsko-węgierski. 
O ile nie mieliśmy problemu z porozumieniem się z Hucułami w Czarnohorze, z Bojkami w Karpackiem, czy nawet z dziadkiem w Łopuchowej, który miał naleciałości rumuńskie, tak w przypadku naszych nowych znajomych rozmowa przypominała grę w kalambury. Starszy i inteligentniejszy z mężczyzn posługiwał się Czasami słownictwem rosyjskim, co zdecydowanie polepszyło wzajemne zrozumienie.

Otóż, panowie byli zbiegami. Nie udało nam się dociec, jakiego rodzaju przestępstwo udało im się popełnić, dość, że szła podobno za nimi obława milicyjna z psami. Udało im się zgubić ją dopiero za Ostrą Horą. Szczerze mówiąc nie wiem skąd szli, zapewne nieco ubarwiali swoja opowieść, ale jeżeli- to tylko niewiele. 
Dowiedzieliśmy się również, że nie mają dokumentów. Na Ukrainie podobno oprócz dowodu osobistego, mieszkańcy posiadają dwa rodzaje paszportów. Jeden uprawniający do przekraczania granicy państwa, drugi - do przekraczania granicy oblasti. Za wykroczenia i przestępstwa zabiera się paszport oblasti. Zresztą, rewelacje na temat ich przestępczego życia wyszły na światło dzienne dopiero przy wieczornym ognisku, którego zresztą zupełnie nie rozumiem.

Ognisko po niebiosa- żeby nas nie było widać

Radek zaczął zbierać chrust, na takie ognisko, żeby można było zrobić herbatę. Panowie na początku zareagowali wysoce negatywnie, informując, że ogień będzie widać ze wsi i zaraz przyjedzie straż pożarna, ratować połoniny i może jednak zeszlibyśmy niżej. Kiedy odmówiliśmy, twierdząc, że ognisko będzie małe i żadna straż nie przyjedzie, panowie ruszyli zbierać chrust. Powyrywali z korzeniami suche świerki wysokości półtora metra i ogień buchnął na ponad metr w górę. Przeraziliśmy się, że sfajczy nam się połonina. Radek na szczęście wymógł na nich obłożenie ogniska ogromnymi kamieniami. Trochę nam się wydawało dziwne, że z jednej strony obawiają się interwencji straży pożarnej, a z drugiej palą ognisko na półtora metra w górę. Okazało się jednak, że nie była to tylko przyjemność. Panowie zamierzali tu spać. 

My również zbieraliśmy się już do namiotu, wyraźnie widząc, że towarzyszy nie pozbędziemy się przed rankiem. Spaliśmy w obraniach. Ja- wychowana na kryminałach- bałam się tylko jednego: że zabiorą nam ubrania i buty. Co prawda moje spodnie, po zjeżdżaniu z Kińczyka, miały ogromną dziurę, ale były to moje jedyne spodnie. Wracać bez nich nie wydawało mi się rewelacyjnym pomysłem. Szczerze mówiąc, nie bałam się. Gdyby zamierzali zrobić nam coś złego, mieli na to dużo czasu. Ale kiedy Radek kładąc się do śpiwora, powiedział "Daj mi nóż", serce mi zamarło i zaczęłam się bać...

Panowie jednak zrobili nam pobudkę o godzinie piątej rano, trzepiąc namiotem i gromkim głosem informując, że słońce już wstało, to my tez powinniśmy i w końcu sobie poszli. Skończyła się nasza przygoda z przestępcami ukraińskimi.

Mieliśmy jednak o czym rozmawiać przez całą podróż dalszym szlakiem. Nocni znajomi towarzyszyli nam przez pozostałą część pasma, przechodząc z nami przez Wielki i Ostry Wierch, przez wilgotną przełęcz Dziurawy Żłób, aż po Nondę. Ta dziwnie brzmiąca nazwa podobno pochodzi z języka japońskiego i oznacza czas  przeszły od "pić". Nie mam jednak pojęcia, czy faktycznie taki jest źródłosłów tego, wysokiego na 1303 m n.p.m., szczytu, a jeżeli tak, to skąd wzięło się japońskie słowo na terenie Galicji?

Wspinaczka na dach świata

Powoli monotonnie, idziemy dalej, aż w końcu dochodzimy pod Pikuja. O ile dotychczas  szliśmy po niemal równej połoninie, teraz wspinamy się po skałkach na górujący nad nami szczyt. Oczywiście nie jest to wspinaczka sensu stricte, po prostu wchodzimy po kamieniach na górę- jak na Babiej...

Mieczysław Orłowicz w swoim Przewodniku po Galicyi z 1919 roku nie wyraża się o Pikulu (to jego wcześniejsza nazwa) ze szczególną atencją. Wspomina jedynie, że leży na granicy węgierskiej, odznacza się prostopadłymi ścianami od strony południowej i charakterystycznymi wałami od północnej. Zdecydowanie większą uwagę Orłowicz poświęca komunikacji okolicznych wsi i miasteczek oraz innym bieszczadzkim szczytom, jak Paraszka, Stoh, Zełemin, czy Trościan. Być może są  piękniejsze, być może w czasach, kiedy Orłowicz pisał swój przewodnik, Pikul był tak nieważnym turystycznie szczytem, jak, nikomu i niczemu nie ujmując, piękna i kolorowa Rabia Skała w paśmie granicznym. 

Jednak teraz, kiedy siedzę pod obeliskiem pamięci Iwana Franki, patrzę na pionowe skały zbiegające do Serbowca i pasmo zalesionego Jawornika i Holejki, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że oto siedzę na szczycie marzeń, że tak wyglądały szczyty z moich dziecięcych snów. Ciężko napisać parę słów na jego temat. Można niby pisać o odosobnieniu, najpiękniejszej panoramie w Bieszczadach, skałach zbiegających w dół, obelisku Franki, ale tak naprawdę nie da się opisać wrażenia, jakie ogarnia człowieka na tym najpiękniejszym ze szczytów.

Nigdy nie byłam w Tybecie. I może dlatego mój "dach świata" znajduje się nad Niżnymi Worotami, na szczycie zdominowanym przez porosty i mchy, gdzie dopiero rozwijają się przebiśniegi, choć w dolinach kwitnie mlecz i lato wchodzi między chałupy...

maj'2004- Pikuj


  
NASZA TRASA W PAŚMIE PIKUJA:

 /niebieska ścieżka dydaktyczna/
Sianki > Przełęcz Użocka (889 m) > Beskid Wielki (1013 m) > Perejba (1018 m) > Hrebenicz (1040 m) > /żółty szlak/  Budkowskie > Hnyła > Kińczyk Hnytski (1116 m) >
Mostek (1186 m) > Rozsypaniec (1103 m) > Starostyna (1228 m) > Chresty (1109 m) > Zurówka (1228 m) > Behar (1100 m) > Listkowania (1248 m) > Ruski Put (1218 m) > Wielki Wierch (1312 m) > Ostry Wierch (1312 m) > )( Dziurawy Żłób > Przypor > Nonda (1303 m) Połonina Bukowska > Zełemeny (1306 m) > Połonina Szerdowska  > Pikuj (1406 m) > Bjelasovice


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz