sobota, 27 kwietnia 2002

W stronę Chorwacji - podróż


Krótka historia o podróży przez Słowację i Węgry. 
Oraz o upierdliwości madziarskich strażników.
Również o tym jak los na drodze niekiedy decyduje za nas...

W poniedziałek upadł z wielkim hukiem wyjazd na Krym z socjologami z Wrocławia. W czwartek okazało się, że również Krzyś, Lesiu i Mazur nie jadą na morze na łódkę. W środku nocy z czwartku na piątek zapadła decyzja: jadę do Chorwacji!!! 

Wszystko zaczęło się w piątek, kiedy stałam na drodze w Spytkowicach. Trochę się ta wyprawa wydawała nierealna i na wariackich papierach. Była już godzina czwarta po południu... Pierwszy TIR był mój. Volvo FH12 z Łotwy. Myślałam, że dojadę nim do granicy i tu moja podróż z Edvardem się skończy, ale mój los autostopowicza zadecydował inaczej. Edvard jechał do Włoch. Nie było się nad czym zastanawiać...

Równo o północy wjechaliśmy na granicę słowacko- Madziarską w Rojke – dokładnie tam, gdzie piliśmy z Rochem kulturalną kawę na niekulturalnej ziemi. Upiornie przystojny Słowak patrząc mi prosto w oczy i opierając łokieć na kolanie Edvarda poinformował nas, że nalepkę mamy już nieważną. Obejmowała jeden dzień, a jest już po dwunastej...

- Ale wjechaliśmy na hranicę o polnoćku-  postarałam się jak najsugestywniej zamrugać rzęsami.

- Dobre.

Po czym nadarzył się Węgier.

- Będzie sztrafa. Macie więcej niż trzeba...

- Ale można mieć 10 ton na oś – zaczął go przekonywać Edvard.

- Jak jest jedna oś. Jak dwie: to wosiem, wosiem.
Edvard oczywiście zapłacił.

Zjedliśmy kolację złożoną z polskiego chleba, łotewskiej kiełbasy i ruskiej wódki, którą hojnie częstował kolega ze drugiego samochodu. Spaliśmy między granicami. Nie chciało mi się wyciągać śpiworka, więc spałam przykryta tylko polarem.

Granicę przejechałam przemycona na tylnim łóżku. Kiedy Edvard poszedł załatwiać wszystko z papierami, spałam snem kamienia łupanego, a Edvard nie chciał mnie a) budzić b) obmacywać w poszukiwaniu paszportu. Jeszcze nie wiedziałam, że brak pieczątki z Rojke tak da mi popalić na słoweńskiej granicy... Tuż przed nią zostawiłam Edvarda. W Słowenii dziś jest święto i TIRy mają zakaz poruszania się w ogóle. Nie dopuszcza się nawet epileptycznych drgawek. No i przełaziłam granicę na piechotę. Okazało się to błędem.

Po pierwsze wpadłam w oko madziarskiemu strażnikowi, używającemu maksimum 10 słów po niemiecku. Pierwsze pytanie jakie usłyszałam brzmiało:

- Wo waren Sie?

Tym mnie ustrzelił. Łatwiej byłoby mi odpowiedzieć na pytanie, gdzie nie byłam.  A cmentarzu, w Hiszpanii, na audiencji u królowej Matki... Z pewnym trudem wytłumaczyłam mu, ze jadę stopem i on się tam zatrzymał...

Przyczepił się, ze nie mam pieczątki z Rojke. Najwyraźniej w świecie chłopcy się sakramencko nudzili. A blondynka z ogromnym plecakiem bez samochodu na przejściu samochodowym, to gratka, która rzadko się zdarza. Stał, trzymając mój paszport i uskuteczniał sobie pogawędkę, co było nieco skomplikowane, gdyż cały czas  używał tego cudownego zdania "Wo waren Sie?") A mnie zegarek tykał tik, tak, tik, tak...

- Tu masz jeszcze cło- powiedział na odchodnym.

No i tu się zaczęła impreza... Celnicy zaprosili mnie do malutkiego obskurnego pokoiku, na wielki stół kazali wywalić wszystko z plecaka.

Nogi się pode mną ugięły.

Na pierwszy ogień poszedł papier toaletowy. Celnicy nic nie powiedzieli, tylko popatrzyli dziwnie. Zaraz po nim chleb, konserwy, kijki do namiotu, moje z przeproszeniem, gacie... każdą sztukę oglądnęli dokładnie, zaglądali za szwy stanikom, rozwijali skarpetki. Na gaciach się skończyło.

- Masz marihuanu, kokainu, heroinu...?- pamiętając historię Jacka pod Skalanką powstrzymałam się od powiedzenia, że cały plecak.

- Mam trzy paczki cigaretów. – na dowód pokazałam napoczęte Sobieskie. Nie obchodziły ich paczki ukryte w plecaku, za to z tej napoczętej, każdy papieros bez mała obwąchali. Celnik burknął coś pod nosem.

- Koteczku,- powiedziałam jadowicie- i tak Cię nie rozumiem.-  po czym wpadłam na genialny, jak się okazało pomysł – czekaj, koteczku, mam tu coś dla Ciebie.

Zawsze jak jadę na Madziary, wożę ze sobą rozmówki polsko- węgierskie. Lektura jest wyjątkowo beznadziejna i nieprzydatna, zakłada bowiem, że wszyscy celnicy są  po polonistyce albo hungarystyce, wyrażają się, a nie mówią, są  przeraźliwie kulturalni i nie czepiają się jak zagraniczny przylepiec.  Czyli są fałszywe z gruntu. Słodcy celnicy rżeli nad rozmówkami dobre dwadzieścia minut, ale cel został osiągnięty: od plecaka się odczepili.

Wbrew ponurym przepowiedniom madziarskiego celnika, granicę słoweńską przeszłam bez zbędnych ekscesów. Jedynym może wartym wspomnienia jest fakt, że kazano mi pokazać pieniądze, które musiałam, wedle przepisu, mieć w określonej (wysokiej) ilości. Sięgnęłam ręka za pasek spodni, bo wszystkie pieniądze mam w tak zwanym nacipniku, schowanym w przeproszeniem, gaciach.
- nie, nie, nie, tylko pieniądze - zaśmiał się strażnik i pół granicy zleciało się oglądać te rewelacje...

Weszłam do Słowenii z zamiarem przejścia tych kilku kilometrów do granicy chorwackiej. Dobry los czuwający nad autostopowiczami, zadecydował oczywiście za mnie. Na pierwszy samochód nawet nie zamachałam. Akosz- Węgier z Budapesztu sam się zatrzymał i zaproponował podwiezienie do Ljubljany.
"Jeżeli los tak chce, to ja z nim walczyć nie będę. Jadę do Ljubljany."- pomyślałam.

Akosz jechał jak szatan. Gnała go miłość,. Jechał do dziewczyny w Ljubljanie, którą poznał na wspinaczce w Paklenicy chorwackiej. Przez ostatnie 50 kilometrów, Akosz nic nie mówił oprócz tego, ze za chwilę zobaczy swoje baby. Smętnie pomyślałam, czy dla mnie też jakiś wariat będzie gnał 500 kilometrów, przez dwie granice?...

Akosz posiadał jedynie wycinek planu Ljubljany z podaną dzielnicą. Trochę opornie szło mu dogadywanie się z Słoweńcami. Mnie szło lepiej. Zwłaszcza, ze jeden "Słoweniec" okazał się Chorwatem. Mimo wszystko język polski jest bardziej zbliżony do chorwackiego czy słoweńskiego niż węgierski.
Mocno po siódmej byłam w Ljubljanie.
"I co dalej z tak pięknie rozpoczętym dniem?..."


maj'2002- Rojke- przejście graniczne SK-HU


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz