środa, 10 marca 1999

Babia Hora po slovensku

Pomysłów na zakończenie czarownego tygodnia, jak zwykle było wiele. Pierwszy obejmował spędzenie weekendu z rodzicami na wsi. Weekend miał być niejako kontynuacją tradycji pomaturalnych: to znaczy miał się charakteryzować obecnością Marcinów (wszystkich trzech) i flaszki (całej jednej). Pomysł upadł, ze względu na niedyspozycyjność jednego z Marcinów. Na spędzenie normalnego, szarego weekendu na wsi nie pozwalała piękna, mroźna pogoda i oczywiście zew gór... 

Pasmo babiogórskie - zdj. własne (2017 r.)

Z reszty pomysłów, wśród dominujących idei zjazdu na nartkach skądkolwiek - dokądkolwiek, wyłuskaliśmy dwa i zdecydowaliśmy się na to, co Marcinowi chodziło już po głowie od ponad roku – Babią Górę od strony słowackiej.

Nic o tym nie wiedząc stworzyliśmy sobie całkiem niezłe podwaliny pod MUWIT. 

Umówiliśmy się z Żyłką na Borkowskiej – tradycyjny już miejscu łapania stopa – o siódmej. Jakby to powiedzieć... 

Ja się nie spóźniłam - ja się strasznie spóźniłam. Wczoraj byłam na wernisażu naszej wystawy, która skończyła się straszną balangą w Rock’n’Roll’u, dotarłam do domowych pieleszy prawie nad ranem i w efekcie oczywiście zaspałam. O siódmej to ja dopiero wychodziłam z domu. 

Już na przystanku przypomniałam sobie, że nie pakowałam paszportu, wróciłam do domu, obudziłam mamę, przetrząsnęłam pół pokoju i przypomniałam sobie, że przecież paszport mam na stałe wmontowany w plecak. Taaak - Kasia jest rano całkiem nieprzytomna. 

Marcin chyba się troszkę zdenerwował, bo kiedy przybyłam w końcu na Borek, tupnął nogą, odwrócił się i poszedł w stronę zatoczki.

Od początku prześladował nas pech. Pan, który w Myślenicach skręcił tylko na chwilę do mechanika, siedział u niego chyba z pół godziny, a potem nie przekraczał bezpiecznej prędkości czterdziestu na godzinę. Potem staliśmy jak idioci w Chyżnem i czekaliśmy na litość. W sumie 160 kilometrów pokonaliśmy w osiem godzin - jak żyję takiej średniej nie miałam nigdy! Ale teraz przynajmniej wiemy, ze zdecydowanie lepiej pod Babią od strony słowackiej dostawać się od strony Korbielowa, nawet narażając się na długie stanie w Żywcu. 

Jezioro Orawskie, nad którym zatrzymaliśmy się na chwilę (szczerze mówiąc była to długa chwila – nic tamtędy nie jeździ w zimie) jest po prostu cudowne. Małe kawałki kry pokrywają niebieską taflę wody, a gdzieniegdzie wystają kępki brunatnej trawy. Jezioro jest dość zarośnięte, dlatego dużo ładniej wygląda zimą niż latem.

Było już późne popołudnie, kiedy dotarliśmy do Chaty Slana Voda w Oravskiej Polorze. Zrobiliśmy sobie obiadek, wypiliśmy ciepłą herbatkę- na polu zimno było jak nie powiem co. 

Około siódmej wieczorem, kiedy okolice Oravskiej Polhory spowiła już ciemność, a szczyt Babiej niknął gdzieś między gwiazdami, weszliśmy na szlak. Wszyscy w chatce proponowali nam abyśmy może jednak zostali, ale my byliśmy uparci i zdecydowani. Jak wspomniałam: było ciemno, więc za jakieś kilka kilometrów rozbiliśmy namiot. Specjalnie odeszliśmy od drogi, żeby nas nikt nie widział. Byliśmy wszakże na terenie Parku Krajobrazowego.

No cóż – ujmijmy to w ten sposób: środek nocy, ciemność, my sami w środku lasu, a ż tu nagle... coś jedzie...

Pasmo babiogórskie - zdj. własne (2017 r.)

I to coś bezczelnie omiata nas światłem! Halogeny sobie włączyli czy co? Czy mówiłam już, że był środek lasu, zima, wszędzie śnieg? Marcin patrzy na mnie, ja na Marcina. Od lat rozumiemy się bez słów. Nic innego tylko Goprowcy wyjechali szukać nierozważnych turystów, którzy zimową nocą wymyślili sobie atak na Babią. Przerażenie obejmuje mnie od czubka głowy po paznokieć u dużego palca lewej nogi. Aż mi ścierpł. 

Obydwoje z Marcinem wiemy, a przynajmniej zdajemy sobie sprawę z ciężkiej pracy Goprowców, o ogromnej ilości nieodpowiedzialnych turystów, którzy ze zszytą nogą i w klapku wchodza Percią Akademicką, którzy w szpilkach bądź tenisówkach atakują Orlą Perć, którzy zimą wybierają się na Turbacz w samym tylko sweterku. I tak dalej i tak dalej. Przykłady można by mnożyć... My wcale nie chcieliśmy należeć do tej ogromnej grupy. Marcin musiał mnie siłą powstrzymać  przed wyskoczeniem  z namiotu i zakrzyknięciem "Tu jesteśmy!. Nie szukajcie nas!"

W pięć minut później, kiedy świecący samochód pojechał sobie w nieznane, oprzytomnieliśmy i doszliśmy do wniosku, ze to bez sensu, żeby po godzinie, bez żadnych przesłanek o wyjściu na szlak, podejmować jakąkolwiek akcję. Jednak mimo wszystko ślady niepokoju w nas pozostały...


Pasmo babiogórskie - zdj. własne (2017 r.)

Śniadanie zjedliśmy w miejscu, które nazywa się wdzięcznie Hvezdoslavova Horaneń, ale tak się zgrzaliśmy przy składaniu namiotu, ze mogliśmy je zjeść swobodnie na miejscu. Szlak wychodzący ze Słowacji jest dużo łagodniejszy, aczkolwiek istnieją  tutaj ostre podejścia. Śniegu jest multum. 

Marcin się nie zapada, ja wręcz przeciwnie. Nie wiem jak on chodzi, ale Marcin płynie po śniegu, ja zaś zapadam się po kolana. W połowie drogi mija nas turysta słowacki zbiegający ze szczytu. O której godzinie on musiał wyjść na szlak!? Nie wyglądał, jakby tam nocował, miał na sobie tylko sweter i goretex. Podejrzewam, że miał również jakieś spodnie. W przeciwnym wypadku z pewnością byśmy ten fakt zauważyli...

Babia góra od strony słowackiej, wygląda zdecydowanie bardziej płasko. 

Ale tylko wygląda. Szczerze mówiąc, nie jest to jakieś szczególnie atrakcyjne podejście, ale według Marcina należało zaliczyć wszystkie możliwe, znakowane wejścia. Cóż, Marcin właśnie zalicza ostatnie, mnie zostało jeszcze zejście do Lipnicy, przez ruiny starego schronu na Diablaku. Ale miałam mówić o podejściu...

Niewątpliwie podejście jest ciekawe, ale dla tych, którzy w rejonie Babiej przebywali choć raz, taka wiadomość, to nie jest wiadomość. Nie na darmo po obu stronach granicy roztacza się park - od polskiej strony Narodowy, od słowackiej Krajobrazowy. Bogactwu flory i fauny okolic Diablika zostało poświęcone niejedno opracowanie, w tym niezwykle przydatna broszura, wydana przez Bibliotekę Problemów "Babia Góra - przyroda". Szczególnie w lecie, kiedy można chwilę usiąść nad potoczkiem i przez godzinę obserwować lot pustułki czy jastrzębia, takie opracowanie jest wręcz konieczne do poznania przyrody rejonu Babiej Góry. Większość roślin jest jeśli nawet nie endemitami, to przynajmniej unikatami...

Teraz, kiedy podchodzimy wśród zalegających wszędzie pokładów śniegu, nie widać żadnych roślin, z wyjątkiem ogromnych drzew, na których pniach jakiś znakarz namalował żółte znaki półtora metra nad ziemią. Teraz znajdują się u naszych stóp, a niektóre wręcz musimy spod tegoż śniegu odkopywać. Póki szlak biegnie w lesie, idzie się całkiem przyjemnie. Nie ma wiatru, a chłód (jeśli nie powiedzieć zimno) nas nie dotyczy. W cienkich podkoszulkach i polarach jesteśmy spoceni jak przysłowiowe myszy. Przecieranie szlaku dostarczyło nam wystarczająco dużo energii, a końcowe podejście pod dość ostre Lawinisko na pewno organizmu nie wyziębiło...

Na Lawinisku właśnie spotykamy grupę słowackich turystów, którzy na Babią wyszli sobie ot tak. Za cały ich sprzęt służyło małe, upiornie głośno grające, radyjko, a na nogach – tak wiem, ze trudno w to uwierzyć – mieli TRAMPKI. 

Czy ja w ogóle wspominałam, że był środek zimy, a temperatura minusowa, że już nie wspomnę o śniegu?...

A właśnie że o śniegu wspomnę!!! 

Już na szczycie, na samiusieńkim szczycie skończył mi się film. Miałam, oprócz dwóch par "normalnych" rękawiczek i jednej pary potężnych narciarskich "łapawic", tak zziębnięte ręce, że nie byłam w stanie zmienić filmu w aparacie (pragnę poinformować , że rękawiczki znajdowały się na moich rękach, a nie jak twierdzą niektórzy złośliwcy, w plecaku)

Niczego później tak nie żałowałam, jak braku fotek z zimowej Babiej Góry. Pomimo braku pogody, zdjęcia mogły wyjść cudne! Takich lodowych form nie ujrzy się nigdzie indziej. Nie byłam w Tatrach zimą, ale moi koledzy, którzy te regiony nieustannie nawiedzają zimową porą, twierdzą zgodnie, że tylko klimat Babiej jest w stanie stworzyć takie lodowe arcydzieło. 

Lodowe iglice wyrzeźbione przez wiatr i mróz górują nad ziemią bywa że nawet półtora metra. W słońcu mienią się wszystkimi kolorami tęczy. Podobno te lodowe iglice powstają ze względu na odosobnienie Babiej Góry. 

Góruje ona nad okolicą prawie pół kilometra. Na południe widnieje płaska Orawa, gdzieś w oddali dopiero widać ośnieżone szczyty Tatr, na północ zaś ... Pasmo Pewelskie z Jałowcem (1111 m n.p.m.) Beskid Makowski z Koskową Górą (866 m) i najbliższe, jednocześnie najwyższe z sąsiadów, pasmo Policy z Policą (1369 m n.p.m.). Nie ma co ukrywać – pozycji Królowej Beskidów nic nie jest w stanie zagrozić!

Niewątpliwie Pasmo Babiej wybija się w krajobrazie, a jeżeli weźmiemy pod uwagę, że najwyższa poza nią jest Kępa (1521 m) i Mała Babia, zwana Cylem (1515 m) to już naprawdę nie ma się co dziwić ogromnym wiatrom, smagającym wierzchołek i tworzącym ten osobliwy mikroklimat, których jednych tak przeraża, a innych tak zachwyca...

Wykorzystując malarska folię, którą  wzięłam do ochrony przed zimnem i śniegiem, zjechaliśmy  z Marcinem z samego szczytu Diablika prawie pod Sokolicę. No fakt musieliśmy nieco pchać naszą folię pod Kępę, ale i tak zabawa była przednia, a zjazd na folii malarskiej zapamiętaliśmy na pewno na dłużej niż gdybyśmy zjeżdżali na tak zwanych dupozjazdach, przez ludzi kulturalnych zwanych słodko "jabłuszkami". Zorientowanym nie trzeba mówić, że wspomniane dupozjazdy tak wyglądem przypominają jabłuszka, jak ja królową perską...

Tak na przyszłość informuję, że folie ciepłochronne dostępne są właściwie we wszystkich sklepach turystycznych i sportowych. Polecam też zakup folii malarskiej (grubej- 5 zł za 20 metrów kw). W razie wypadku chroni przed chłodem, zatrzymuje wyprodukowane przez nas ciepło- to znaczy że śmiertelnie się pocimy, bo oczywiście folia to folia, ale jeśli ma to nas uratować przed wyziębieniem i odmrożeniami, to chyba warto. 

Można na niej wszędzie usiąść, podłożyć pod karimatę i ostatecznie owinąć nią buty, żeby nie zamarzły w nocy. W sytuacjach ekstremalnych, jak widać na powyższym przykładzie, może również posłużyć za sanki, choć szybko się przedziera. Ma jedną wadę - trudno się nią kieruje. My wylądowaliśmy w kosówce i dobrą chwilę zajęło nam wyswobadzanie się z plątaniny gałązek, zaklinowanych pod śniegiem...

Nieoczekiwane nocne przygody na Słowacji miały niestety swój finał w Krakowie.

Prawie zapomnieliśmy o ‘goprowcach’ za Slaną Vodą, widzieliśmy przecież niedaleko samochód, który zapewne był sprawcą nocnej paniki, kiedy nagle w radio RMF FM usłyszeliśmy przerażającą wiadomość:

Dwójka turystów zaginęła w rejonie Babiej Góry. Wyszli od strony słowackiej i do tej pory ich nie widziano. Szuka ich cały GOPR i HORSKA SŁUZBA
Zanim miła pani rozwinęła wiadomość, siedzieliśmy jak sparaliżowani. 
Co? 
To my sobie od kilku godzin siedzimy spokojnie w ciepełku, grzecznie popijają...c herbatkę,a oni Tm marzną i nas szukają? Ja się nie zgadzam, żeby ktoś narażał życie dla mnie,a  już szczególnie, kiedy mojemu życiu nic nie zagraża!!! Chwilowemu paraliżowi zawdzięczamy, ze nie zadzwoniliśmy od razu do RMF z informacją, ze żyjemy i że nic nam nie jest.

Miła pani po wypiciu kilku łyków kawy, rozszerzyła wiadomość. Po pierwsze nie wychodzili od strony słowackiej, tylko szli pasmem granicznym, po drugie była to dwójka mężczyzn, po trzecie zaś : nie w okolicach Babiej Góry, tylko koło Pilska- 20 km dalej!!! Przez te kilkanaście sekund od zapowiedzi do rozszerzenia informacji przeżyliśmy więcej niż przez wszystkie nasze dotychczasowe wyjazdy razem wzięte.

Ja się wcale nie upieram, żeby miła pani z RMF wiedziała gdzie jest Pilsko, a gdzie Babia, że wędrówka szlakiem granicznym, a wychodzenie od strony słowackiej to dwie różne rzeczy (Chociażby dlatego, że nie przekraczali zielonej granicy) ale jak podaje informacje to niech podaje je z sensem! Bo po programie mogło się okazać, że turyści zabłądzili w okolicach Wielkiej Raczy wychodząc z doliny Danielki!

A swoją drogą, gdyby poczekała jeszcze chwilkę z wyjaśnieniem, niewykluczone, ze miałaby na sumieniu dwie osoby poległe na zawał...

Ziellona - Tekst archiwalny - 1999 r.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz